Nauczycielom polonijnym (adres pochwalny).odt

(17 KB) Pobierz

 

 

NAUCZYCIELOM POLONIJNYM (adres pochwalny)

 

W czasach komuny, w czasach słusznie mionionych, słowo Polonia dla rodaków z kraju pachniało wolnością i dobrobytem. Kojarzyło się najczęściej z Polonią amerykańską, kanadyjską, francuską czy niemiecką. Nazwanie Polonią Polaków z Białorusi czy Ukrainy nikomu by przez myśl nie przeszło.

Trudności paszportowe, które władza zafundowała swoim obywatelom, w ich interesie oczywiście, by się nie zarazili zgniłym Zachodem oraz baśnie opowiadane o własnym życiu przez ciocie i wujków z Hameryki w czasie odwiedzin "starego kraju" sprawiały, że obraz Polonii był i jest zupełnie fałszywy. W skrajnych przypadkach, każdy polonus był milionerem, godnym zawiści, a każda polonuska właścicielką biura podróży. Tymczasem prawda jest taka, że dumni przedstawiciele amerykańskiej i kanadyjskiej (o innych nie piszę, bo nie znam) Polonii, odwiedzający Polskę, to ludzie ciężkiej i niewdzięcznej pracy, którzy przez cały rok wielu rzeczy sobie odmawiają, by przez tydzień lub dwa poszpanować w Polsce. Dopiero drugie lub trzecie pokolenie może sobie pozwolić na zaliczenie się do amerykańskiej klasy średniej, ale ci już Polski nie odwiedzają, przynajmniej częściej niż 3 razy w życiu.

Przez cały XIX i XX wiek płynęły do Ameryki nieprzebrane potoki polskich emigrantów, z Galicji, "hen spod samiuśkich Tater ", z Tarnowskiego i Rzeszowskiego, no i oczywiście ze słynnego "trójkąta bermudzkiego" Łomża-Białystok-Mońki. Tomy już napisano na temat trudnych początków i smutnego życia polskich sprzątaczek z Nowego Jorku i Chicago czy górników z Pennsylvanii. Nie znali języka, byli wykorzystywani, oszukiwani, czasem gnębieni. Skazani na getta, które w samoobronie zakładali i z których, gdy los się do nich uśmiechnął, szybko uciekali przenosząc się do lepszych dzielnic, czy na przedmieścia. Do najsłynniejszych polskich dzielnic należy nowojorski Greenpoint na Brooklynie i chicagowskie Jackowo. I choć Greenpoint w ciągu ostatnich 20-30 lat bardzo zmienił się na lepsze, to nadal mieszkać na Greenpoincie czy Jackowie to straszny obciach.

Zakładali też organizacje polonijne. Jest ich bez liku - od Kongresu Polonii Amerykańskiej po Koło Przyjaciół Parafii Raba Wyżna. Nie ma się co śmiać! Jest takie koło i nawet nieźle się kręci. Przypuszczam, że proboszczowi w Rabie Wyżnej tylko ptasiego mleka brakuje. O tym, by stworzyć jedną silną reprezentację polityczną z równie silnym polskim lobby, jedną silną organizację sportową, jedno znaczące centrum polskiej kultury mowy w ogóle nie ma. Za dużo kandydatów na prezesów. Kongres Polonii Amerykańskiej jeszcze istnieje, ale wyłącznie dlatego, że wybory prezesa są wolne i tajne, pod warunkiem, że wybrany zostanie urzędujący prezes Związku Narodowego Polskiego z Chicago. I nawet nie mam do nich o to pretensji. Niestety, tak musi być. KPA bez ZNP już by dawno zbankrutował. Związek Narodowy Polski to silna i bogata organizacja ubezpieczeniowa. Gdyby prezesem KPA został ktoś inny, choćby najmądrzejszy, ZNP wstrzyma dotacje i KPA skończy się po miesiącu, bo zabraknie pieniędzy na papier i znaczki pocztowe. A przecież na czymś trzeba pisać o tym, że Polonia winna być silna i zjednoczona.

Oddzielny rozdział to organizacje weteranów z rozsianymi po całym świecie "placówkami". Świat weteranów skończył się w roku 1945 i o tym, co później było z Polską z nimi nie pogada. Ale staruszkowie mają zajęcie - czyszczą mundury, polerują guziki i orzełki, by raz w roku wystąpić na polskiej paradzie Pułaskiego czy 3 Maja. Ostatnio zorientowali się, że jakby ich coraz mniej i nawet na komendantów placówek chętnych nie ma, nie mówiąc o sztabie generalnym. Wpadli więc na pomysł przyhołubienia weteranów walki z komuną, czyli byłych internowanych, tych, co to podpisali lojalkę i zwolnieni z internowania udali się na emigrację. Poznałem pierwszego takiego weterana. Jak na weterana, to słabego zdrowia był i trafił na mój oddział w szpitalu.

 

Grupą zdecydowanie odstającą od innych aktywnych polonusów są polonijni nauczyciele. Słabo opłacani, z niewielkich funduszy komitetów rodzicielskich, po całotygodniowej ciężkiej pracy, biegną w soboty do polskich szkół dokształcających. Zwykle szkoły te wynajmują klasy od normalnych szkół parafialnych, by tam uczyć języka polskiego, historii, geografii, śpiewu czy plastyki. A nie jest to rzecz prosta. Trzeba pokonać masę różnorakich przeszkód, na których czele znajduje się opór samych uczniów. Wiem coś o tym, bo sam do takiej szkoły chodziłem, ale słowo Wam najszczersze daję, że żadna siła by mnie tego nie zmusiła, gdyby nie.... miłość do dziadka. Ta miłość, sprytnie podsycana przez babcię, która  mówiła, że dziadek może umrzeć z rozpaczy, że ma głupiego wnuka, sprawiła, że pokonałem lenistwo i marzenie o wolnej sobocie.

Nawet byłem chyba lepszym uczniem niż w mojej normalnej szkole. Jako 12-latek wyśpiewywałem na akademiach, że uśmiechniętym matkom - dłoń dziecięca mała; rozkwitającej ziemi - pogodny świt, a naszej biało-czerwonej - chwała.

To dzięki dziadkowi i polskim nauczycielom znam na pamięć wiele utworów Mickiewicza (w tym obszerne fragmenty Pana Tadeusza), Słowackiego, Norwida, Herberta, Chałki, Hemara, Ref-Rena i wielu innych. Nawet to, że sercu jest droższa piosenka nad Wisłą i piasek Mazowsza. W dziecięcej wyobraźni ogłaszałem alarm dla miasta Warszawy, wołałem o zrzuty dla Powstania, płakałem nad dolą Janka Muzykanta oraz Łyska z Pokładu Idy. Byłem odważny odwagą Wołodyjowskiego i Kmicica, szlachetny szlachetnością Skrzetuskiego, sprytny sprytem Zagłoby. Może dlatego nigdy nie skrzywdziłem człowieka prostego i chciałem owocować, bo wiedziałem, że bez tej miłości można żyć, ale... Więc mówiłem o tej, której jeszcze nie znałem: Ziemio ojczysta, ziemio jasna, nie będę powalonym drzewem - codziennie mocniej w ciebie wrastam radością, smutkiem, dumą, gniewem. - Nie będę jak zerwana nić, odrzucam pustobrzmiące słowa - Można nie kochać Cię i żyć, ale nie można owocować.

W roku 1994 mieszkaliśmy jeszcze w Nowym Jorku. Nie załapałem się na udział w wielkim widowisku z okazji 50. rocznicy Powstania Warszawskiego. Już byłem za stary. To był dar polonijnych dzieci dla żyjących jeszcze uczestników powstania. Dzieci ze szkoły gen. Sikorskiego wybrał autor scenariusza i reżyser półtoragodzinnego spektaklu, pan Adam Lenarczyk, zatłuczony w kilka lat później przez nieznanych sprawców w wyniku obrzydliwej prowokacji nowojorskiego Nowego Dziennika. Dyscypliny pilnowała sama pani dyrektor szkoły, Alicja Ptasznik. Widzicie, nawet jeszcze nazwiska pamiętam. I pamiętam jak poczułem mrowienie na całym Abdanku, kiedy ze sceny padły pierwsze słowa: Odlali nas ze złomu szlachetniego, z łusek pocisków, z gąsiennic czołgów, ale zamiast odłamka granatu, mamy serce.

To siłaczki i siłacze, polonijni nauczyciele, najbardziej bezinteresowni, najgorzej wynagradzani, nigdy niedoceniani.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin