Paukszta Eugeniusz - Srebrna ławica - Lasy płoną o świcie.pdf

(1185 KB) Pobierz
Microsoft Word - Paukszta Eugeniusz - Srebrna ławica - Lasy płoną o świcie.rtf
Eugeniusz Paukszta
Lasy płoną o świcie
Żonie mojej poświęcam
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1974
I
Ruń już podniosła się wysoka, tylko w miejscach niższych czerniały wśród niej
nasiąkłe wilgocią płaty nie obeschłej ziemi.
Zając nie śpiesząc się pokicał głębiej w pole. Nie opodal nasypu gmerało w ziemi
stadko kuropatw.
Od samego Olsztyna Paweł nie odchodził od okna. Chciwie wpatrywał się we
wszystko, co bieg pociągu odsłaniał przed jego oczyma. Oparł czoło o zakurzoną, nie domytą
szybę, siąkał z przejęcia nosem, nie mógł dać sobie rady z natłokiem myśli.
Stał nieruchomy, patrzył chciwie, tak jak człowiek głodny patrzy na rumiany,
pachnący bochenek chleba. To były już jego strony rodzinne.
Wiele rzeczy zdumiewało Pawła w czasie tej drogi. W Olsztynie, czekając na
połączenie, wyszedł na miasto. Pamiętał je z owych dni czterdziestego szóstego roku. Ponure
było, straszyło widmami wypalonych okien, bezdusznymi kikutami kominów, jak znaki
ostrzegawcze wznoszącymi się na usypiskach ruin. Teraz, po sześciu prawie latach, nie
dostrzegał już żadnego podobieństwa do owego widoku. Na ruinach stawały ścianą nie
tynkowane zręby nowych budynków. Gwarno było, jasne sklepy, mrowie ludzkie
zaaferowane swymi sprawami. Stał zadumany, przyglądał się, wytrzeszczał odwykłe od
szerokich widoków oczy, aż go jakieś łobuziaki jęły przedrwiwać. Wtedy ocknął siej wrócił
na dworzec.
Teraz ta Bezdanka. Zawsze to była dziura. Pamiętna dla niego o tyle, że stąd Trudę
swoją do domu sprowadził. Ileż to razy przyjeżdżał tutaj, jeszcze przed wojną... Przypominał
sobie rozwalony budynek stacyjny, porysowaną rampę i wyrwy w szeregu czerwonych
domków.
Mizerna stacyjka stała teraz niby tak samo jak przedtem. Jedno z okien wyzierało
arkuszem dykty, zastępującym szybę. Tym samym pewnie arkuszem co i przed sześciu laty.
Ale rozbudowana bocznica wiodła do szerokiej rampy, za którą długą linią ciągnął się nowy
magazyn, l wyrw w czerwonych domkach nie było.
Pociąg znów stanął i znów ruszył sapiąc przeraźliwie. Jeszcze tylko przystanek
Wądoły i już będzie jego miasteczko. Stamtąd pieszo trzeba będzie sypać piętnaście
kilometrów do domu.
Sześć lat nie miał domu, sześć lat marzył o nim, śnił w niekończące się więzienne
noce, liczył dni dzielące go od zwolnienia. Na wspomnienie tego Paweł począł nagle
odczuwać lęk. Jak przedtem zżymał się na żółwie tempo pociągu, tak teraz chciałby
wstrzymać go w biegu, zwolnić jak tylko można najbardziej. Dom? Jaki będzie ten dom dla
niego, który wraca z piętnem mordercy? Jak przyjmą go ludzie, własna żona i dzieci?
Zamyślił się, nie patrzył już na ciemnozieloną gęstwinę leśną, na jeziora i rzadkie tutaj
spłachcie uprawnej ziemi. Dzieci... Widział je tylko raz przez te lata, w rok po aresztowaniu.
Potem już Truda nie przywoziła ich na widzenia. Sama też zresztą rzadko bywała. Józek
będzie miał trzynaście lat, Marta pewnie jedenaście skończyła, Edek to równe siedem. W tym
wieku już się myśli, już się wiele rozumie. Jak spojrzą na ojca, który wraca z więzienia? Na
ojca, który zabił człowieka. Może w ogóle znać nie zechcą, może będą się wstydzić? Może
nie znajdzie dla siebie już domu?
Ciężkie westchnienie poruszyło piersią chudego człowieka. Wyprostował się, oderwał
czoło od szyby, bezmyślnie wyglądał na pole, z którego zerwała się gromada wron i kołując
krakała głośno.
Przymknął oczy, usiłował przywołać przed nie obraz żony. Pojawiła mu się
zmizerowana, taka, jaką ją zobaczył przy ostatnim widzeniu. Nie najlepiej wiodło się
osamotnionej kobiecie. Wiedział 0 tym, nie spodziewał się zresztą niczego innego.
Tyle razy wymawiało się kiedyś to słowo: dom, ale nigdy nie przykładało się do niego
tej pełnej treści, tak głębokiej, tak trudnej do wyrażenia, a tak ważnej. Dom to przecież było
znacznie więcej niż stary, podmurszały budynek, niż meble w nim i statki. Dom to było coś
innego. To była żona, dzieci, to była świadomość odpoczynku po pracy, to był jakiś cel dążeń
i starań. Dom to wreszcie była straszna tęsknota. Doznał jej przez te lata niemało.
Nie otwierał oczu. Zatopiony we wspomnieniach, odkrywaniu głębszej treści dawnych
pojęć, nie od razu usłyszał swoje nazwisko, wymawiane czyimś dobrotliwym głosem. W
pierwszej chwili chciał poderwać się z miejsca z meldunkiem, jak to zawsze trzeba było robić
w więzieniu. Dopiero po sekundzie opamiętał się - przecież jest wolny. Podniósł niechętnie
oczy na stojącego przed nim człowieka.
Doktor Knabbe uśmiechał się przyjaźnie, wyciągał rękę na przywitanie, siadł obok.
Widok starego lekarza zdumiał Kotarka. Knabbe nie zmienił się, wyglądał tak samo
jak dawniej. Przywiędła, pomarszczona twarz, żwawe brązowe oczy, biegające nieustannie z
przedmiotu na przedmiot, jakby nigdy nie nasycone widzeniem świata. Śmieszna, krótka
bródka, zawsze tak samo mlecznosiwa! I ręce, zniekształcone, powyginane. Patrzyli na nie
ludzie z szacunkiem. To pamiątka z obozu, do którego trafił stary Knabbe krótko po dojściu
monachijczyków do władzy. Wykręcano mu je tam w stawach, zmuszano w Gestapo do
zeznań. Wrócił po pięciu latach, jeszcze bardziej przywiędły, ale tak samo pełen życia, tak
samo oddany ludziom.
Patrzył teraz na Kotarka, ślizgał się spojrzeniem po jego wymizerowanej twarzy, po
ciele bladym, jakby słońce nigdy nie padło na nie najmniejszym promykiem, po starym,
wyświechtanym ubraniu.
Uśmiechnął się spod siwej bródki, łagodnie pogłaskał wspartą o kolano dłoń
niedawnego więźnia.
- Truda oczekuje was dopiero w styczniu. To się kobieta ucieszy... - Zastanowił się
chwilę i dorzucił szybko: - Dzielna kobieta, dzielna!
Wspomnienie żony wywołało uśmiech na usta Kotarka. Serdecznie spojrzał na
lekarza.
- Pan doktor ją widział? - zapytał.
- Przed paru dniami. Przez te wszystkie lata spotykaliśmy się często. Leczyłem
waszego Józka. Duży chłopak, nie poznacie go nawet...
Paweł przypomniał sobie, że żona opowiadała mu przy widzeniu o Józkowym ciężkim
zapaleniu płuc. Knabbe leczył chłopca z całym oddaniem, nie chciał potem przyjąć zapłaty.
Powiedział, że jak Kotarek wróci, to odda. Paweł sięgnął szybko do kieszeni, wyciągnął
szmatkę z zawiązanymi w niej pieniędzmi. Pracował w więzieniu jako stolarz. Na odchodnym
wręczono mu tę sumkę. Rozsupłał węzełek, zaszeleściły banknoty. Spojrzał w oczy doktora.
- Żona mówiła... o Józku... Jestem panu winien, ile? Mam tu pieniądze...
Lekarz żachnął się, oczy błysnęły gniewnie. Ujął dłoń Kotarka, zacisnął ją na
węzełku. Zaszeleściły miętę banknoty. Paweł zdumiał się sile tej udręczonej ręki.
- Weźcie to, Kotarek, jeżeli chcecie, abyśmy zostali przyjaciółmi. Nic nie jesteście
winni. Wam samym pieniądze będą potrzebne. Nie tak to łatwo od razu wrócić do życia!
Musicie rozejrzeć się za robotą, wyszukać coś dla siebie. Każdy grosz ma teraz potrójną
wartość...
Uśmiechnął się szeroko. Paweł odpowiedział uśmiechem. Knabbe rozjaśnił się:
- No to i porozumieliśmy się...
Śmiesznie mówił po polsku. Miękkie głoski brzmiały u niego twardo, chrapliwie.
Kiedyś plątał jeszcze przypadki, nie mógł sobie z nimi poradzić. Teraz została tylko twardość
w głosie, tej nie mógł już zmienić.
Od chwili spotkania nurtowało Kotarka jedno zasadnicze pytanie. Odważył się
wreszcie zadać je Knabbemu:
- To pan doktor nie wyjechał? Został pan tutaj? Dlaczego?
Knabbe patrzył mu spokojnie w oczy.
- Zostałem, władze polskie zgodziły się na to... I myślę, że nie przestałem przez to być
Niemcem. Chociaż się tutaj nie urodziłem, związałem się z tym krajem...
Pociąg zazgrzytał, zapiszczały przenikliwie koła wagonów, gwar ludzkich głosów
wypełnił peron.
Knabbe urwał, uśmiechnął się jeszcze do Pawła.
- Zajdźcie kiedy do mnie, Kotarek. Albo ja do was wpadnę. Głowa do góry, chłopie!
Spieszył się bardzo. Paweł, rozglądając się przed budynkiem dworcowym, widział, jak
huśtając trzymaną w ręku walizeczką, zmierzał żwawym krokiem ku odległym
zabudowaniom.
Patrzył na mijających go przechodniów. Nie dostrzegał znajomych twarzy. Trochę
raźniej zrobiło mu się na sercu po rozmowie z lekarzem. Przywitał go Knabbe życzliwie.
Może i inni nie będą wypominali tego morderstwa? Wielu zna przecież prawdziwe podłoże
sprawy. Znowu zasępił się. Tak, ale dużo więcej jest takich, którzy nie znają. Dla nich Paweł
Kotarek zawsze będzie zbrodniarzem, zabójcą.
Opadł go jakiś lęk, gdy wolno ciągnąc nogami, szedł przez miasteczko. Ze
zdumieniem widział odbudowane domy, oczyszczone z gruzów ulice, minął go szeroki,
niezgrabny autobus przepełniony pasażerami.
Ludzie też wydali mu się jacyś inni. Nie było tego nerwowego pośpiechu co w owych
pierwszych miesiącach po objęciu terenu przez władze polskie. Nikt nie dźwigał wypchanych
tobołów, nie było pokątnych targów, nie wyłaniali się ze zrujnowanych domów patrzący
spode łba poszukiwacze „trofeów”.
Ktoś przystanął na widok Pawła, przyglądał mu się uważnie, powoli zawrócił w swoją
drogę. Kotarek uczuł ból koło serca. No tak, patrzą na niego, poznają, dziwią się, że znajdują
go między porządnymi ludźmi.
Pogodny nastrój, wywołany rozmową z Knabbem, zniknął. Szedł ze zwieszoną głową,
nierównym, utykającym krokiem. Nie rozglądał się już. Chyłkiem, bokiem ominął rynek,
gdzie najłatwiej było o spotkania. Skręcał właśnie na prawo obok budynku poczty, którego tu
jeszcze przed sześciu laty w ogóle nie było, gdy od strony kiosku ze słodyczami i wodą
sodową zabrzmiał ostry, starczy dyszkant:
- Matko Najświętsza, toćże to Kotarek!
Poznał po głosie Praużulową. Spojrzał w jej stronę i w pierwszej chwili aż się
przestraszył. Wtedy miała już wprawdzie dobre siedem krzyżyków, ale trzymała się prosto, w
robocie nie ustępowała młodym. Teraz aż schylić się musiał, by ująć wyciągniętą ku niemu
wychudłą dłoń. Praużulowa zachichotała zgryźliwie:
- Co, synku, poznać trudno? Skręciło Praużulichę... Nic to, zioła i jagody łatwiej mi
zbierać, schylać się nie potrzebuję...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin