04 Cook Robin - Nosiciel.doc

(1664 KB) Pobierz
ROBIN COOK

1

 

ROBIN COOK

 

NOSICIEL

 

Przełożył Jacek Wietecki

 

Data wydania oryginalnego:1999

Data wydania polskiego:1999
Dla Jean z wyrazami miłości, szacunku i wdzięczności


Podziękowania dla:

 

Dr. Kena Alibeka, kierownika programu w Batelle Memoriał Institute w Arlington, Wirginia. Dawniej, pod nazwiskiem Kanatjan Alibekov, wiceszef ofensywnego programu biologicznego Związku Radzieckiego.

Pułkownika dr. Edwarda M. Eitzena, juniora, naczelnego komendanta Głównego Operacyjnego Wojskowego Departamentu Badań Medycznych Chorób Zakaźnych Armii Stanów Zjednoczonych w Fort Detrick, Maryland.

Jerome’a M. Hauera, szefa Sztabu Kryzysowego przy burmistrzu Nowego Jorku.

Dr. Jacki Lee, specjalisty patologa z Waszyngtonu, Dystrykt Kolumbii.

Dr. Raissy Rubensztajn z oddziału ginekologicznego miejskiego szpitala nr 8 w Woroneżu w byłym Związku Radzieckim.

Dr. Charlesa Wetliego, specjalisty patologa w hrabstwie Suffolk, Nowy Jork.


Kto pod kim dołki kopie - sam w nie wpada

PRZYSŁOWIE ROSYJSKIE


Prolog

 

15 października, piątek

Jason Papparis handlował dywanami od blisko trzydziestu lat. Zaczął w ateńskiej dzielnicy Plaka pod koniec lat sześćdziesiątych, sprzedając amerykańskim turystom koźle i owcze skóry oraz futrzaki. Jason dobrze sobie radził, a największym powodzeniem cieszył się u młodych studentek, którym z wdziękiem pokazywał nocne życie swego ukochanego miasta.

Dopóki do sprawy nie wmieszał się los. W upalny letni wieczór do sklepu Jasona weszła Helen Herman, mieszkanka Queens w stanie Nowy Jork, i z roztargnieniem pogładziła kilka wspaniałych dywanów. Jak przystało na romantyczkę, Helen straciła głowę dla Jasona, jego rozmarzonych oczu i składanych jej hołdów.

Jason zapałał do niej równie silnym uczuciem. Kiedy Helen wyjechała do Stanów, poczuł się nieskończenie samotny. Wymienili namiętne listy, potem doszło do wizyty. Podróż Jasona do Nowego Jorku roznieciła w nim płomień pożądania. W końcu wyemigrował, poślubił Helen i przeniósł interes na Manhattan.

Jego biznes rozkwitł. Szerokie kontakty, które przez lata nawiązał z producentami w Grecji i Turcji, teraz bardzo się opłaciły, pozwalając mu na stworzenie swego rodzaju monopolu. Zamiast otwierać sklep detaliczny w Nowym Jorku, Jason - bardzo rozsądnie - postanowił zająć się sprzedażą hurtową. W firmie nie było śladu biurokracji, gdyż Jason nikogo nie zatrudniał. Miał tylko biuro na Manhattanie i hurtownię w Queens. Transport i uzupełnianie zapasów leżały w gestii innych przedsiębiorstw, czasem jedynie Jason wynajmował kogoś do prac biurowych. Transakcje odbywały się za pośrednictwem telefonu i faksu. W rezultacie drzwi biura Jasona były zawsze zamknięte.

Pewnego piątkowego wieczoru przez otwór w drzwiach wpadły jak zwykle listy. Siedzący za biurkiem Jason położył swoje nieodstępne cygaro na krawędzi wypełnionej niedopałkami popielniczki i wstał, aby odebrać pocztę. Spodziewał się znacznej liczby czeków, które by wyrównały powiększające się ujemne saldo jego firmy. Wróciwszy na miejsce, Jason przerzucił korespondencję, odkładając każdy dokument na właściwą kupkę, ulotki zaś wrzucając do kosza na śmieci. Kiedy sięgał po przedostatnią kopertę, zawahał się. Była gruba i kwadratowa, nie prostokątna. Jason wymacał w środku małą, nieregularną wypukłość. Po opłacie pocztowej zorientował się, że nie jest to list handlowy, tylko polecony. W lewym dolnym rogu widniał odcisk pieczęci z napisem: Delikatna zawartość!

Jason odwrócił kopertę w palcach. Była wykonana z grubego, gładkiego papieru wysokiej jakości. Nie był to papier, w jaki zwykle pakuje się reklamy, adres na odwrocie głosił: Zakład Czyszczenia ACME: Powierz nam swój kurz. Firma mieściła się na dolnym Broadwayu.

Ponownie obrócił kopertę i zauważył, że jest zaadresowana na jego nazwisko, nie na Korynckie Przedsiębiorstwo Dywanowe. Pod adresem widniały słowa: Osobiste i poufne.

Kciukiem i palcem wskazującym spróbował ustalić, czym jest ta wypukłość, ale nic nie wskórał. W końcu ciekawość zwyciężyła - Jason wziął nożyk do listów i przeciął górną krawędź koperty. W środku dostrzegł złożoną na pół kartkę papieru równie dobrej jakości, jak koperta.

- Co za licho? - spytał na głos. Z pewnością nie była to zwyczajna ulotka. Wyciągnął kartkę, zdziwiony, że jakiś spec od reklamy zdołał namówić zakład czyszczenia, by rozesłał do klientów tak drogą zabawkę. Kartka była zalakowana. Jej środek zajmowało jedno słowo: Niespodzianka!

Gdy Jason złamał pieczęć, kartka podskoczyła mu nagle w dłoniach i otworzyła się. Jednocześnie ukryta sprężynka rozrzuciła w powietrzu chmurkę pyłu wraz z garścią malutkich kolorowych gwiazdeczek.

Ten niespodziewany ruch zaskoczył Jasona; pył sprawił, że kichnął parę razy. Zaraz jednak się uśmiechnął. Wewnątrz kartki było wezwanie: Zadzwoń - my posprzątamy ten bałagan!

Jason pokręcił głową w zdumieniu. Musiał przyznać, że pomysłowość reklamy ACME wywarła na nim wrażenie. Była rzeczywiście oryginalna, sprytnie obmyślona - i skuteczna. Jason stwierdził, że gdyby potrzebował tego typu usług, chętnie wciągnąłby firmę na swoją listę, ale tym zajmował się gospodarz domu.

Jason wrzucił kartkę i kopertę do kosza, a potem pochylił się, żeby pozbierać błyszczące gwiazdki z koszuli. Poczuł, że kręci go w nosie - znów kichnął parokrotnie, aż łzy napłynęły mu do oczu.

Jak zwykle w piątek Jason skończył wcześnie. Ponieważ była piękna jesienna pogoda, poszedł pieszo do Grand Central Station, aby wsiąść do podmiejskiego pociągu o piątej piętnaście. Czterdzieści pięć minut później, zbliżając się do swojej stacji, poczuł kłucie w klatce piersiowej. Odruchowo przełknął ślinę, lecz nic to nie dało. Odchrząknął mocno, ale i to okazało się nieskuteczne. Wtedy poklepał się po piersi i zaczął głęboko oddychać.

Siedząca obok niego kobieta opuściła nieco płachtę gazety.

- Czy dobrze się pan czuje? - spytała.

- O tak, nic mi nie jest - odparł Jason zakłopotanym głosem. Zastanawiał się, czy wypalił dziś więcej niż zazwyczaj papierosów.

Wieczorem usiłował zlekceważyć łaskotanie w piersi, ale dziwne uczucie nie ustępowało. Helen zdała sobie sprawę, że coś się stało, kiedy Jason zamiast jeść, rozgrzebywał jedzenie na talerzu. Jak co piątek byli na kolacji w swoim ulubionym lokalu - greckiej restauracji. Przychodzili tu co najmniej raz w tygodniu po tym, jak ich jedyna córka wyjechała na studia.

- Coś dziwnego dzieje się z moją klatką piersiową - przyznał wreszcie Jason w odpowiedzi na pytanie Helen.

- Mam nadzieję, że to nie kolejna grypa. - Mimo że Jason był w zasadzie zdrowy, słabość do papierosów sprawiła, że dość często zapadał na choroby układu oddechowego, zwłaszcza grypę. Trzy lata temu przeszedł poważne zapalenie płuc.

- To nie może być grypa - zaoponował Jason. - Przecież nie zaczął się jeszcze okres zachorowań na grypę, prawda?

- Mnie o to pytasz? Nie wiem. Ale czy nie w tym samym czasie złapałeś gryp? w zeszłym roku?

- To było w listopadzie - poinformował Jason.

Kiedy wrócili do domu, Helen nalegała, żeby Jason zmierzył temperaturę. Miał trzydzieści osiem stopni gorączki. Po dyskusji, czy powinni zadzwonić do doktora Goldsteina, ich domowego lekarza, w końcu się na to nie zdecydowali. Nie chcieli podczas weekendu zawracać lekarzowi głowy.

- Czemu coś takiego zawsze się trafia w piątek wieczorem? - spytała Helen ze smutkiem.

Jason spał kiepsko. W nocy tak się spocił, że musiał wziąć prysznic. Kiedy się wycierał, dostał zimnych dreszczy.

- Dosyć tego - stwierdziła Helen. Owinęła trzęsącego się męża w kilka koców. - Rano telefonujemy do doktora.

- A co on poradzi? - wychrypiał Jason. - Mam grypę, i tyle. Każe mi siedzieć w domu, łykać aspirynę, pić dużo płynów i wypoczywać.

- Może przepisze ci jakieś antybiotyki - zasugerowała Helen.

- Zostało trochę antybiotyków z zeszłego roku - przypomniał sobie Jason. - Są w apteczce. Przynieś je! Nie trzeba mi lekarza.

W sobotę było jeszcze gorzej. Późnym popołudniem Jason przyznał, że mimo aspiryny, płynów i antybiotyków czuje się o wiele gorzej. Nieprzyjemne uczucie w piersi przeszło w ból. Gorączka podskoczyła mu do czterdziestu dwóch stopni, dusił go również kaszel. Ale najbardziej uskarżał się na dotkliwy ból głowy i bóle mięśni.

Próby kontaktu z doktorem Goldsteinem spełzły na niczym. Lekarz wyjechał na weekend do Connecticut. Nagrana na sekretarce wiadomość radziła kierować się do najbliższego dyżurującego szpitala.

Po długim czekaniu na swoją kolej Jason został w końcu zbadany przez lekarza z ostrego dyżuru. Doktor nie krył swego zdumienia stanem zdrowia Jasona, zwłaszcza po prześwietleniu jego klatki piersiowej. Helen odetchnęła z ulgą, gdy lekarz przyjął Jasona do szpitala i przekazał go doktorowi Heitmanowi, który zajmował się pacjentami doktora Goldsteina. Orzeczenie brzmiało: grypa i początek zapalenia płuc. Jasonowi zaczęto dożylnie podawać antybiotyki.

Gdy tuż przed północą przywieziono go do pokoju szpitalnego, czuł się tak źle jak nigdy w życiu. Skarżył się na ból w piersi, który przy każdym kaszlnięciu stawał się nie do zniesienia, i na uporczywy ból głowy. Kiedy doktor Heitman przyszedł go odwiedzić, Jason błagał go o jakiś środek przeciwbólowy; dano mu Percodan.

Lekarstwo zadziałało po niemal półgodzinie. Doktor Heitman zdążył już opuścić szpital. Jason leżał na łóżku wyczerpany, ale niezdolny zasnąć. Czuł, że w jego ciele toczy się śmiertelna bitwa. Przechylił głowę na bok, spojrzał w półmroku na Helen i uścisnął jej dłoń. Żona czuwała przy nim w ciszy. Po policzku Jasona spłynęła samotna łza. Oczami wyobraźni ujrzał Helen jako młodą kobietę, która wiele lat temu weszła do jego sklepu w dzielnicy Plaka.

W miarę jak upragnione odrętwienie ogarniało jego ciało, obraz Helen zaczął blaknąć i gasnąć. O dwunastej trzydzieści pięć nad ranem Jason Papparis po raz ostatni w życiu zapadł w sen. Na szczęście był nieprzytomny, kiedy błyskawicznie odwieziono go na oddział intensywnej opieki, gdzie doktor Kevin Fowler podjął nieudaną próbę uratowania mu życia.

 


Rozdział 1

 

18 października, poniedziałek, 4.30

Silniki małego samolotu pasażerskiego pracowały nierówno. Raz wyły, gdy maszyna spadała nieuchronnie ku ziemi, to znowu dziwnie milkły, jakby pilot niechcący je wyłączył.

Jack Stapleton patrzył na to z trwogą, wiedząc, że na pokładzie jest jego rodzina, a on nie może nic zrobić. Samolot lada moment się rozbije! Jack krzyknął bezsilnie: NIE! NIE! NIE!

Krzyk wyrwał go z objęć powtarzającego się co noc koszmaru - Jack wyprostował się w łóżku. Oddychał z wysiłkiem, jak gdyby skończył właśnie grać w koszykówkę, a pot spływał mu ciurkiem po nosie. Nie wiedział, gdzie jest, dopóki jego oczy nie prześlizgnęły się po sypialni. Źródłem przerywanego dźwięku był nie samolot, ale telefon. Głośny dzwonek bezlitośnie wdzierał się w noc.

Jack spojrzał na budzik radiowy. Cyferki wyświetlacza płonęły w ciemnym pokoju. Była czwarta trzydzieści! Nikt nigdy nie dzwonił do Jacka o tej porze. Sięgając po słuchawkę, wyraźnie przypomniał sobie noc przed ośmiu laty, kiedy zbudził go telefon z informacją, że jego żona i córeczki zginęły w katastrofie lotniczej.

Chwycił gwałtownie słuchawkę i odezwał się nerwowym, suchym głosem.

- Oho, coś mi się wydaje, że cię obudziłam - powiedział kobiecy głos. Na linii były zakłócenia.

- Nie wiem, skąd ci to wpadło do głowy? - zripostował Jack, przytomniejąc na tyle, by przybrać ton sarkazmu. - Kto mówi?

- Tu Laurie. Przepraszam, że cię zbudziłam, ale nie mogłam czekać. - Zachichotała.

Jack zamknął oczy, a potem znowu spojrzał na zegarek, aby wykluczyć możliwość pomyłki. Bez wątpienia: czwarta trzydzieści nad ranem!

- Słuchaj, będę się streszczać. Dziś wieczór chcę się z tobą umówić na kolację.

- To pewnie dowcip - odparł Jack.

- Bynajmniej - zapewniła Laurie. - To poważna sprawa. Muszę z tobą porozmawiać i chciałabym to uczynić przy kolacji. Na mój rachunek. Ty masz tylko powiedzieć: „Tak!”

- No dobrze - odparł bez przekonania Jack.

- Przyjmuję to za znak zgody - oświadczyła Laurie. - Jak się spotkamy w biurze, powiem ci, gdzie się spotkamy. Okay?

- Chyba. - Nie był jednak tak przytomny, jak sądził. Jego umysł pracował nadal na zwolnionych obrotach.

- Świetnie - skwitowała Laurie. - Do widzenia.

Jack zamrugał oczami, słysząc, że Laurie przerwała połączenie. Odłożył słuchawkę i po ciemku wpatrywał się w telefon. Znał Laurie Montgomery od przeszło czterech lat. Razem pracowali w Biurze Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork. Była też jego przyjaciółką, w istocie kimś więcej niż przyjaciółką, ale przez cały okres ich znajomości nigdy nie dzwoniła tak wcześnie rano. I to bez powodu. Jack wiedział, że Laurie nie jest rannym ptaszkiem. Czytała książki do późna w nocy, toteż poranne wstawanie było dla niej codzienną próbą charakteru.

Jack opadł z powrotem na poduszkę, miał zamiar przespać następne półtorej godziny. W przeciwieństwie do Laurie lubił wcześnie wstawać, ale wpół do czwartej to było odrobinę za wcześnie. Nawet dla niego.

Niestety, szybko skonstatował, że sen już nie wróci. Telefon i koszmar sprawiły, że nie mógł zasnąć. Przez pół godziny rzucał się i miotał w łóżku, po czym odrzucił kołdrę i powlókł się do łazienki.

Zapalił światło i przyjrzał się sobie w lustrze, skrobiąc się po zarośniętej twarzy. Mimo woli spojrzał na wyszczerbiony lewy siekacz i bliznę na czole - pamiątki po prywatnym śledztwie, jakie przeprowadził w związku z serią tajemniczych zgonów. Miało to ten nieoczekiwany skutek, że Jack stał się w Biurze specjalistą od chorób zakaźnych.

Uśmiechnął się. Ostatnio zdał sobie sprawę, że gdyby osiem lat temu ujrzał siebie w kryształowej kuli, nie poznałby się w obecnej postaci. Wówczas był rumianym, miejskim okulistą ze Środkowego Zachodu, noszącym konserwatywne ubrania. Teraz był szczupłym, energicznym patologiem sądowym z Nowego Jorku, o krótko przyciętych, szpakowatych włosach, wyszczerbionym zębie i z blizną na twarzy. Co zaś do stroju, w tej chwili preferował skórzane kurtki, wytarte dżinsy i płócienne koszule.

Żeby nie myśleć o rodzinie, Jack zastanowił się nad dziwnym zachowaniem Laurie. Zupełnie do niej nie pasowało. Laurie zawsze przykładała wagę, może nawet zbyt dużą, do etykiety. Bez istotnej przyczyny nigdy by nie zadzwoniła do niego o tak wczesnej porze. Jack był ciekaw, co to za przyczyna.

Ogolił się i wszedł pod prysznic, próbując się domyślić, dlaczego telefonowała w środku nocy, by umówić się z nim na kolację. Co prawda często jedli razem kolację, lecz zazwyczaj decydowali się na nią spontanicznie. Po co Laurie zaklepywała spotkanie już teraz?

Wycierając się, Jack postanowił do niej zadzwonić. Zgadywanie zamiarów Laurie mijało się z celem. Skoro już przerwała mu sen, powinna się przynajmniej wytłumaczyć ze swego postępku. Gdy jednak Jack wybrał jej numer, odezwała się automatyczna sekretarka. Przypuszczając, że Laurie bierze prysznic, Jack zostawił wiadomość z prośbą, aby oddzwoniła.

Zanim zjadł śniadanie, minęła szósta. Ponieważ Laurie wciąż się nie zgłaszała, Jack zadzwonił po raz wtóry. Ku jego rozdrażnieniu, znów odezwała się automatyczna sekretarka. Jack odłożył słuchawkę w pół zdania.

Na dworze było już jasno i Jack wpadł na pomysł, żeby wcześnie wyruszyć do pracy. Wtedy przyszło mu do głowy, że być może Laurie telefonowała z biura. Choć był pewien, że Laurie nie ma dyżuru, nie można było wykluczyć, iż pojawił się przypadek, który szczególnie ją zainteresował.

Zadzwonił do Biura. Zgłosiła się Marjorie Zankowski, telefonistka z nocnej zmiany. Powiedziała, że jest pewna na dziewięćdziesiąt procent, że doktor Laurie Montgomery nie ma w biurze. Dodała, że jedynym obecnym tam lekarzem jest pełniący dyżur patolog.

Z frustracją bliską złości Jack dał za wygraną. Obiecał sobie, że nie będzie już trwonił energii na rozszyfrowywanie, co Laurie chodzi po głowie. Poszedł do pokoju dziennego, skulił się na tapczanie i zaczął czytać jedno z wielu zaległych czasopism z zakresu medycyny sądowej.

Za piętnaście siódma wstał, rzucił pismo na ziemię i wziął swój rower górski Cannondale, stojący pod ścianą. Przerzucił go sobie przez ramię i zaczął schodzić z trzeciego piętra. Tylko dlatego, że był wczesny ranek, z mieszkania 2B nie dochodziły odgłosy awantury. Na parterze Jack musiał kluczyć między stertami śmieci, które ktoś wyrzucił na klatkę schodową.

Na Sto Szóstej Zachodniej wciągnął do płuc październikowe powietrze. Po raz pierwszy tego dnia poczuł się świeżo. Wsiadł na swój fioletowy rower i ruszył w kierunku Central Parku, mijając po lewej puste osiedlowe boisko do koszykówki.

Kilka lat temu, w dniu, kiedy cios w zęby wyszczerbił mu lewy siekacz, Jackowi skradziono jego pierwszy górski rower. Idąc za radą kolegów, zwłaszcza Laurie, którzy ostrzegali go przed niebezpieczeństwami jazdy na rowerze w wielkim mieście, Jack oparł się pokusie, aby sprawić sobie drugi. Jednak po tym, jak napadnięto go w metrze, zdecydował się wrócić do roweru.

Gdy rower był nowy, Jack jeździł stosunkowo ostrożnie. Niebawem jednak to się zmieniło. Teraz powrócił w pełni do starych nawyków. W drodze do i z pracy dawał ujście swoim autodestrukcyjnym popędom - dwa razy na dzień odbywał mrożący krew w żyłach spacer po linie nad przepaścią. Uważał, że nie ma nic do stracenia. Jeżdżąc po wariacku i ciągle kusząc los, Jack jakby chciał powiedzieć, że skoro jego rodzina musiała zginąć, on powinien był umrzeć wraz z nią i może wkrótce do niej dołączy.

Zanim dotarł do Biura na rogu Pierwszej Avenue i Trzydziestej Ulicy, wdał się w dwie pyskówki z taksówkarzami i miał małą kolizję z miejskim autobusem. Niewzruszony, oddychając spokojnie, Jack zostawił rower na parterze, obok trumien z Hart Island, i udał się na górę do strefy dla personelu. Większość ludzi byłaby podekscytowana tego rodzaju przeprawą. Ale nie Jack. Utarczki i wysiłek fizyczny przynosiły mu uspokojenie, przygotowywały go do codziennej biurokratycznej mordęgi.

Przechodząc, musnął krawędź gazety Vinniego Amendoli, technika medycznego, który siedział na swoim ulubionym miejscu tuż za drzwiami. Jack przywitał się, ale Vinnie go zlekceważył. Jak zwykle wkuwał na pamięć wyniki rozgrywek sportowych z poprzedniego dnia.

Vinnie pracował w Biurze Głównego Inspektora dłużej niż Jack. Był dobrym fachowcem, choć raz omal nie wylano go z pracy za przeciek informacji, który okrył biuro wstydem i wystawił Jacka i Laurie na niebezpieczeństwo. To, że został tylko zawieszony, a nie zwolniony, zawdzięczał niejasnym okolicznościom, w jakich działał. W wyniku przeprowadzonego śledztwa ustalono, że Vinnie był szantażowany przez niemiłych panów ze świata przestępczego. Jego ojciec utrzymywał swego czasu luźne kontakty z mafią.

Jack przywitał się z doktorem George’em Fontworthem, korpulentnym kolegą patologiem, który w biurowej hierarchii wyprzedzał go o siedem lat. George zaczynał akurat dyżur. Przez tydzień do niego należało przeglądanie raportów dotyczących zejść śmiertelnych z zeszłej nocy i decydowanie, które przypadki będą poddane autopsji i kto będzie ją wykonywał. Dlatego tak wcześnie zjawił się w biurze. Zazwyczaj przychodził na szarym końcu. Wszyscy patolodzy kolejno pełnili takie dyżury.

- Sympatyczne powitanie - mruknął Jack, kiedy George zignorował go podobnie jak przed chwilą Vinnie.

Nalał sobie do kubka kawy, którą Vinnie zrobił tuż po przyjściu. Przychodził wcześniej od innych techników, żeby w razie potrzeby asystować dyżurującemu lekarzowi. Do jego obowiązków należało między innymi parzenie kawy we wspólnym czajniku.

Z kubkiem w ręce Jack podreptał do George’a i zerknął mu Przez ramię.

- Wypraszam sobie! - rzucił opryskliwie George. Zasłonił leżące przed nim papiery. Złościł się, kiedy ktoś zaglądał mu przez ramię.

Jack i George nie bardzo za sobą przepadali. Jack nie tolerował przeciętniaków i z zasady nigdy nie krył się ze swymi poglądami. George mógł mieć wspaniałe rekomendacje - studiował pod kierunkiem jednego z mistrzów patologii sądowej - lecz zdaniem Jacka po prostu odrabiał pańszczyznę. Toteż Jack nie darzył go szacunkiem.

Uśmiechnął się w odpowiedzi na reakcję George’a. Drażnienie go sprawiało mu perwersyjną przyjemność.

- Jest coś superciekawego? - spytał.

Obszedł biurko i stanął przed George’em. Palcem wskazującym zaczął kartkować teczki, odczytując wstępne diagnozy.

- Są ułożone po kolei! - warknął George. Odepchnął rękę Jacka i przywrócił swoje sterty do poprzedniej postaci. Porządkował teczki według przyczyny i rodzaju śmierci.

- Masz coś dla mnie? - zapytał Jack. W pracy patologa sądowego lubił to, że nigdy nie wiedział, co przyniesie kolejny dzień. Kiedy pracował jako okulista, było zupełnie inaczej. Wtedy już trzy miesiące naprzód wiedział, jak będzie wyglądać jego następny dzień.

- Owszem, mam jeden przypadek infekcji - przyznał George. - Chociaż nie wiem, czy jest „superciekawy”. Bierz go, jeśli chcesz.

- Dlaczego się tu znalazł? Bez diagnozy?

- Jest tylko wstępne rozpoznanie. Prawdopodobnie to grypa przechodząca w zapalenie płuc. Ale pacjent zmarł, zanim kultury wróciły z laboratorium. Sprawa jest skomplikowana o tyle, że barwnik Grama nic nie wykazał. Na dodatek jego lekarz wyjechał na weekend.

Jack wziął teczkę. Zmarły nazywał się Jason Papparis. Jack wysunął bloczek informacyjny wypełniony przez Janice Jaeger, wywiadowcę sądowego współpracującego z patologami. Przebiegł arkusz wzrokiem i skinął głową z podziwem. Janice raz jeszcze udowodniła, że jest sumienną pracownicą. Odkąd Jack zasugerował, by w przypadkach infekcji dowiadywała się o podróże i kontakty ze zwierzętami, Janice zawsze to czyniła.

- Jakaś piekielna grypa! - skomentował Jack. Zauważył, że zmarły przebywał w szpitalu niecałe dwadzieścia cztery godziny. Ale stwierdził również, że mężczyzna był nałogowym palaczem i cierpiał na dolegliwości dróg oddechowych. Rodziło to pytanie, czy czynnik zakaźny był tak silny, czy też pacjent wyjątkowo słaby.

- Bierzesz to czy nie? - spytał George. - Dziś rano mamy mnóstwo zejść. Wpisałem cię już na parę innych, w tym na zmarłego w areszcie więźnia.

- Oj! - jęknął Jack. Wiedział, że tego rodzaju przypadki z reguły mają polityczny i społeczny wydźwięk. - Jesteś pewny, że Calvin, nasz nieustraszony wiceszef, nie będzie chciał wziąć tej sprawy?

- Dzwonił wcześniej i kazał mi przypisać ją tobie - poinformował George, - Zgłosił się do niego jakiś policyjny ważniak i Calvin uznał, że ty najlepiej nadasz się do tej roboty.

- A to ci ironia - stwierdził Jack. Coś tu się nie zgadzało. Zarówno zastępca inspektora, jak i sam główny inspektor bez przerwy skarżyli się na jego brak dyplomacji i lekceważenie politycznych i społecznych aspektów zawodu lekarza sądowego.

- Jak nie chcesz tej infekcji, to dam ci przedawkowanie - zaproponował George.

- Wezmę infekcję - rzekł Jack.

Nie lubił przedawkowań. Wszystkie wyglądały tak samo, a Biuro było nimi wręcz zarzucone. Nie stanowiły żadnego wyzwania dla intelektu.

- Świetnie - skwitował George i zrobił adnotację na końcowej liście.

Jack, gotów rzucić się w wir pracy, podszedł do Vinniego i odchylił krawędź gazety. Vinnie spojrzał na niego smętnie swoimi czarnymi jak węgiel oczami. Skrzywił się. Wiedział, co go czeka. Niemal każdego dnia było to samo.

- Tylko mi nie mów, że chcesz dziś zacząć wcześniej - jęknął błagalnie.

- Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - odparł Jack. To wyświechtane przysłowie było jego stałą odpowiedzią na poranny marazm Vinniego. Mimo że technik dobrze wiedział, że Jack nie omieszka go powtórzyć, zawsze doprowadzało go do szału.

- Za nic nie mogę pojąć, czemu nie przychodzisz o tej samej porze co wszyscy - wymruczał Vinnie.

Wbrew pozorom Jack i Vinnie rozumieli się doskonale. Z powodu skłonności Jacka do wczesnego zjawiania się w pracy zwykle pracowali razem i stworzyli zgrany zespół. Jack wolał Vinniego od pozostałych techników, Vinnie zaś wolał Jacka. Mawiał, że Jack „nie opieprza się”.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin