orwell_george_corka_proboszcza.doc

(1477 KB) Pobierz
GEORGE ORWELL

GEORGE ORWELL

CÓRKA PROBOSZCZA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

POWIEŚĆ

Przełożył Bohdan Drozdowski

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

1.

Gdy budzik na komodzie wybuchł jak nieznośna, mała mosiężna bomba, Dorota wyrwała się z głębin pogmatwanego, dręczącego snu i doszczętnie wyczerpana legła na plecach, patrząc w ciemność.

Budzik wydawał dokuczliwy, babski jazgot zdolny trwać - gdyby go nie wyłączyć - chyba z pięć minut. Dorota była obolała od stóp do głów, a podstępne, godne pogardy rozczulenie nad sobą, ogarniające ją zwykle w porze rannego wstawania sprawiło, że schowała głowę pod pledy, byle tylko odciąć od uszu nienawistny hałas. Walczyła jednak ze zmęczeniem i, wedle swego zwyczaju, wymyślała sobie ostro w drugiej osobie liczby mnogiej. No, Doroto, wstawajcież! Bez dosypiania, proszę! Księga Przysłów VI,9. Naraz uświado­miła sobie, że jeśli hałas potrwa jeszcze bodaj chwilę, zbudzi ojca; pospiesznym zrywem wyskoczyła z łóżka, zdjęła zegar z komody i wyłączyła dzwonek. Stał na komodzie, aby musiała wyjść z pościeli, by go uciszyć. Uklękła przy łóżku, nadal w ciemnościach i zmówiła Ojcze nasz, raczej w roztargnieniu, ponieważ jej stopom dokuczał ziąb.

Była dokładnie piąta trzydzieści, i - jak na sierpniowy poranek - chłod-nawo. Dorota (jedyne dziecko wielebnego Charlesa Hare, proboszcza parafii św. Athelstana w Knype Hill, hrabstwo Suffolk) włożyła znoszony flanelowy szlafrok i po omacku jęła schodzić na dół. W chłodzie poranka pachniało kurzem, pleśnią i smażoną flądrą z wczorajszej kolacji, a z obu stron korytarza na pierwszym piętrze mogła słyszeć antyfony pochrapywać ojca i Ellen, dziewczyny do wszystkiego.

Ostrożnie, ponieważ stół kuchenny miał paskudny zwyczaj wystawania w ciemności i walenia człowieka w kość udową, Dorota wymacywała drogę do kuchni, zapaliła świecę na okapie kominka i, ciągle obolała ze zmęczenia, uklękła by wygarnąć popioły z paleniska.


Piekielnie trudno było rozpalić ogień w kuchni. Komin był krzywy, przeto stale na wpół zatkany, a płomień, zanim się rozpalił, oczekiwał wsparcia łyżką nafty, niczym pijak porannego łyku ginu. Ustawiwszy czajnik, by zagotować dla ojca wodę do golenia, Dorota weszła na górę i pochyliła się nad wanną. Ellen chrapała nadal, ciężkim młodzieńczym chrapaniem. Była to dobra, pracowita służąca, kiedy już stała na nogach, ale należała do gatunku tych dziewcząt, których żaden diabeł ani wszyscy anieli nie potrafiliby podnieść z łóżka przed siódmą rano.

Dorota napełniała wannę tak wolno, jak to było możliwe - plusk zawsze, gdy zbyt gwałtownie odkręcała kran, budził ojca. Przez chwilę stała patrząc na ów blady, nieapetyczny zbiornik wody. Całe jej ciało pokryła gęsia skórka. Nie cierpiała zimnych kąpieli i to był główny powód, dla którego od kwietnia do listopada zimne kąpiele brała dla zasady. Wkładając na próbę dłoń do lodowatej wody - straszliwie lodowatej - zanurzała ją stosując zwyczajowe namowy. No, dalej, Doroto! Właźcie! Nie strachajcie się, proszę! Wreszcie wchodziła do wanny zdecydowanie, siadała, pozwalała lodowatym pierście­niom wody opasywać ciało i zanurzała się cała, z wyjątkiem włosów, spiętych z tyłu głowy. Wynurzała się po chwili, prostując ciało chwytała powietrze i nie wypuszczała go tak długo, póki nie utrwaliła w pamięci przyniesionego w kieszeni szlafroka z postanowieniem odczytania „spisu czynności". Sięgnęła poń i, wychylając się przez brzeg wanny, po piersi w lodowatej wodzie, przeczytała w świetle świecy stojącej na krześle:

7 godz. Kom. Św.

Noworodek pani T? Muszę odwiedzić.

Śniadanie. Bekon. Muszę prosić ojca pieniądze. (P)

Spytać Ellen co do kuchni lek ojca nb. spytać o materiał na zasłonki u

Solepipe'a.

Pani P prosi odwiedzić wycinki z „Daily Maił". Angelica herbata dobra na

reumatyzm pani L plaster na odciski.

Godz. 12. Próba Karola I. nb. zamówić 1/2 funta kleju i kubek farby

aluminiowej.

Obiad (przekreślony) Lunch?

Roznieść Mag. Parafialny. Pani F winna 3 s 6 p.

4.30 Zw. matek herbata nie zapomnieć 2 1/2 jarda mat. na okna.

Kwiaty dla kościoła nb. skarbonka.

Kolacja. Jajecznica.

Przepisać kazanie ojca. Co z taśmą maszynową?

Przerwać powój w grochu brzydki.


Dorota wyszła z wanny, wytarła się ręcznikiem niewiele większym od stołowej serwetki - nigdy nie mogli sobie w probostwie pozwolić na ręczniki przyzwoitych rozmiarów - uwolniła włosy, opadły na obojczyki dwoma ciężkimi pasmami. Miała je gęste, bujne, wyjątkowo jasne i chyba dlatego ojciec nie pozwolił ich skracać, tylko włosy bowiem były w niej piękne. Poza tym była dziewczyną średniego wzrostu, raczej szczupłą, choć silną i dobrze zbudowaną; jej słaby punkt stanowiła twarz - chuda, pospolita twarz blon­dynki o bladych oczach i nieco zbyt długim nosie; przyjrzawszy się bliżej można było dostrzec w kącikach oczu kurze łapki, usta zaś, gdy zasypiała, zdradzały zmęczenie. Nie była to jeszcze twarz starej panny, ale z pewnością mogła się w taką zmienić już za kilka lat. Mimo to obcy zwykle dawali jej o parę lat mniej, niż liczyła w istocie (nie miała jeszcze dwudziestu ośmiu) ze względu na niemal dziecięcą szczerość oczu. Lewe przedramię pstrzyły ma­lutkie czerwone cętki jak po ukłuciu owadów.

Dorota włożyła znów nocną koszulę i wyczyściła zęby - oczywiście czystą wodą: lepiej nie używać pasty przed Komunią Świętą. Jedno z dwojga - albo się pości, albo nie. Ci rzymscy katolicy mają słuszność, właściwie, więc - sięgnąwszy po nią zawahała się nagle i zatrzymała. Opuściła szczoteczkę. Wnętrzności przeszył okropny ból, dotkliwy fizyczny ból.

Przypomniała sobie, z uczuciem wstrętu, z jakim człowiek o świcie przy­pomina sobie coś obrzydliwego - rachunek od Cargilla, nie zapłacony od siedmiu miesięcy. Ten okropny rachunek (może już wynosić dziewiętnaście albo i dwadzieścia funtów, a na zapłacenie go nie ma najmniejszej nadziei) stanowił jedną z głównych udręk jej życia. O każdej porze dnia czy nocy czyhał za rogiem sumienia, gotów na nią skoczyć i zadręczyć; a potem pojawiały się w pamięci pliki rachunków mniejszych, dodając się w sumę, o której nie miała odwagi nawet pomyśleć. Niemal bezwiednie zaczęła się modlić: „Proszę cię, Boże, spraw, żeby Cargill nie przysłał dziś znów swego rachunku". Już w następnej chwili doszła do wniosku, że modlitwa była przyziemna i bluźniercza, poprosiła więc o wybaczenie. Potem włożyła szlafrok i zbiegła do kuchni, w nadziei wyrzucenia rachunku z pamięci.

Piec zgasł, jak zwykle. Dorota napełniła go ponownie, brudząc ręce popiołem, polała naftą i sterczała przed nim niespokojna aż do zagotowania czajnika. Ojciec żądał wody do golenia zawsze na szóstą piętnaście. Z siedmiominutowym opóź­nieniem Dorota zaniosła miseczkę na górę i zapukała do ojcowych drzwi.

- Wejdź, wejdź - burknął stłumiony, zagniewany głos.

Pokój, zawieszony ciężkimi kotarami, był duszny, przesycony męskim zapachem. Proboszcz zapalił już świecę na szafce nocnej i leżał na boku,


patrząc na złoty zegarek, który właśnie wydobył spod poduszki. Włosy miał białe i gęste niczym puch ostu. Jedno ciemne, świecące oko spojrzało gniewnie, przez ramię, na Dorotę.

- Dzień dobry, ojcze.

- Chciałbym, Doroto - powiedział Proboszcz niewyraźnie, głos jego zawsze brzmiał matowo i starczo dopóki nie włożył sztucznej szczęki - żebyś się starała wyciągać Ellen z łóżka zawsze o świcie. Albo sama bądź punktu-alniejsza.

- Przykro mi, ojcze. Ogień pod kuchnią znowu zgasł.

- W porządku. Postaw to na toalecie. Postaw i podnieś zasłony.

Było już jasno, choć ranek posępny i chmurny. Dorota pobiegła do swego pokoju, ubrała się błyskawicznie, co uznawała za niezbędne w sześć z siedmiu poranków. Miała w pokoju jedynie malutkie kwadratowe lusterko, ale nawet tego nie używała. Po prostu zawieszała na szyi złoty krzyżyk - zwyczajny złoty krzyżyk: żadnych krucyfiksów, proszę! - zwijała włosy w węzeł na tyle głowy, wpinała weń byle jak ileś szpilek, narzucała na siebie ubrania (szary sweter, wyszarzały tweedowy kostium, pończochy niezbyt do kostiumu pasujące i bardzo znoszone brązowe buty) w czasie niespełna trzech minut. Miała obowiązek posprzątać jadalnię i gabinet ojca przed kościołem, bezmy­ślnie odmawiając modlitwy przygotowujące do komunii świętej, co zajmowało jej nie mniej niż dwadzieścia minut.

Kiedy z drzwi frontowych wyprowadziła rower, ranek nadal był chmurny, a trawa nasiąknięta ciężką rosą. Poprzez mgiełkę, jaka owijała wzgórze, kościół św. Athelstana zdawał się przyćmiony, niczym ołowiany sfinks, gdy jego jedyny dzwon wybijał żałobne bum! bum! bum! Tylko jeden z dzwonów był teraz w użyciu; pozostałych siedem zdjęto i skazano na milczenie już przed trzema laty; leżały w ciszy, zwolna krusząc własnym ciężarem podłogę dzwon­nicy. Stojąc w mgle na dole, w oddali, można było słyszeć przykry dźwięk dzwonu z kościoła rzymskokatolickiego - było to coś odrażającego, taniego, mizernego, co Proboszcz od św. Athelstana zwykł porównywać do dzwonka ulicznego sprzedawcy bułek.

Dorota wsiadła na rower i pochyliwszy się nad kierownicą, żwawo ruszyła pod górę. Garbek jej cienkiego nosa poróżowiał od porannego chłodu. Niewi­doczny w zachmurzonym niebie gwizdał nad głową bekas. O wczesnym świcie pieśń ma do ciebie doleci! Dorota oparła rower o bramę cmentarną, i spostrze­głszy, że dłonie ma ciągle szare od popiołu, uklękła między mogiłami i wyszorowała je do czysta o długie, mokre trawy. Dzwon umilkł, podskoczyła i ruszyła pędem do kościoła, zupełnie jak Proggett, zakrystian w poszarpanej


sutannie i ogromnych butach robotnika, człapiący boczną nawą, by zająć miejsce przy bocznym ołtarzu.

W kościele panował przenikliwy chłód, zapach wosku i odwiecznego kurzu. Był to gmach obszerny, zbyt obszerny jak na liczbę wiernych, zrujnowany i w przeważającej części pusty. Trzy wąskie wysepki ław sterczały nagie do połowy nawy głównej, a poza nimi świeciły pustynie gołej kamiennej posadzki, na której kilka zatartych napisów zaznaczało miejsca starych grobowców. Dach nad prezbiterium wyraźnie obwisł; ustawione obok skarbonki na potrzeby kościoła dwa kawałki zrobaczywiałej stropowej belki wyjaśniały niemo, że stało się to za sprawą śmiertelnego wroga chrześcijaństwa: chrząszcza kołatka. Przez anemiczne szkła okien przedzierało się bladobarwne światło. W otwar­tych drzwiach południowych można było dostrzec wystrzępiony żałobny em­blemat i gałązki lipy, szarzejące w bezsłonecznym powietrzu i kołyszące się niemrawo.

Do komunii, jak zwykle, przystąpiła jeszcze tylko jedna osoba - stara panna Mayfill, z The Grange.* Przystępowanie do komunii świętej było taką rzadkością, że Proboszcz nie mógł zwerbować żadnych chłopców do pomocy, wyjąwszy poranki niedzielne, kiedy chłopcy lubią pokazywać się wiernym w komeżkach i sutannach. Dorota weszła do ławy za panną Mayfill i, w pokucie za pewien wczorajszy grzech, odsunęła podnóżek, by klęknąć na nagim kamieniu. Zaczęła się msza. Proboszcz, w sutannie i krótkiej lnianej komży, czytał modlitwy miękkim wyćwiczonym głosem, dość teraz wyraźnie, ponie­waż miał już wszystkie zęby, ale zadziwiająco markotnie. W jego zgorzkniałej, postarzałej twarzy, bladej jak srebrna moneta, malował się wyraz rezerwy, niemal pogardy. „To jest ważny sakrament", wydawał się mówić, „a moim obowiązkiem jest go wam udzielić. Ale pamiętajcie, że jestem tylko waszym księdzem. Jako istota ludzka nie lubię was i lekceważę." Proggett, zakrystian, człek czterdziestoletni, o kędzierzawych siwych włosach i czerwonym, znęka­nym obliczu, tkwił cierpliwie obok, bez zrozumienia, ale z szacunkiem, podzwaniając małym komunijnym dzwoneczkiem, który ginął w jego olbrzy­mich czerwonych dłoniach.

Dorota przycisnęła palce do oczu. Jeszcze się jej nie udało skupić myśli, prawdę powiedziawszy, co chwilę trapiło ją wspomnienie rachunku Cargilla. Znane na pamięć modlitwy przefruwały jakby mimochodem. Na chwilę pod­niosła głowę i oczy natychmiast poczęły błądzić. Najpierw w górę, ku bez-

* The Grange -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin