James Oliver Curwood Kwiat dalekiej północy Przełożył Jerzy Marlicz Rozdział I Dużo możliwoci - Co za oczy! Co za włosy! Co za karnacja! miej się jeli chcesz, Whittemore, ale ja ci mówię, że nigdy nie widziałem tak pięknej dziewczyny! Wyrazista twarz Gregsona, gdy patrzšc poprzez stół na przyjaciela zapalał równoczenie papierosa, promieniała wprost entuzjazmem. - Nie raczyła nawet na mnie zerknšć, mimo że gapiłem się na niš otwarcie! - wzdychał. - I nie było rady! Wprost nie mogłem od niej oczu oderwać! Daję słowo, wymaluję jš jutro na okładkę dla Burkego. Burke przepada za okładkami do swego miesięcznika przedstawiajšcymi piękne kobiety. Słuchaj stary, dlaczego ty właciwie tak chichoczesz? - Bynajmniej nie z powodu tej jednej historii! - tłumaczył Whittemore. - Ale widzisz, mylę sobie... Powiódł wzrokiem po wnętrzu ubogiej chałupy, owietlonej tylko jednš lampš olejnš zwisajšcš u sufitu. Gwizdnšł cicho przez zęby. - Mylę, czy znajdziesz na ziemi taki zakštek, gdzie nie groziłoby spotkanie z najpiękniejszš istotš wiata. Ostatnia była w Rio Pedras, prawda Tom? Hiszpanka czy Kreolka? Zdaje się mam jeszcze przy sobie twój list, więc ci go jutro przeczytam. Wcale mnie zresztš nie zdziwiłe. W Porto Rico sš istotnie przeliczne dziewczęta. Ale nie sšdziłem, że potrafisz nawet tutaj, w głuszy... - Ach, ta doprawdy bije wszystkie inne! - odparł artysta, otrzšsajšc popiół z papierosa. - Nawet tę dziewczynę z Valencji, hę? Rozbawiony Filip Whittemore przechylił się nieco przez stół, przy czym na jego przystojnš, ogorzałš od wichru i mrozu twarz padło janiejsze wiatło lampy. Tom Gregson stanowił z nim zupełny kontrast; policzki miał gładkie, okršgłe, wšskie wypieszczone ręce i budowę tak delikatnš, że nieomal kobiecš. Po raz dwudziesty chyba tego wieczoru mocno ucisnęli sobie dłonie. - Ty także nie zapomniałe Valencji, co? - cieszył się malarz. - Daję słowo, ależ rad jestem, że cię znowu widzę, Fil! Zdaje mi się, jak bymy się nie spotykali od wieków, a toć to jeszcze nie ma trzech lat od powrotu z Południowej Ameryki. Valencja! Czy o niej kiedy potrafimy zapomnieć! Gdy Burke wręczył mi przed miesišcem pierwsze, znaczniejsze honorarium, mówišc: Tom, robisz się sławny, potrzebujesz teraz wypoczynku - pomylałem o Valencji, i zatęskniłem gorzko do tych dawnych dni, gdy we dwójkę omal nie rozpętalimy rewolucji. Ledwo nie stracilimy głów przy okazji. Ciebie wyratowała odwaga, a mnie piękna dziewczyna! - No i zimna krew! - rozemiał się Whittemore. - Wtenczas włanie doszedłem do przekonania, że jeste człowiekiem o najzimniejszej krwi, jakiego sobie tylko można wyobrazić. Czy próbowałe dowiedzieć się, co porabia donna Izabella? - Umieciłem dwukrotnie jej portret w miesięczniku Burkego. Raz jako Boginię Południowych Republik, a drugi raz jako Dziewczynę z Valencji. Wyszła potem za mšż za tę nieciekawš kreaturę, plantatora z Carabobo, i sšdzę, że sš szczęliwi. - Zdaje mi się, że były jeszcze inne... - rozważał Whittemore z udanš powagš. - Na przykład ta w Rio, która miała przynieć ci majštek, byle zechciała tylko pozować do portretu. W zamian za ten komplement mšż jej zamierzał ci wsadzić szeć cali noża pod żebro, lecz wytłumaczyłem mu w porę, że jeste młody, niedowarzony, i nawet niespełna rozumu... - Wytłumaczyłe mu pięciš! - radonie wrzasnšł Gregson. - Ależ to był wspaniały cios! Widzę jeszcze ten nóż! Zaczynałem włanie mówić Ojcze Nasz, gdy bac! I runšł na podłogę. Zasłużył sobie na to w zupełnoci. Nie uczyniłem przecie nic złego. Mojš najlepszš hiszpańszczyznš poprosiłem tylko pięknš paniš, czy nie raczy mi chwilę pozować? Kiego diabła uznał te niewinne słowa za obelgę? A ona naprawdę była piękna! - Oczywicie! - przyznał Whittemore. - Jeli sobie dobrze przypominam, była najpiękniejszš istotš na ziemi. Ale póniej przyszły jeszcze inne. Co najmniej ze dwadziecia, każda bardziej czarujšca niż jej poprzedniczka. - Z tego się składa moje życie - rzekł Gregson, przy czym głos miał o wiele poważniejszy niż przedtem. - Mogę malować tylko kobiety, i to malować dobrze. Poczytałbym za wariata tego wydawcę, który zamówiłby u mnie rysunek bez ładnej twarzyczki. Niech im Bóg da zdrowie! Sšdzę, że nie tak prędko zabraknie na wiecie ładnych kobiet. Gdy w jakiej kobiecie nie dostrzegam nic pięknego, chciałbym umrzeć... - Tylko po co podnosić każdš rzecz do najwyższej potęgi? - Kiedy włanie o to chodzi! Jeli przypadkiem jest nazbyt blada, jak na przykład donna Izabella, w myli ożywiam jej cerę i mam piękno bez zarzutu! Lecz moja dzisiejsza nieznajoma jest naprawdę bez zarzutu! Chciałbym jedynie wiedzieć co to za jedna? - To znaczy, gdzie można jš znaleć i czy zechce pozować do paru szkiców oraz jednego portretu na okładkę? - wtršcił Whittemore. - Przecie o to chodzi? - Włanie. Masz wyrane zdolnoci wnikania w istotę rzeczy, Fil! - Burke kazał ci przecież wypoczšć. Gregson posunšł w stronę przyjaciela pudełko z papierosami. - Burke jest poetycznym poczciwcem nienawidzšcym żmij, pajšków i drapaczy chmur. Powiedział mi: Greggy, wypocznij sobie na łonie natury ze dwa tygodnie w ciszy i samotnoci zupełnej. Jako jedyne towarzystwo we zmianę ubrania i bielizny oraz parę skrzyń piwa. Wypoczynek, przyroda, piwo co za banał! A ja marzyłem włanie o Valencji, o donnie Izabelli, o krajach, e sama natura pieni się i musuje ustawicznie, jakby od zarania dziejów pojono jš szampanem. Tak Fil, twój list przybył w samš porę! - A był przecie wcale lakoniczny! - rzekł Filip. Wstał i niespokojnie poczšł przemierzać pokój wszerz i wzdłuż. - Obiecałem ci trochę przygód oraz prosiłem, aby przybył, skoro ci tylko czas pozwoli. Dlaczego? Hm, dlaczego?... Zawrócił ostro, stanšł i spojrzał na Gregsona. - Chciałem cię mieć, gdyż to co się przytrafiło w Valencji, i to co w Rio, to były fraszki w porównaniu do piekła, które się tu rozpęta niebawem. Potrzebuję pomocy, rozumiesz? I nie o zabawę idzie! Prowadzę sam jeden grę na straconej placówce. Jeli kiedy przydać mi się może wierny druh, to włanie teraz! Dlatego do ciebie pisałem. Gregson odsunšł krzesło i wstał. Był o głowę niższy od towarzysza i raczej wštły. Ale w chłodnych stalowobłękitnych oczach, w twardym zarysie brody miał co przykuwajšcego uwagę. Szczupłe palce ucisnęły dłoń Filipa, niby stalowe kleszcze. - Wreszcie przystępujesz do rzeczy, Fil! Czekałem cierpliwie niby Hiob, albo niby nasz przyjaciel Bobby Tuckett, jeli go pamiętasz, który poczšł zabiegać przed siedmiu laty o względy Minnie Sheldon, a ożenił się z niš nazajutrz po dniu, gdy otrzymałem twój list. Zanadto byłem pochłonięty dociekaniem, co się kryje między wierszami twojej epistoły, aby móc ić na lub. Nic zresztš nie odgadłem. Głowiłem się nawet daremnie całš drogę z La Paz. Wezwałe mnie! Przybyłem. O co chodzi? - W pierwszej chwili wydam ci się wariatem, Greggy! - zachichotał Whittemore, zapalajšc fajkę. - Twoja estetyczna natura będzie niewštpliwie urażona. Spójrz! Chwycił Gregsona za ramię i powiódł go do drzwi. Chłodne niebo północne jarzyło się od gwiazd. Chata, której ciany tonęły w splštanej gęstwinie wyrosłych w cišgu lata pnšczy, stała u szczytu wyniosłego wzgórza, na Dalekiej Północy noszšcego szumne miano góry. Wokół leżała dzika głusza, biało-szara w pobliżu, czarna w oddali. Dochodził z niej monotonny płaczliwy szmer wodnego przypływu. Filip, oparłszy dłoń na ramieniu Gregsona, wskazał na samotnš pustkę. - Nie tak znów wielka odległoć dzieli nas od Oceanu Lodowatego - rzekł. - Czy widzisz to wiatło podobne do ogniska, które raz przygasa, to znów pnie się w górę? Czy nie przypomina ci tej nocy, podczas której zmykalimy z Carabobo, a donna Izabella wskazywała nam drogę ucieczki? Wtenczas wiecił nam księżyc. Teraz jest zorza północna. Słyszysz łoskot przyboru w zatoce? A w powietrzu czuć nawet bliskoć gór lodowych. Za przełęczš górskš, o karabinowy strzał, leży Fort Churchill. Pomiędzy nami a cywilizacjš, na przestrzeni czterystu mil, nie ma nic prócz indiańskich osiedli oraz faktorii Kompanii Zatoki Hudsona. Co za spokój pozorny, co za cisza! Tss, słyszysz, jak w Fort Churchill wyjš psy pocišgowe? To głos dziczy, głos tego kraju! I ten przypływ oceanu, tak pełen tajemniczoci. Gwarzy o sprawach dla człowieka niepojętych i w mowie dla nas nie zrozumiałej. Znasz się na pięknie, Greggy, to cię musi nieco wzruszać. - Owszem. Ale dokšd sterujesz, Fil? - Do celu, Greggy, wprost do celu, tylko bez popiechu. Zamierzam ci wyjawić dlaczego sprowadziłem cię tutaj. Waham się z wypowiedzeniem ostatniego słowa. Wyglšda tak trywialnie wobec tego całego piękna, wobec twojej filozofii życiowej. Jakże tu bowiem przejć od donny Izabelli do ryb! - Do ryb? - Włanie, do ryb. Zapalajšc nowego papierosa, Gregson trzymał przez chwilę zapałkę w ten sposób, by owietlić niš twarz przyjaciela. - Słuchaj no! - wybuchnšł. - nie sprowadziłe mnie tu chyba dla rybołówstwa? - I tak, i nie. Ale jeli nawet tak, cóż w tym złego? Ujšł Gregsona za ramię i z twardego ucisku palców malarz poznał, że Filip tym razem mówi poważnie. - Przypomnij sobie, co rozpętało rewolucję w Hondurasie, w dwa tygodnie po naszym przybyciu do Porto Barrios? Dziewczyna, prawda? - Słusznie, dziewczyna i nawet niezbyt ładna. - I o jaki drobiazg poszło! Przypomnij sobie ten plac w Ceiba ocieniony palmami. Prezydent Belize pije wino z kuzynkš, narzeczonš generała OKelly Bonilla, pół Amerykanina, pół Irlandczyka, wodza sił zbrojnych Republiki i najserdeczniejszego przyjaciela w dodatku. W chwili, gdy pozornie nikt nie zwraca na nich uwagi, Belize całuje kuzynkę, doprawdy jedynie po kuzynowsku. Lecz włanie niepostrzeżenie nadchodzi OKelly i przyjań jego do prezydenta zmienia się w gorzkš nienawić o podkładzie zazdroci. W cišgu trzech tygodni rozpętał potem rewolucję, pobił wojska rzšdowe, wygnał Belizea ze stolicy, wcišgnšł ...
piotrzachu69