Dreke Jocelynn - Łowca ciemności - CAŁOŚĆ.doc

(1559 KB) Pobierz
JOCELYNN DRAKE

JOCELYNN DRAKE

Łowca ciemności

Dni mroku

Księga 2

 

 

Rozdział 1

 

Należało się pożywić.

Głód Tristana przeszywał moje zmysły, przelewając się przeze mnie gorącą, złą falą, i aż przyciskał mnie do chro­powatego ceglanego muru ciągnącego się po obu stronach alejki. Wbiłam paznokcie we wnętrze dłoni, pozostawiając na skórze krwawe półksiężyce, ledwie panując nad sobą i nad młodym nocnym wędrowcem. Wszechogarniające łaknienie krwi powoli zelżało, gdy wampir przedzierał się przez czerwoną mgłę. Fala cofnęła się, chłoszcząc mnie po odkrytym ciele jak wiązka parzących pokrzyw.

Odchyliłam się w tył, zamknęłam oczy i odetchnęłam, próbując wziąć się w garść, ale zaraz tego pożałowałam. Wąski zaułek wypełniało stęchłe, cuchnące powietrze, fe­tor gnijącego mięsa, pleśni i, jak mogłam się domyślać, odór rozkładającego się szczura lub kilku szczurów. Mdliło mnie, straciłam kontrolę nad umysłem Tristana, a następna fala głodu zalała nas oboje, powalając mnie na kolana.

W tym parszywym miejscu błękitne oczy Tristana lśni­ły blaskiem, który nie miał nic wspólnego z niebem czy też boską chwalą. Jego długie palce przypominały szpony; Tristan wbił paznokcie w ścianę obok siebie w ostatniej desperackiej próbie powstrzymania się przed zaatakowa­niem pierwszego stworzenia, jakie stanie mu na drodze. Zachował niewiele ludzkich cech, poza szczupłą sylwet­ką, która upodobniała go do człowieka. Jego piękna po­ciągła twarz miała ostre rysy; był rozgorączkowany, same kości i mięśnie, opętane żądzą krwi.

Miro...

Myśli Tristana zetknęły się z moimi, ale rozbrzmiały jak jego cichy głos. Były głuche, szorstkie i mrocznie uwo­dzicielskie; podobne do grzmotu, którego echa pobrzmie­wały w szczątkach mojej duszy. Identyczne monstrum przebudziło się we mnie, łaknąc krwi, tęskniąc do odczuć, towarzyszących zagłębianiu kłów w ciele. To monstrum domagało się krwi tak gwałtownie, że czułam, jak dusza przyszłej zdobyczy łaskocze mnie w gardle.

Głos w moim mózgu ucichł, zagłuszony kakofonią ludzkich odgłosów. Cudny Londyn, pełny ludzi i podob­nego do grzmotu dudnienia ich serc. Noc była jeszcze młoda i świeża jak beztroska dziewczyna idąca na swój pierwszy bal. Tristan i ja skryliśmy się w mroku, w jakimś brudnym zaułku tego starego miasta tętniącego życiem, huczącego jak miarowy rytm bębna.

Oboje rozpaczliwie musieliśmy się pożywić. Starcie poszło źle, byliśmy ranni i pozbawieni substancji, dzięki której wiedliśmy długi żywot po dniach, które powinny stanowić nasz naturalny koniec. Potrzebowaliśmy krwi i wiedzieliśmy, że tylko ja mogę uchronić ofiarę Tristana przed śmiercią, gdy on w końcu wbije w nią zęby. Mógłby nienaumyślnie ją uśmiercić, a przecież nie musieliśmy za­bijać. Ale jego czynami nie kierowały już nakazy moralne. Zawładnęła nim czerwona fala żądzy krwi i pragnienie przetrwania.

Na końcu przecznicy jakiś człowiek o siwiejących ciemnych włosach, wyszedł ciężkim krokiem z mroku nocy. Przystanął na rogu. Osłaniając dłońmi papierosa, zapalił go i rozejrzał się wokół, a jego twarz pobrużdżona głębokimi zmarszczkami ukazała się w świetle latar­ni. Omiótł wzrokiem ulicę; ręka z papierosem drżała, żar ognika poruszał się w ciemności.

W krtani Tristana narastał cichy warkot, gdy wbił spojrzenie w swoją ofiarę. Rzuciłam się w ciasnym zaułku i przygwoździłam go do muru. Młody wampir warknął na mnie wściekle, obnażając kły i zwężając oczy do wąskich szparek. Już mnie nie dostrzegał ani nie dbał o to, że bez trudu mogłam go rozszarpać na strzępy. Byłam starsza i silniejsza, ale potrzebował krwi i nic nie mogło go po­wstrzymać.

-  Zaczekaj - poleciłam przez zaciśnięte zęby, wbija­jąc palce w jego szczupłe, muskularne ramiona. Ubranie miał porwane i splamione krwią po walce z naturi, któ­rą stoczyliśmy wcześniej tego wieczoru. Mieszanina woni krwi Tristana i naturi, jaką wyczuwałam, mąciła moje my­śli, wywołując wizje, których wcale nie chciałam. Starcie przyniosło sukces tylko taki, że oboje przeżyliśmy i mieli­śmy energię, by zapolować, ale okazało się klęską, bo mój ukochany strażnik Michael leżał teraz martwy w Warowni Temidy.

Pomrukując cicho, skierowałam swoją uwagę na czło­wieka stojącego na przeciwległym rogu ulicy. Kosztowało mnie niewiele wysiłku, by wejść w jego odurzony narkotykami mózg i nakłonić do błędnego przekonania, że przy­wołuje go potencjalny klient, zainteresowany jego towa­rem. Kiedy tak stał w mroku wąskiego zaułka, puściłam Tristana i cofnęłam się bezszelestnie w stronę muru.

-  Nie zabijaj go - szepnęłam, gdy młody nocny wędro­wiec rzucił się naprzód.

Zdobycz Tristana dosłyszała moje słowa i zdołała odsunąć się o pół kroku w tył, przeszyta nagłym lękiem, który mogłam wyczuć w ciemnym zaułku przez mgiełkę krwawej żądzy - jednak było już za późno. Przywarłam plecami do ceglanego muru, gdy nocny wędrowiec po­chwycił tamtego człowieka w ramiona przypominające stalowe kleszcze. Nie mogłam oderwać od nich wzroku i osunęłam się na kolana, kiedy Tristan uczynił to samo.

Wnikając w umysł nocnego wędrowca, poczułam prze­lewającą się, przytłaczającą falę doznań. Tristan pił chci­wie, zasysając oszałamiająco ciepłą krew całym swoim chłodnym ciałem. Słyszałam, jak spazmatycznie pracują mięśnie jego przełyku, pompując gęstą krew do żołądka. Aby w pełni rozkoszować się tą ucztą, Tristan nie pozba­wił swojej ofiary przytomności. Serce handlarza narkoty­ków łomotało w piersi niczym tłok maszyny, ale na próż­no. Jego strach wypełniał zaułek, tłumiąc fetor gnijących śmieci i wilgotnej pleśni; z moich rozwartych ust wyrwał się cichy jęk. Klęcząc na ziemi, z dłońmi zaciśniętymi w pięści, nasłuchiwałam, jak rytm bicia serca tego czło­wieka zaczyna zwalniać. Tracił przytomność.

- Puść go - powiedziałam chrapliwym głosem. Tristan zawahał się, lecz zrobił, co mu kazałam. Oparł człowieka o mur i zwrócił się ku mnie, balansując na palcach stóp. Jego błękitne oczy lśniły i tańczyły w ciemności, podobne do bezcennych klejnotów.

Po raz pierwszy odkąd go spotkałam Tristan wydawał się naprawdę ożywiony. Wtedy, przebywając w nocnym klubie wraz z Thorne'em, uciekał, krył się przed Sadirą, a nieustanny strach, że zostanie rozpoznany, przytłaczał jego osobowość. Ale teraz coś tchnęło weń wreszcie nowe życie. Obiecałam mu przecież, że pomogę mu uwolnić się od naszej stwórczyni. I wiedział, że zrobię wszystko, by dotrzymać tej obietnicy.

Odgłos szurających stóp wtargnął nagle do naszego mrocznego, zbrukanego krwią zakątka świata. Oboje zastygliśmy w bezruchu, chcąc zobaczyć, kto się zbliża. Od­kąd Tristan zatopił kły w swoim posiłku, maskowałam na­szą obecność w tym miejscu; było to z mojej strony raczej naturalnym odruchem niż świadomym postępowaniem. Całun chronił nas przed wzrokiem wszystkich poza tymi, którzy parali się czarami - innymi słowy, przed oczami zwykłych ludzi.

Pod wpływem tego miarowego odgłosu kroków młody nocny wędrowiec rozwinął własny ochronny całun, który od razu splótł się z moim. Tristan czuł się teraz silniejszy, a jego myśli były wyostrzone i jasne. Wyczuwałam lek­ką nerwowość w jego umyśle, ale Tristan zastygł jak głaz i miałam pewność, że zrobi, co powiem.

Jakiś mężczyzna o krótkich brązowych włosach mi­jał skraj alejki. Szedł szybko i pewnie. Odwrócił głowę w stronę zaułka, a jego spojrzenie omiotło to ciasne miej­sce. Tristan i ja nie poruszaliśmy się, wyczekując. Przez chwilę poczułam się tak, jak gdybym stała się zarazem myśliwym i zwierzyną. A jednak przechodzień nie zwol­nił marszu i zaczął znów patrzeć na ulicę przed sobą. Nie zauważył nas.

Ale dostrzegli nas czarownica i wilkołak. Dwa kroki za mężczyzną z kwadratową szczęką podążała wiedźma w wytartych dżinsach i wilkołak w wojskowych ciuchach khaki. Ona przystanęła nagle i sięgające ramion szatyno­we włosy przesłoniły na moment jej wąską twarz. Wilko­łak zatrzymał się przy niej i zmarszczył czoło, a na jego surowym obliczu pojawiły się głębokie bruzdy zmarsz­czek.

- Cholera! - wyrwał jej się podszyty wściekłością szept, gdy wbiła w nas wzrok.

Tristan i ja nie poruszaliśmy się, czekając, aż intru­zi wykonają pierwszy ruch. „Kolacja" Tristana nadal była nieprzytomna, a młody nocny wędrowiec częściowo ją zasłaniał. Jednak oboje mieliśmy na sobie krew i ubra­nie porozdzierane w wyniku walki stoczonej wcześniej tego wieczoru. Nie wyglądaliśmy najlepiej. Rzecz jasna, w kontaktach z przedstawicielami innych ras wszyscy po­stępowaliśmy „po swojemu". Tak więc teraz czekaliśmy. Gdyby czarownica i wilkołak ruszyli dalej, udawalibyśmy, że nie dostrzegliśmy się nawzajem.

Nie mieliśmy jednak tyle szczęścia. Na dźwięk sło­wa wypowiedzianego przez wiedźmę idący przed nią człowiek obrócił się na pięcie i dobył broni, którą nosił na plecach. Miał ją ukrytą pod luźną, zapinaną na guziki koszulą, przyozdobioną jaskrawym wizerunkiem smoka. Z pistoletem w ręku ponownie omiótł wzrokiem zaułek, ale wciąż nas nie widział.

Czarownica wyciągnęła prawą rękę i położyła ją na jego szerokim ramieniu. Wyszeptała jedno słowo: Specto, i wyczułam przepływającą w powietrzu lekką falę mocy. Takie zaklęcie potrafił rzucić każdy, kto dopiero wkra­czał w świat magii i liznął nieco łaciny, ale to wystarczyło. Mężczyzna mrugnął i od razu pobladł, zaciskając mocniej dłoń na broni. Teraz już nas widział.

- Nie zatrzymujcie się - powiedziałam cicho. Nie mo­głam ryzykować podejmowania walki. Pragnienie poży­wienia się wręcz mnie zniewalało i gdybym teraz musiała walczyć, to przypuszczalnie ktoś by musiał zginąć. Mon­strum we mnie ryczało i tłukło się w klatce piersiowej go­rączkowo, domagając się krwi.

Tristan zwrócił się w moją stronę, czekając na polece­nia. Niestety, nasz nowy znajomy najwyraźniej zbyt ocho­czo sięgał po broń. Skierował pistolet w kierunku młode­go nocnego wędrowca i nacisnął spust. Cichy trzask iglicy w broni zmusił mnie i Tristana do natychmiastowej reak­cji. Młody wampir rzucił się na ziemię, ale kula przeszyła mu górną część prawego ramienia.

Przemknęłam przez alejkę i chwyciłam rękę strzelają­cego, gdy próbował wycelować we mnie broń. Głupi lu­dzie. Nawet gdyby strzelił mi prosto w serce, nie zdołałby mnie zabić. Zabić nocnego wędrowca nie da się z typo­wej broni palnej. Gorsze były śrutowe strzelby, ale i wtedy strzelcowi musiałoby się poszczęścić. Z odsłoniętymi kła­mi uderzyłam jego ręką o pobliski ceglany mur, roztrzas­kując mu kości. Wrzasnął, gdy broń wypadła mu z bez­władnych palców i upadła z metalicznym odgłosem. Nie puszczając jego ręki, przerzuciłam go przez bark w głąb zaułka niczym wór odpadków. Uderzył o ścianę i nieprzy­tomny osunął się na ziemię.

- Miej go na oku - warknęłam do Tristana, skupiając uwagę na wiedźmie i wilkołaku.

Nie było szans, aby załatwić tę sprawę polubownie. A zresztą tak naprawdę nie miałam już ochoty na grzecz­ne rozmowy. Sapiąc paskudnie, wilkołak rzucił się na mnie, a jego oczy lśniły miedzianoczerwono. Przycisnął mnie do muru z cegły, więżąc moje dłonie między naszy­mi ciałami, sam miał ręce wolne. Przyłożył mi prawą pię­ścią w lewy bok, łamiąc mi co najmniej dwa żebra. Fala potwornego bólu przebiła we mnie mgłę pragnienia krwi i zmęczenia. Po chwili uderzył mnie lewą pięścią w pra­wy bok, naruszając narządy wewnętrzne, wciąż osłabione w wyniku wcześniejszej walki z naturi.

Z jękiem bólu raptownie rzuciłam głowę do przodu. Grzmotnęłam czołem w jego nos, łamiąc go. Wilkołak od­stąpił o krok, a ja uniosłam kolano, waląc go nim w kro­cze. Wilkołak zawył i cofnął się na chwiejnych nogach. Odsunął rękę od złamanego nosa i przyłożył ją do pachwi­ny, jak gdyby mógł w ten sposób złagodzić ból. Woń jego krwi od razu rozeszła się w powietrzu.

Przestałam się wahać. Dopadłam wilkołaka, zanim zdo­łał nabrać powietrza. Wbiłam mu kły w gardziel, rozrywając mięśnie. Krew spłynęła mi do gardła, a słodkie ukojenie ogarnęło całe moje ciało. Była gęsta, ciepła i przesycona siłą wilkołaka. On zmagał się ze mną, pchając, zadając ciosy, kopiąc i rozpaczliwie wymachując pazurami, ale nie zdołał mnie odrzucić. Z każdym łykiem krwi, jaką czerpa­łam z niego, słabł, a ja nabierałam siły, powoli wysysając z niego życie.

-  Miro! - wrzasnął Tristan, co zmusiło mnie w koń­cu do uniesienia głowy. Wilkołak osunął się powoli, nie­przytomny, na moje stopy. Tristan rzucił się naprzód, by stanąć pomiędzy wiedźmą a mną i próbując mnie ochro­nić, ona jednak najwyraźniej pomyślała, że chce ją za­atakować.

-  Nie! - krzyknęła, a jej drobna, bardzo wąska twarz stała się kredowo biała. Czarownica nie wykonała żadne­go ruchu w trakcie mojego krótkiego starcia z jej towarzy­szem. Pewnie wstrzymywała oddech. Spojrzenie jej sze­roko rozwartych piwnych oczu przeskakiwało ze mnie na Tristana.

Uniosła prawą rękę i zaczęła cicho, szeptem, recyto­wać zaklęcia. Zrobiłam krok w jej kierunku, starając się wyjść przed Tristana, kiedy w jej prawej dłoni pojawiła się kula zołtopomarańczowych płomieni. Przystanęłam, a na ustach zaigrał mi nikły uśmieszek. Bystra z niej osóbka. Normalnie widok płomieni w dłoni czarownicy napędził­by każdemu nocnemu wędrowcowi niezłego stracha. Tyle że ja nie byłam pierwszym lepszym nocnym wędrow­cem, tylko Krzesicielką Ognia. Umiejętność zapanowania nad ognistym żywiołem była już od dziecka moim darem i przekleństwem. Pomyślałam o czarownicy ze współczu­ciem.

Ze zduszonym odgłosem cisnęła ognistą kulę w kie­runku Tristana. Wyciągnęłam prawą rękę, a ogień zatoczył w powietrzu łuk w moją stronę i osiadł w mej otwartej dłoni. Uśmiechając się od ucha do ucha, zacisnęłam palce i zdusiłam płomienie, a ciasny zaułek znów pogrążył się w ciemnościach.

Czarownica ściągnęła brwi i na jej bladej twarzy od­malowało się zmieszanie. Nie chcąc pogodzić się z poraż­ką, uniosła obie ręce i powtórzyła zaklęcie. Tym razem poczułam w powietrzu falę energii. Teraz wkładała w to wszystkie swoje siły. Stanęłam przed Tristanem, gdy ci­snęła we mnie parą ognistych kul.

Przymknęłam oczy, a czas spowolnił swój bieg. Fetor śmieci i odgłosy ludzi w mieście jakby przestały istnieć. Był tylko ogień, który huczał we mnie. Z rozwartymi dłoń­mi machnęłam lewą ręką przed swoim ciałem. Płomienie raz jeszcze podążyły za moją bladą ręką. Okrążyły ją na moment, a potem owinęły się wokół ramienia i klatki pier­siowej jak najedzony pyton. Ogień się mnie nie imał.

A jednak coś było nie tak. Kiedy koncentrowałam się na ogniu, usłyszałam, jak monstrum we mnie się wydzie­lił, lecz nie rykiem głodu, który znałam już od ponad sze­ściu stuleci. Był to wrzask złości i bólu. Nagle zmieszana i zdjęta strachem pokierowałam płomienie tak, by spłynę­ły wzdłuż nóg jak woda. Kiedy jednak druga z ognistych kul zetknęła się z podłożem, moje zmysły eksplodowa­ły. Ziemię pochłonęło oślepiające białe światło, płonące w moim mózgu. Pod stopami mogłam odczuć wielkie jak rzeka, płynne źródło mocy, do którego powracał ogień.

I wtedy nastała pustka. Ogień przepadł, a wokół mnie za panowała zimna cisza. Nowe połączenie wyłoniło się nagle, zanim miałam okazję odgadnąć, w co się wpako­wałam. Białe światło przygasło. Nawet warczący we mnie głód się uspokoił, pewnie pod wpływem podszytego nie­pokojem zmieszania.

Charakterystyczny odgłos kroków na cementowym podłożu sprawił, że moją uwagę znów przyciągnęła osoba wiedźmy. Obejmowała się ciasno ramionami i powoli krę­ciła głową.

-  O, Boże - jęknęła chrapliwym głosem. - Krzesicielka Ognia. I to tutaj.

Zanim zdołałam zrobić jeszcze jeden krok w jej stro­nę, ona sięgnęła po coś w przedniej kieszeni spodni, cof­nęła się i znikła.

-  Niech to licho - powiedziałam szeptem, otrząsając się z zimnego dreszczu, który przebiegł mi po plecach. Wiedziała, kim jestem. Co innego, gdy rozpoznawał mnie inny nocny wędrowiec. Wzbudzanie strachu przydaje się w kontrolowaniu tych, którzy sami marzą o panowaniu. Nie podobało mi się jednak, kiedy to przedstawiciele in­nych ras odkrywali moją tożsamość. Nigdy nie wiadomo, kogo się rozjuszy w danej chwili.

Teraz pojawiło się pytanie: gdzie ona przepadła i czy chciała powiadomić o mojej obecności kogoś potężniej­szego i groźniejszego od siebie? Sądząc z jej wieku i wy­glądu, rodzaju rzucanych czarów i użytej mocy, nie nale­żała do szczególnie doświadczonych czarownic. Z drugiej strony zaklęcia, pozwalające na natychmiastowe prze­mieszczanie się w przestrzeni, należały do najtrudniej­szych. Kiedy sięgała po coś do kieszeni, pewnie dotknęła specjalnego talizmanu, który przypuszczalnie dostała od kogoś znacznie potężniejszego od siebie.

Ściągnęłam brwi i zdusiłam przekleństwo. To wszyst­ko były tylko domysły. Wiedziałam sporo o magii, gdyż tak często miałam pecha natykać się na wiedźmy i cza­rowników, by czegoś się od nich nauczyć. Powinnam po­rozmawiać z Ryanem i przeniknąć jego myśli. Niestety, ten białowłosy czarownik miał własne kłopoty i na razie nie spieszyło mi się do ponownego spotkania z nim. Tym­czasem musiał mi wystarczyć pozbawiony przytomności towarzysz zbiegłej czarownicy.

Odwróciłam się, by zbliżyć się do Tristana, lecz nogi się pode mną ugięły i upadłam na kolana. Zamrugałam, aby rozwiać mgłę, narastającą wokół moich myśli. Uziemiając ogień, wyczerpałam resztkę swoich sił, a moje ciało znowu domagało się pożywienia i odpoczynku. To, co zyskałam, pożywiając się krwią wilkołaka, już zdążyłam zużyć.

Młody wampir znalazł się przy mnie i silną dłonią podtrzymał za łokieć. Spojrzałam na niego; na jego przy­stojnej twarzy malował się wyraz zaniepokojenia.

-  Czy ona zrobiła ci coś złego? - zapytał. Po raz pierwszy, odkąd go poznałam, dosłyszałam w jego mowie lekki akcent. Obcy, może francuski. Echo jego ludzkiego życia. Powoli pomógł mi usiąść na ziemi i oprzeć się ple­cami o ceglany mur.

-  Nie - odparłam ze znużonym uśmiechem. - Tylko próbowała. Muszę przez chwilę odpocząć. - Skinęłam głową w stronę człowieka, który wcześniej chwycił za broń. - Żyje?

- Jeszcze żyje - mruknął Tristan, zaciskając dłoń na moim łokciu i obrzucając wzrokiem ciało niefortunnego strzelca.

Ujęłam lewą ręką podbródek Tristana i zmusiłam go do tego, aby na mnie spojrzał.

- I niech przeżyje. Chcę, żebyś nie zabijając go, ustalił tożsamość tych, którzy nas zaatakowali.

Marszcząc czoło, Tristan powstał i podszedł do leżące­go. Stanął nad nim z rękami na biodrach. Nie wiedziałam, czy nocny wędrowiec walczy z niesmakiem, jaki wywołało w nim powierzone zadanie, czy też raczej grzebie w my­ślach tamtego człowieka. Niektóre wampiry musiały doty­kać swoje ofiary, aby wniknąć w ich umysł, zwłaszcza jeśli owe ofiary były nieprzytomne.

-  To David Perry - powiedział nagle Tristan; jego głos wydawał się dobiegać z oddali. Połową umysłu pozostawał ze mną, połową przeniknął do mózgu tamtego. - Lat trzy­dzieści sześć. Były żołnierz piechoty morskiej. Pochodzi z Birmingham w stanie Alabama. On... - Urwał, sycząc, a jego niebieskie oczy zalśniły, kiedy popatrzył na mnie. -On jest członkiem Przymierza Światła Dnia.

-  Tristanie! - warknęłam i zerwałam się na równe nogi, gdy nocny wędrowiec chwycił nieprzytomnego męż­czyznę. Tristan znieruchomiał, ale z gardła wciąż wydo­bywał mu się cichy warkot, co mnie nie dziwiło. Sama w owej chwili rozszarpałabym temu człowiekowi krtań.

Przymierze Światła Dnia było ugrupowaniem ze Sta­nów Zjednoczonych, które wiedziało o istnieniu nocnych wędrowców i dążyło do naszej całkowitej eksterminacji. Ludzie uważali członków tej grupy za postrzelonych fa­natyków i nie traktowali ich zbyt poważnie. Oczywiście nie zmieniało to faktu, że członkowie Przymierza unice­stwili w ciągu dnia wielu nocnych wędrowców. Wszystkie wampiry, ze Stanów Zjednoczonych i nie tylko, wiedziały o Przymierzu. Wszyscy się obawialiśmy, że w przyszłości trzeba będzie stawić czoło tej organizacji, kiedy, by tak rzec, „wyjdziemy z trumien".

Teraz jednak niepokoił mnie nie ów nadgorliwiec, le­żący u moich stóp, ale czarownica i wilkołak, z którymi się zadawał. Z tego, co było nam dotąd wiadomo, w skład Przymierza Światła Dnia wchodzili wyłącznie ludzie, a przedstawiciele innych ras przezornie unikali z nimi kontaktu. W istocie nasze prawo zabraniało nam współ­działania z Przymierzem. Jeden jedyny przypadek zdrady mógł rozpętać powszechną wojnę. Nie zapowiadało to nic dobrego, gdy już toczył się nasz bój z naturi....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin