Paukszta Eugeniusz - Znak żółwia.txt

(1274 KB) Pobierz
^ґ     Znak
л        żółiuia
Znak żółmia
**
EUGENIUSZ PAUKSZTA
Znak żółiuia
Powieść dla młodzieży
Opracował graficznie Maciej Buszewicz
Що
© Copyright by Państwowe Wydawnictwo „Iskry", Warszawa 1979 ISBN 83-210-0491-1
Akc.
4 fi
■|       Wysłużony star trząsł niemiłosiernie, jazgotał wnętrznoś-
*• •   ciami. Spod kół tryskały fontanny błotnistej wody. Młody
kierowca miał mocny głos. Sfałszowana melodia dobiegała aż
do dwóch chłopców przytulonych do siebie za szoferką i próżno
usiłujących osłonić się przemoczoną plandeką przed rannym ziąbem.
—  Że też musiał zabrać tę siksę, zmieścilibyśmy się, gdyby nie ona, w szoferce... Ale ziąb.
Wysoki, o chudej, pociągłej twafzy blondyn wykrzykiwał te słowa do uszu kolegi o zielonkawo, sprytnie pobłyskujących oczach. Wpatrzony był w malejące w oddali wieże kościołów Międzyrzecza, w narastające zwarte kompleksy lasów, w mgły zwiewnym tumanem unoszące się nad łąkami.
—  Będzie pogoda — wskazał na słońce przebijające się przez zwały chmur, od tygodnia nieprzerwanie wiszących nad ziemią i zlewających ją ponad wszelkie oczekiwanie.
Na spadzie drogi star wepchnął się w olbrzymią kałużę: parł naprzód jak polewaczka na ulicach Warszawy, brudne i zimne bryzgi sięgały aż na platformę.
—  O, właśnie — obrzydliwym grymasem skwitował blondyn uwagę kumpla, ścierając z nosa solidną pecynę błota.
Asfaltowa szosa dawno już musiała nie widzieć drogowców, maszyną rzucało niesamowicie, prysznice coraz to zlewały niefortunnych amatorów turystyki na platformie załadowanej pustą beką po benzynie.
Kierowca był w doskonałym nastroju. Głos jego tym silniej niósł się z szoferki, im bardziej podrzucało starem na wertepach bocznej drogi. Narastał warkot motoru, drzewa przydrożne śmigały w zwiększającym się tempie.
Brunecik o zielonkawych oczach pokręcił głową, odrzucił nieprzydatną na nic, przemoczoną i ciężką plandekę, zajrzał przez okienko do wnętrza szoferki. Dziewczyna złożyła głowę na ramieniu kierowcy, ten
5
śpiewał naaai; іекко przygięty wpierał nogę w gaz, jakby od tego zależały jego dalsze szanse u niebrzydkiej współtowarzyszki podróży.
—  Nic nie pomoże... popisy przed cizią — wrzasnął w ucho chudemu dryblasowi. Ten z rezygnacją co chwila ścierał błoto gęsto osiadające na twarzy.
Motor wył na pełnych obrotach. Już nawet śpiewu kierowcy nie było słychać. Z lasów wyrwali na otwarte pola, na horyzoncie dopiero zamknięte ciemnym pasem drzew. Brunecik znów zerknął w okienko. Strzałka szybkościomierza zdecydowanie wychylała się poza osiemdziesiątkę.
Pasażerowie na platformie, smagani przenikliwym wiatrem, skulili się przy sobie i obojętni na wszystko czekali ze stoicyzmem końca tej nieprzytomnej jazdy. W Sulęcinie na pewno się kierowca zatrzyma, wysiądą, dostanie chłopyś swoje kupony autostopowe i cześć.
Szosa spadała teraz ku dołowi ostrą stromizną. Znak ostrzegawczy przed zakrętem czerniał cyferką 5. Kierowcy zdawało się to nie obchodzić, co chwila tylko naciskał klakson, równie roztrzęsiony jak cały samochód. Przenikliwe wycie wdzierało się w spokój lasów i pól, spędzając do rowów rzadkich przechodniów.
Na pierwszym zakręcie szofer nie zwolnił, przy drugim zahamował leciutko, mimo to zarzuciło na śliskim asfalcie tylnymi kołami, autostopowicze jak ulęgałki przetoczyli się spod szoferki na burtę i upaprali do reszty w błocie oblepiającym całą platformę.
—  Pieska jego niebieska — zaklął soczyście dryblas.
Spad kończył się, przed nimi wyrosły z rzadka rozrzucone domy, jeszcze jeden zakręt, kierowca bezskutecznie spróbował hamować, ścięcie było zbyt ostre nawet jak na jego kawalerskie zapędy. Koła przeszły w poślizg, starem zarzuciło z prawa na lewo, z lewa na prawo, jeszcze raz, a potem motor nagle zacichł, wóz sunął tylko siłą rozpędu, jeszcze zatańczył, na nic wszystko, wielkie, przerażająco wielkie drzewo wyrosło przed nimi, zawadzili o nie lewą burtą, trzask, jazgot, grzmot, wszystko się skiełbasiło, skłębiło, ciężarówka zsunęła się bokiem do rowu, przez moment balansowała, jakoś utrzymywała równowagę.
Cisza, niesamowita cisza. A potem w brzęku sypiącego się szkła rozbitej szyby doszło przeciągłe, pełne zdumienia i trwogi:
—  Cholera!
Z tym słowem ożyło wszystko. Dziewczyna zapiszczało cienko, cieniutko, rozdarła się zaraz spazmatycznym szlochem. Pasażerowie na platformie, zbierając się z wysiłkiem do kupy, jeszcze niepewni, co •z nich pozostało, również odzyskiwali rezon.
—  Choleruje teraz, kawaler wyścigowej jazdy.
6
__ Że też takich pętaków sadzają za kierownicą.
__ Jakoś żyjemy. Dobrze, że dziewucha tylko przeciętna z urody. Gdyby przy tym neptku zamiast niej siedziała Bardotka, już byśmy na pewno słowa pisnąć nigdy nie mogli... O kurczę blade, co z moją
nogą?
—  Jak tam, nic się nie stało, nic? —ocierając krew rozmazaną na twarzy, kierowca wspinał się na palce, by zajrzeć przez burtę.
—   Sami się pozbieramy, ciemna maso, zajmij się swoją facetką... Nie było to wcale proste. Dziewucha płakała, jęczała, pokrzykiwała,
nie można się było od niej niczego dowiedzieć. Pocierając solidnie stłuczone boki, brunecik przy pomocy kierowcy wyciągnął ją z szoferki straszącej rozbitymi szybami i pogiętą blachą, dziewczyna całą twarz i włosy miała we krwi, rany jednak przy pierwszym wejrzeniu nie można było dojrzeć.
—  Co pani jest?
—  Ajajaj, ajajaj, mamo moja, mamo, aJBJaj...
—  Teraz mamo, ale przedtem, jak się tuliliśmy do kierowcy, mama nie była potrzebna, co? — sarknął gniewnie brunecik.
Jeszcze raz spojrzał na dziewczynę, na kierowcę bezradnie stojącego obok, z przerażeniem w maleńkich oczkach, trochę niezgrabnie zaczął przesuwać dłonią najpierw po głowie Dziewczyny, szukając rany, potem powiódł po szyi, rękach i ramionach. Sweterek również zapaćkany był krwią, wydało mu się że rozerwany w którymś miejscu, dotknął tam dłonią, ledwie zdążył wyczuć szybki rytm podnoszących się piersi, gdy dziewoja w jednej sekundzie zaprzestała szlochu, wrzasnęła natomiast głosem silnym jak surmy bojowe:
—  Weź pan tę rękę, patrzcie, jaki amator się znalazł. Oho, ja nie taka...
—  Heniek, zostaw tę grację, zdrowsza od nas wszystkich, pomóż mi lepiej zejść. Coś stało się z moją nogą...
Skoczył ku niemu wraz z kierowcą. Zostawiona sama sobie dziewczyna zaczęła od nowa zawodzić. Nie zwracali już na nią uwagi.
—  O, licho, ależ rwie... Coś mi wygląda na koniec autostopowej włóczęgi... Żeby tylko nie była złamana.
Ściągnęli go z wozu dopiero po opuszczeniu burty. Chudzielec niby, a ciężki był, jakby go ktoś ponadziewał kamieniami. Usiadł teraz na skraju rowu, rozcierał ostrożnie prawą nogę w okolicach kostki. Heniek przyklęknął przy nim, obmacywał z pewną wprawą. Towarzysz jego skrzywił się, zaraz coś sobie przypomniał, zajęczał oburzonym tonem:
—  Patrzcie, jaki amator się znalazł. O, ja nie taki... Rozładował się nastrój. Na odezwanie Romana kierowca i Heniek
7
buchnęli   śmiechem.   Obrażona  dziewczyna  odeszła  parę  kroków i obróciła się do nich tyłem.
—  A niechże ją — spluwając pod nogi zaklął niefortunny szofer. — Mam trasę na Kostrzyn, jechałbym sobie dobrą drogą przez Skwierzynę, ale właśnie musiała się znaleźć, błagać i prosić, że to musi koniecznie do Ośna. Myślę sobie, wiele nie nadłożę, skręcę do Międzyrzecza przez Sulęcin, było nie było parę tych kilometrów. A teraz taki koniec — machnął dłonią w kierunku stara.
—  Ma pan ranę ,— Heniek dopiero co zauważył rozharataną dłoń chłopca.
—  Guzik, opatrzy się potem... Jak teraz wykaraskać się z tej kabały? Zobaczę, czy motor gra.
Wpakował się do szoferki, zapuścił, maszyna zaburczała zgrzytliwie.
—  Dobra jest, tylko jak wypakować się z tego rowu? Szczęście, że nie nadzialiśmy się na drzewko, byłaby kasza z nas wszystkich, a tak, trochę strachu i mokre majtki u panny.
—  Te, chłoptyś, zostaw ją. Sameś przedtem strugał przed nią wariata, teraz mścić się chcesz na dziewczynie? — postękując Roman groźnie spojrzał ku kierowcy,
—  A tyś co za jeden? Gadam co chcę...
—  Spokojnie, spokojnie — Heniek przybliżył się o krok, łypnął zielonymi oczyma, zacisnął pięści.
Kierowca skapitulował. Bił się jeszcze będzie z jakimiś pętakami, gdy i tak kłopotu co niemiara na głowie?
—  Dobra, już dobra, co tu tylko zaradzić? Gdy dam tylny bieg, to się wpakujemy do rowu. Żeby tak druga maszyna, toby nas podciągnęła... Nie chciałbym stracić prawa jazdy ani roboty, dopiero pół roku jeżdżę. Tamto — wskazał na pokiereszowaną szoferkę — załata się jakoś. Dwa patyki się straci, bywa gorzej.
—  Ale grzeje, nareszcie ciepło, i właśnie teraz z tą nogą — Roman przeciągnął się w słońcu. Syknął, zabolało bardziej przy nieostrożnym ruchu. — Tam, zdaje się, coś pyka na górze?
—  Traktor, jak mamę kocham — ucieszył się kierowca. — Żeby tylko jakieś morowe chłopaki, bo to różna wiara się zdarza.
Wolniutko, hamując ostrożnie, zsuwał się z wzniesienia masywny ursus z przyczepą, wolno brał zakręty, chwilami niknął, znów wyłaniał się coraz bliżej. Kierowca z daleka już wymachiwał ku nim dłońmi.
—  Co jest ? Kraksa? Ale żyjecie? — piegowaty chłopiec o pyzatej twarzy biegł ku nim. — Poślizg?
* — Aha — przytaknął szofer. — Pomożecie nam wykaraskać się? Motor gra, byle na drogę...
8
—  Zaraz, zaraz. A temu co się stało? — wskazał na Romana. — Ta czego znów płacze? We krwi? Wy też? Toście się jednak poharatali... Przedtem was zawiozę na punkt, pół kilometra stąd uruchomili, bo na tych zakrętach coraz się coś dzieje. Trzy dni temu motocykl skoziołko-wał, chłoptyś jeszcze leży w szpitalu, o świecie nie wiedząc. No, pakujcie się...
—  Ja zaczekam, mnie tam nic nie jest — kierowca stracił humor. Zależało mu na pośpiechu.
—  Wolnego, wolnego. Przedtem pierwsza pomoc ludziom, potem maszynie, nie tak?
—  No pewnie — nie bez złośliwej satysfakcji potwierdził Roman, obserwując niepokój kierowcy ciężarówki.
—  Tam dalej — pyzaty piegus z ciągnika już wskazywał ręką w stronę lasu — jest wielki PGR, mają takie dwa stary, szoferaki swoja wiara, na pewno pomogą wyklepać facjatę wozu. Boisz się kolega o prawo, nie tak? — wykrzywi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin