Zygmunt Zeydler-Zborowski - Za dużo kobiet.doc

(316 KB) Pobierz

Zygmunt Zeydler-Zborowski

 

 

 

Za dużo kobiet

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

Przytuliła się do jego pleców.

- Dlaczego tak pędzisz? Dokąd się tak spieszysz? Możemy tutaj rozłożyć obozowisko.

Zwolnił i zjechał na wąską leśną drogę. Ustawił motor pod sosną i zdjął kask. Nagrzane powietrze pachniało żywicą. Słońce przez liście młodych brzóz zraszało swym złotym deszczem trawy i mchy.

- Jak tu pięknie - powiedziała cicho. - Cudownie. Ubóstwiam las w takie słoneczne, letnie popołudnie.

Zabrał się do odwiązywania z bagażnika torby z zapasami żywności, a Anka wyruszyła na poszukiwanie jagód.

- Jezus Maria!

Rzucił torbę i pobiegł za dziewczyną.

- Co się stało?

- Patrz! Tam..! Tam..!

Leżał wśród gęstych krzaków paproci. W pierwszej chwili można go było nie dostrzec, gdyby nie sterczące brązowe buty, starannie wyczyszczone.

- Pijany?

- Coś ty, Romek? Nie żyje. Nie widzisz? To trup.

- Chodź. Zmywamy się stąd. Chodź, chodź, nie gap się.

- Co masz zamiar zrobić?

- Wracamy do Warszawy. Odechciało mi się tej całej wycieczki.

- Musimy zawiadomić milicję.

- Jeszcze czego. Żeby powiedzieli, że ja go ciuknąłem.

- Skąd wiesz, że ktoś go zamordował? Może serce.

- Jakie serce? Nie widzisz krwi?

Anka podeszła bliżej.

- Rzeczywiście. Krew. Chyba nożem.

- No, chodźże już. Nie mamy tu nic do roboty.

Energicznie potrząsnęła głową.

- Nie, Romek. Nie możemy tak tego zostawić. Musimy zawiadomić milicję.

- Koniecznie chcesz się w to pakować? Czy ty sobie wyobrażasz ile będziemy mieli przykrości, ile czasu stracimy na różne przesłuchania?

- Chyba nie boisz się milicji?

- Oszalałaś? Nikogo się nie boję. Nie chcę tylko mieć kłopotów. Leżał w tych krzakach, a że my zupełnie przypadkowo... Wracajmy i w ogóle przestańmy o tym myśleć. Co nas to wreszcie obchodzi? Facetowi już nie pomożemy, a sami wpakujemy się w paskudną historię.

- Nie, Romek. Tak nie można. W każdym razie ja się absolutnie na to nie zgadzam. Jeżeli ty nie zawiadomisz milicji, to ja to zrobię. A wtedy twoja sytuacja będzie trochę głupia. Jak ci się zdaje?

Niechętnie wzruszył ramionami.

- No dobra już, dobra. Jak tak koniecznie chcesz, to jedziemy na milicję.

 

Porucznik Kozera od niedawna pracował w Wydziale Zabójstw i czekał na okazję, żeby móc się wykazać swoją wiedzą fachową, zdobytą na kilkuletnich studiach. Z ogromnym też zapałem zabrał się do pracy, w której dopomagał mu stary, doświadczony praktyk - sierżant Wolniak. Widział on już niejednego trupa i od lat był otrzaskany z najrozmaitszymi zbrodniami. Niełatwo go było zadziwić czy też wyprowadzić z równowagi.

- Ostrym narzędziem przebito komorę serca - powiedział lekarz, po dokonaniu powierzchownej obdukcji zwłok.

- Nóż?

Lekarz z powątpiewaniem pokręcił głową.

- Nie wygląda mi to na nóż. Sekcja oczywiście dokładnie wykaże, ale tak na pierwszy rzut oka...

- Co pan ma na myśli?

- Wie pan co, poruczniku? Zaryzykowałbym twierdzenie, że zabójstwa dokonano nożyczkami.

- Nożyczkami?

- Tak. A raczej dużymi nożycami, takimi jakich używają krawcy.

- To bardzo interesujące - powiedział Kozera i zamyślił się. - Jak pan ocenia czas zgonu?

- Zwłoki leżą tu mniej więcej od czterdziestu ośmiu godzin. Nie dłużej. Miejsce jest zacienione. To trzeba brać pod uwagę. Wśród tych paproci rozkład nie nastąpił zbyt szybko.

Kozera zamienił jeszcze kilka słów z lekarzem, a następnie zwrócił się do sierżanta, który właśnie zbliżył się i wycierał zapiaszczone dłonie o spodnie.

- No i jak?

- Słabo, obywatelu poruczniku. Żadnych dokumentów.

- Będą trudności z identyfikacją.

- Ano, na to wychodzi.

- Dokładnie przeszukaliście kieszenie?

- Ma się rozumieć. Nic ciekawego. Trochę osobistych drobiazgów, grzebień, scyzoryk, pilnik, trochę forsy luzem, długopis i kilka guzików.

- Jakie to guziki?

- Takie zwyczajne, od spodni.

- Żadnego notesu, notatek?

- Nic z tych rzeczy. Ani notesu, ani notatek, ani pugilaresu. Garnitur bardzo przyzwoity, koszula i krawat w najlepszym gatunku i buty pierwsza klasa, chyba zagraniczne.

- Tak. Chyba zagraniczne - pokiwał głową Kozera. - Wszystko to dokładnie sprawdzimy. Tu obok, na tej leśnej drodze, zauważyłem trochę gliny. Ślady bieżnika są dosyć wyraźne. Trzeba zrobić odlewy. I jeszcze jedna sprawa. Można by porobić zdjęcia denata. Dalibyśmy je do prasy i telewizji. Może ktoś by go poznał.

Sierżant skrzywił się.

- Wątpię, obywatelu poruczniku, żeby to coś dało. Zmieniony. Jednak już tu jakiś czas leży, a cieplutko. W zimie to co innego. Ciekawe, kto go tak załatwił.

- Ba. Ja także chciałbym to wiedzieć - uśmiechnął się Kozera. - Lekarz twierdzi, że prawdopodobnie morderca użył krawieckich nożyc. Zdaje się, że będziemy musieli rozejrzeć się wśród krawców.

- Nietypowe narzędzie zbrodni - powiedział Wolniak i zapalił papierosa. - Może rzeczywiście krawiec mu tak dosunął, a może facet chciał nam zasugerować, że to krawiec.

Kozera spojrzał z zainteresowaniem na sierżanta.

- Niewykluczone.

 

Okazało się, że mimo wątpliwości sierżanta Wolniaka, fachowcy od preparowania nieboszczyków upiększyli znalezionego wśród paproci trupa tak znakomitym makijażem, że można było porobić kilka zdjęć w różnych ujęciach. Najlepsze odbitki przesłano do dziennika telewizyjnego oraz do prasy, z odpowiednim komentarzem.

Na rezultat nie czekano długo. Już po dwóch dniach zgłosił się do komendy kierownik spółdzielni krawieckiej. Kozera przez dłuższą chwilę przyglądał się mocno zarysowanej, kwadratowej twarzy. Starannie zapisał nazwisko, adres spółdzielni i adres prywatny. Następnie odłożył długopis i chrząknął.

- Więc pan twierdzi, że rozpoznał pan pracownika waszej spółdzielni.

Zagadnięty poprawił się na krześle, które niepokojąco zatrzeszczało pod znaczną nadwagą mistrza krawieckiego.

- Jak raz włączyłem telewizor, panie poruczniku. Patrzę i oczom nie wierzę, Kazia pokazują.

Kozera pochylił się nad biurkiem i marszcząc brwi spojrzał energicznie w wąskie, trochę skośne oczy swojego rozmówcy.

- Proszę się dobrze zastanowić, panie Siewicki. Sprawa jest bardzo poważna. Czy pan rzeczywiście rozpoznał Kazimierza Bednarskiego? Czy jest pan zupełnie pewien?

Kierownik spółdzielni krawieckiej stracił swą początkową pewność siebie. Dłonią przeciągnął po krótko przystrzyżonych wąsach.

- No cóż... Jakby tu powiedzieć? Na sto procent oczywiście nie przysięgnę, ale wydaje mi się... Chyba, żeby ktoś był bardzo podobny...

- Czy Bednarski regularnie przychodził do pracy?

- Właśnie, panie poruczniku, że ostatnio... Normalnie był bardzo obowiązkowy. Ale ostatnio przez parę dni nie przyszedł w ogóle do pracy. Nawet żeśmy się trochę niepokoili. Posłałem wczoraj do niego Marciniaka, żeby się dowiedział czy nie chory. Ale wrócił z niczym. Nikogo nie zastał. Sąsiedzi także nic nie umieli powiedzieć. Zdziwiło mnie to trochę, bo Kazio był bardzo solidny i gdyby gdzieś wyjeżdżał, to by się zwolnił z pracy, a nie tak bez słowa. Ale sobie pomyślałem, że może gdzieś się zawieruszył z jakąś dziewczyną. Dopiero jak wczoraj w telewizji zobaczyłem to zdjęcie...

- Czy Bednarski sam mieszkał?

- Sam. Nie był żonaty. Nawet się dziwiłem, że się nie ożenił, bo przystojny mężczyzna. Ale jak go pytałem, to mówił, że ma czas, że mu się nie spieszy. Miał już koło trzydziestki. Wiek taki w sam raz do żeniaczki.

- Czy był dobrym fachowcem w swoim zawodzie?

Siewicki skrzywił się.

- E, tak sobie. Nie za bardzo. Do krojenia specjalnego drygu nie miał. Dawałem mu zwykle taką wykończeniową robotę, albo jakieś przeróbki, spodnie zwęzić, rękawy przedłużyć. Ale muszę przyznać, że pracownikiem był solidnym, można było na nim polegać. Jak mu coś zleciłem, to wykonał pierwszorzędnie.

- No dobrze. - Kozera zamknął teczkę z aktami i wsunął ją do szuflady biurka. - Przykro mi, że zabieram panu tyle czasu, ale będzie pan musiał pojechać ze mną do kostnicy.

- Do kostnicy? - zaniepokoił się kierownik spółdzielni. - A to po co?

- Trzeba bez żadnych wątpliwości zidentyfikować zwłoki. To zdjęcie, które pan widział w telewizji, nie było zbyt dokładne. Nie mogę prowadzić dochodzenia nie mając stuprocentowej pewności, że rzeczywiście znaleźliśmy zwłoki Kazimierza Bednarskiego. Chyba pan rozumie.

- Rozumiem. No cóż... mówi się trudno, pojadę do tej kostnicy, chociaż nie lubię oglądać trupów.

W kostnicy identyfikację zwłok załatwili błyskawicznie. Siewicki nie miał ani chwili wahania.

- Tak, panie poruczniku, to Kazik. Nawet i ten tatuaż na lewym ręku. Ale i bez tego bym go rozpoznał. Szkoda chłopaka.

Wyjął z kieszeni chustkę i wytarł spocone czoło. Dolna warga lekko mu drżała. Starał się panować nad sobą, ale widać było, że to dla niego duży wstrząs.

Kozera z powrotem zabrał go do komendy. Tym razem przesłuchanie miało charakter bardziej szczegółowy. Na głowę kierownika spółdzielni krawieckiej spadł taki deszcz pytań, że z trudem nadążał odpowiadać. Kozera celowo nadał rozmowie takie tempo, pragnąc się przekonać, czy niektóre odpowiedzi nie będą sprzeczne z poprzednimi i czy jego rozmówca nie usiłuje czegoś ukryć.

Siewicki jednak dawał odpowiedzi rzeczowe i nic nie wskazywało na to, że pośrednio czy też bezpośrednio może mieć jakiś związek z popełnioną zbrodnią. Ale w gruncie rzeczy niewiele miał do powiedzenia na temat Kazimierza Bednarskiego. Powtarzał w kółko, że był to solidny pracownik, cichy, spokojny, nie pił, w każdym razie nigdy do pracy nie przyszedł po wódce, żył w zgodzie z kolegami, nikomu się nie naraził, chyba jedynie temu Małeckiemu.

- Kto to jest Małecki? - spytał Kozera.

- Jeden z naszych pracowników.

- A dlaczego pan twierdzi, że Bednarski naraził się Małeckiemu?

- Mówili, że żona Małeckiego zakochała się w Kaziu. Ale czy to prawda? Nie wiem. Nie mam czasu zajmować się takimi sprawami.

- Dawno pan o tym słyszał?

- A, będzie chyba z rok. Nie pamiętam.

- Był pan kiedyś u Bednarskiego w mieszkaniu?

Siewicki potrząsnął głową.

- Nie, nigdy u niego nie byłem. A po co? Nie utrzymywałem przecież z nim towarzyskich stosunków.

- Czy Bednarski miał jakąś rodzinę?

- Zdaje się, że miał siostrę, ale nigdy jej nie widziałem. Aha. Miał też brata w RFN.

- Jeździł do niego?

- O ile sobie przypominam, to był tam ze dwa razy.

- Kiedy?

- Dobrze nie pamiętam. Ale chyba ze dwa lata temu i w zeszłym roku. Pojechał, ma się rozumieć, na zaproszenie.

- Opowiadał coś o tych podróżach?

- Nic specjalnego. Mówił tylko, że się Niemcom dobrze żyje, że bogaty kraj.

Kozera zamyślił się. Zapalił papierosa i tak długo trzymał zapałkę, aż mu sparzyła palce.

- Niech mi pan powie jeszcze, panie Siewicki, czy w ostatnich czasach nie zginęły u was krawieckie nożyczki?

- Skąd pan wie? - zdumiał się kierownik spółdzielni.

Kozera leciutko się uśmiechnął.

- Więc jednak zginęły nożyczki, a raczej nożyce?

Siewicki skinął głową.

- Rzeczywiście. Zginęły nożyce. Przeszukaliśmy całą pracownię. Ani śladu.

- Co się z nimi mogło stać?

- Nie mam pojęcia.

- Ktoś je ukradł.

- Na to wychodzi. Ale kto? Nie podejrzewam żadnego z naszych pracowników. Szkoda mi tych nożyc, bo były bardzo dobre, a teraz o każdą rzecz trudno.

- Chyba nie zabrał ich jakiś klient.

Siewicki roześmiał się.

- Ale skąd, panie poruczniku. Klienci nie mają u nas do czynienia z nożycami. Do pomieszczenia, w którym się kroi, klient nie wchodzi.

- To rzeczywiście dziwna sprawa.

- Dziwna, panie poruczniku, bardzo dziwna. W głowę zachodzę, co się mogło stać z tymi nożycami.

Kozera zgasił niewypalonego papierosa w popielniczce. Ostatnio dużo palił i czuł nieprzyjemną gorycz w ustach. Nalał z karafki trochę wody do szklanki.

- Może i pan się napije? - zaproponował.

- Bardzo chętnie - zgodził się Siewicki. - Faktycznie, że mi już trochę w gardle zaschło.

- Już zaraz skończymy naszą rozmowę - pocieszył go Kozera. - Niech mi pan jeszcze powie, czy Bednarskiego odwiedzały w pracowni jakieś kobiety?

- Tylko telefonowały, ale żeby która przyszła, to nie. W każdym razie ja żadnej nie widziałem.

- Pan odbierał te telefony do Bednarskiego?

- Zdarzało się.

- Jakie to były głosy?

- Kobiece, ma się rozumieć.

- Chodzi mi o to, czy były to głosy młodych dziewczyn, czy starszych kobiet.

- Raczej młode dziewczyny telefonowały. Ze staruszkami przecież Kazio nie flirtował. Zresztą tak przez telefon trudno rozróżnić ile kto ma lat.

- To prawda - zgodził się Kozera. - A czy telefonował kiedyś do Bednarskiego jakiś mężczyzna.

- Nie przypominam sobie.

- Czy pan często w czasie pracy wychodzi ze spółdzielni?

- Staram się jak najrzadziej, ale czasem jest coś do załatwienia na mieście, jakieś sprawy urzędowe...

- Więc nie można wykluczyć, że w czasie pańskiej nieobecności ktoś telefonował do Bednarskiego?

- Oczywiście, że nie można. Mogło się tak zdarzyć.

- Niech mi pan jeszcze powie jak Bednarski stał finansowo?

- Właśnie, panie poruczniku - ożywił się Siewicki. - To mnie zastanawiało, że Kazik zawsze był przy forsie. W spółdzielni przecież tak dużo nie zarabiał.

- Musiał mieć jakieś dodatkowe dochody.

- Na to wychodzi. Ale gdzie sobie dorabiał, to ja nie mam pojęcia.

- Jak żeśmy znaleźli jego zwłoki, to miał na sobie bardzo elegancki garnitur z pierwszorzędnego materiału, a na nogach nowiutkie włoskie buty.

- Ubrać się lubił. To fakt. - pokiwał głową Siewicki.

- Ale skąd na to brał?

- Tego nie powiem, bo nie wiem. Zresztą ja mam takie usposobienie, że się nie interesuję skąd kto bierze pieniądze. Może mu brat przysyłał.

- Czy nie słyszał pan coś na ten temat, że Bednarski grał w karty albo na wyścigach?

- Nie słyszałem. Ale bardzo wątpię.

- A czy Bednarski przyjaźnił się z kimś ze swoich kolegów po fachu?

- Raczej nie. Może trochę bliżej żył z tym Wiśniewskim. Także taki elegancik. Zawsze tak od niego czuć jakąś wodą kwiatową, że trudno wytrzymać. Już mu nawet kiedyś uwagę zwróciłem, żeby się tak nie perfumował.

- Od jak dawna pan zauważył, że Bednarski dysponuje większymi kwotami pieniędzy?

Siewicki wzruszył ramionami.

- Boja wiem? Trudno mi powiedzieć. Chyba gdzieś na jesieni, a może da...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin