Rozdział 18.pdf

(113 KB) Pobierz
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Rozdział 18
Jasper okazał się wspaniałym opiekunem. Dbał o mnie, interesował się
tym jak się czuję, bądź czy czegoś mi nie trzeba. Nie spuszczał ze mnie
wzroku i dogadzał mi, a wręcz rozpieszczał. Jednak byłam uparta i
głównie przesiadywałam w gabinecie coś pisząc lub sprawdzając. Byłam
zdeterminowana do walki o sierociniec, jak i również o dzieci tam
mieszkające.
- Proszę. - Zawołałam, gdy ktoś zapukał.
- Mogę? - Jasper wszedł do pomieszczenia i uśmiechnął się swoim
zniewalającym uśmiechem. Uśmiechnęłam się do Niego.
- Może się przejdziemy? - Zaproponował. - Jest taki piękny dzień.
- Przepraszam, przykro mi, ale nie mam czasu.
- W takim razie może mógłbym Ci pomóc? - Spytał. - Do czegoś mogę się
przydać. - Uśmiechnął się lekko.
- Staram się uratować sierociniec. - Wskazałam na papiery, leżące na
biurku.
- Mogę zerknąć? - Spytał.
- Pewnie. - Nachylił się nade mną i zaczął przeglądać plik papierów.
- Ehm.. Widzę tu nieprawidłowości – Zmarszczył brwi. - Koszty znacznie
przewyższają potrzeby sierocińca i jego faktury, tak jakby ktoś to dopisał.
- Wiem. Zaraz tam jadę.
- Pojadę z Tobą.
- Dobrze. - Zgodziłam się.
- Chodźmy. - Wziął mnie za rękę i ruszyliśmy. Na dole, w głównym
salonie słychać było rozmowy, jak i również charakterystyczny głos Tanyi.
Starałam się jednak skupić na celu.
- Uważasz, że rozwiążemy tę sprawę?
- Jasne. - Ścisnął mnie mocniej za rękę. - Wszystko będzie dobrze.
- Bello? - Zawołał Ojciec. Najwyraźniej nas usłyszał. Niechętnie razem z
Jasperem skierowałam się do salonu. Przez większość czasu unikałam
rodziny. Potrzebowałam czasu, a oni zbyt mocno naciskali. Może nawet
nie chodzi o całą rodzinę, ale o Ojca i Emmeta.
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Dzień dobry – Przywitał się ze wszystkimi Jasper, nie puszczając mojej
dłoni.
- Witajcie. - Odpowiedziała moja mama.
- Gdzieś się wybieracie, Synu? - Zapytał Carlisle, ojciec Jaspera.
- Owszem. - Wtrąciłam.
- Miałam nadzieję, że wybierzemy się na piknik. - Odezwała się Alice.
- Alice. - Zwróciłam się do siostry. - Nie mam czasu na bzdety. Spieszę
się.
- Och. - Mruknęła All.
- Isabello, możemy porozmawiać? - Spytał Emmet podniesionym o
oktawę głosem.
- Bynajmniej. - Westchnęłam. - Chodźmy. - Spojrzałam na narzeczonego.
- Oczywiście. Państwo wybaczą. - Skłonił się, po czym wyszliśmy.
- Czym jedziemy? - Zapytałam.
- Moim wozem.
- Dobrze. - Po niespełna godzinie, znaleźliśmy się pod domem dziecka.
Jasper wysiadł pierwszy, otworzył mi drzwi i pomógł, gdy wysiadałam.
Dżentelmen w każdym calu. Jasper objął mnie ramieniem, a następnie
weszliśmy do środka.
- Bella! - Zawołał Jason i podbiegł do Nas. - Przyjechałaś!
- Przecież obiecałam. - Uśmiechnęłam się do chłopca.
- Wiem. - Uśmiechnął się uszczęśliwiony. - A kto to?
- To jest książę Jasper, mój narzeczony.
- Nie pasuje do Ciebie. - Mruknął.
- Hej, szkrabie. - Zażartował Jazz. - Mądrala z Ciebie. - Aby jakoś
wybrnąć z niezręcznej sytuacji, zapytałam;
- Oprowadzisz Nas?
- Jasne. - Mruknął. Przeszliśmy do pomieszczenia obok. - To jest
świetlica. - Było to małe pomieszczenie, ze ścian odchodziła farba, a w
niektórych miejscach sypał się tynk ze ścian. - Tam stołówka. - Tu z kolei,
odstraszył mnie widok stęchlizny, grzyba na ścianie i innych paskudztw.
- Jason, zawsze tu tak było? - Spytałam zszokowana.
- Tak. - Zatrzymałam się obok jednego z pokoi, słysząc straszny kaszel.
- Co tam jest?
- O to tylko Sara.
- Sara?
- Tak, jest chora. - Weszliśmy do pokoju, gdzie mała dziewczynka, która
na oko miała jakieś siedem, osiem lat leżała w obskurnej sali. Ale
najbardziej przeraziło mnie to, że była strasznie blada. Podeszłam do Niej i
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
przyłożyłam jej rękę do czoła.
- Ona ma gorączkę. Często tu chorujecie? - Spytałam.
- Zdarza się.
- Jasper? Znajdź proszę opiekunkę.
- Już. - Zniknął za drzwiami.
- Jak się czujesz, Sara? - Spytałam, opatulając ją kołdrą.
- Zimno mi. Pani jest księżniczką? - Posłałam małej, pocieszający
uśmiech.
- Będzie lepiej. Tak, jestem księżniczką. - Byłam zmartwiona stanem
zdrowia tego dziecka. A raczej wszystkich dzieci, mieszkających w tak
obskurnym miejscu.
- Bello. - Odwróciłam się i ujrzałam Jaspera z niską, pulchną kobietą.
- Pani zajmuje się tymi dziećmi?
- Owszem, Wasza Wysokość. - Dygnęła. Byłam tak zamyślona, że nawet
nie zauważyłam, że zwróciła się do mnie ''Wasza Wysokość'' czego
nienawidziłam.
- Jak pani może trzymać dzieci w takich warunkach?
- Słucham?
- Co Pani zrobiła z datkami na ten ośrodek?
- Nigdy nie dostałam ani grosza. - Oburzyła się.
- Słucham?! - Nagle ucichłam i spojrzałam na Jaspera. - Ale przecież
rachunki...
- Często nie mamy co jeść... - Wtrącił chłopiec.
- Jason. - Skarciła go opiekunka.
- Proszę go nie karcić. - Jeszcze raz rozejrzałam się po wnętrzu. - Niech
Pani spakuje dzieci. - Zaczęłam. - Macie tu jakiś autobus?
- Oczywiście.
- Proszę je tam zaprowadzić, gdy będziecie gotowi.
- Oczywiście księżniczko, ale...
- Proszę. - Upierałam się.
- Oczywiście. - Gdy zniknęła, wyjęłam komórkę. Wybrałam numer
pogotowia.
- Tu Księżniczka Isabella Swan, proszę karetkę do miejskiego sierocińca.
- Gdy kobieta, odbierająca telefon spytała na czyj koszt, myślałam, że
wszystkich uduszę. - Na mój! - Powiedziałam wściekła. Zdenerwowana
wyszłam razem z Jasperem i Sarą przed sierociniec. Gdy ambulans
przyjechał, umieściliśmy dziewczynkę w karetce. Sanitariusze od razu
zabrali ją do szpitala.
- Dokąd teraz? - Zapytała opiekunka wskazując na pełny autobus.
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Do pałacu. - Odpowiedziałam, bez zbędnego namysłu. Razem z
Jasperem wsiedliśmy do jego samochodu i ruszyliśmy w stronę mojego
''domu''.
- To nie twoja wina. - Powiedział i jedną rękę trzymając na kierownicy
drugą wziął mnie za rękę.
- Wiem. Ale jak to możliwe?
- Dowiemy się. - Uspokajał, gdy zaparkowaliśmy pod pałacem.
- Księżniczko. - Lokaj stał i patrzył zdziwiony na autobus.
- Proszę ulokować dzieci w domku za pałacem.
- Oczywiście. - Skłonił się i odszedł. Z Jazzem skierowaliśmy się do
środka. Wchodząc do salonu, zdębiałam widząc ministrów.
- Księżniczko. - Przywitali się chórem, a we mnie krew zawrzała.
- Zamierzam Was postawić przed sądem. - Warknęłam.
- Isabello! - Skarcił mnie ojciec, zerkając na Cullenów i innych gości.
- Nie rozumiem, dlaczego chciałabyś to zrobić, Księżniczko. - Powiedział
jeden z nich.
- Sprzeniewierzyliście fundusze przeznaczane na sierociniec!
- To pomówienie. - Oburzył się drugi.
- Ach tak? - Oparłam ręce o stół. - Widziałam w jakich warunkach żyją
tam dzieci. - Walnęłam ręką o stół. - Zapłacicie mi za to! Jak mogliście?!
Dzieci mają płacić cenę życia u ubóstwie, bo rodzice ich nie chcieli? Mają
płacić za to, że nikt ich nie chciał? A ty, Ojcze. - Spojrzałam na rodziciela.
- Jak mogłeś tego nie zauważyć? - Skarciłam go. - Wszystko się zmieni. -
Spojrzałam na głównego ministra. - A zacznę od rozwiązania rady.
- Nie ośmielisz się. - Wysyczał główny minister.
- Proszę zważać na słowa, mówi Pan do Mojej narzeczonej. - Wtrącił
Jazzy. - Mogę to odebrać jako obrazę jej osoby, a to w Moim Kraju jest
karalne więzieniem.
- Ależ ja nie to miałem na myśli. - Zaczął się tłumaczyć.
- Odebrałem to dość jasno.
- Najmocniej przepraszam. - Zwrócił się do mnie. - Jeżeli poczuła się
Księżniczka urażona.
- Proszę zatrzymać te kłamstwa dla siebie. - Powiedziałam opanowana,
chociaż w środku cała się gotowałam. - Macie miesiąc na
wyremontowanie sierocińca Z WŁASNEJ KIESZENI, ponadto oddanie
wszystkiego co ukradliście inaczej spotkamy się w sądzie. - Ostrzegłam.
- To nie do pomyślenia. - Warknęli. - Wasza Wysokość pozwoli nas Król
obrażać? - Zwrócili się do mojego rodziciela.
- Masz dowody? - Zapytał, a ja wraz z tym pytaniem zamarłam. Jak on
Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software
http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
mógł mi nie wierzyć? Przecież jestem jego córką!
- Nie wierzę... Ufasz bardziej Im niż Mnie! - Krzyknęłam. - Wiedz, że
mam dowody.
- Skarbie, ja tylko...
- Nie ważne. - Przerwałam mu. - Macie miesiąc! - Warknęłam wychodząc.
Gdy szłam schodami na drugie piętro zamku, zobaczyłam Edwarda. Moje
serce na sam jego widok przyspieszyło.
- Słucham?
- Wierzę Ci.
- Edward, wracaj do Tanyi.
- Chcę pomóc. - Upierał się.
- Odejdź. - Ruszyłam korytarzem w stronę gabinetu, nie oglądając się za
siebie. Już chciałam zamykać drzwi, kiedy bezceremonialnie je pchnął i
wszedł jak gdyby nigdy nic do środka. - Wyjdź! - Warknęłam.
- Nie. - Zamknął za sobą drzwi.
- Daj mi spokój, nie mam na to czasu. - Ruszyłam w jego kierunku. -
Przesuń się. - Zaczęliśmy się szarpać z klamką w wypadku czego
przygniótł mnie swoim ciałem do drzwi. - Pość mnie i zostaw w spokoju. -
Powiedziałam ostrym, nie znoszącym sprzeciwu głosem.
- Nie mogę. - Wyszeptał mi do ucha. - Bóg mi świadkiem, że
próbowałem, ale nie mogę. - Powiedział patrząc mi w oczy.
- Proszę Edward, wyjdź. - Zaczęłam się łamać. Tak dawno mnie nie
przytulał... - Musisz iść. - Wydyszałam.
- Nie chcę. - Zaczął przybliżać swoje usta do moich, a ja nie mogłam nic
zrobić. Czułam się jak zahipnotyzowana.
- A co z Tanyą? - Tonący brzytwy się chwyta, no nie?
- Nic nie znaczy. - Pocałował mnie w policzek. - Chciałem, żebyś była
zazdrosna, ale kiedy znalazłaś się w szpitalu byłem zrozpaczony. - Wyznał.
- Nie możemy. - Spojrzałam na Niego.
- Nie pozwolę Ci odejść. - Wymacałam za sobą klucz i przekręciłam go
jednocześnie naciskając klamkę i wybierając z pokoju. Pobiegłam prosto
do swojego pokoju, jednak Ed był szybszy i wsunął stopę między futrynę a
drzwi.
- Odejdź. - Napierałam całym ciałem na drzwi, jednak one ani drgnęły.
- Nie chcesz tego. - Powiedział.
- Chcę! - Zaprzeczyłam, chociaż miał rację. Przecież nie musiał o tym
wiedzieć.
- Pieprzysz. - Pchnął drzwi i znalazł się w środku. Jak poprzednio
zamknął je na klucz tyle, że tym razem poczułam się... Zagrożona?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin