Ambler Afera Interkomu
Eric Ambler
Afera Interkomu
Przełożył Tomasz Kłoszewski
Wydawnictwo SPACJA Oficyna TOM 1991
Tytuł oryginału: The Dunfermline Affair
Copyright © 1973 by Angus Ross
© Copyright for the Polish translation
by Marcin Wawrzyńczak, 1991 Opracowanie graficzne: Marek Mucho
Wydawnictwo SPACJA, Oficyna TOM, Warszawa Wrocław 1991 Wydanie I Druk: Olsztyńskie Zakłady Graficzne Zam. 1420/91
Wprowadzenie
31 maja zeszłego roku na genewskim lotnisku Cointrin zaginał mężczyzna, który sam siebie nazywał Charlesem Latimerem. Jak dotychczas, wszystkie próby odnalezienia go zawiodły.
Z powodu szczególnego zbiegu okoliczności zaginięcie zgłoszone zostało po dwóch tygodniach.
Wiele mówiono o tak długiej zwłoce i o trudnościach, jakich przysporzyła policji i służbom bezpieczeństwa. W rzeczywistości nie miała większego znaczenia. Wszelkie dowody znajdujące się w naszym posiadaniu sugerują, że nawet zwłoka jednego dnia miałaby ten sam skutek. W kilka godzin od chwili opuszczenia lotniska Charles Latimer był nie do odnalezienia.
Mimo iż jego dom znajdował się na Majorce, większość z trzech miesięcy poprzedzających zniknięcie spędził w Szwajcarii. Pojechał tam, by zebrać materiały do książki zamówionej przez jego amerykańskiego wydawcę i opracować jej rękopis. Do pomocy w Genewie zatrudnił sekretarkę, pannę Deladoey.
To ona wszczęła w końcu alarm.
Fakt, iż nie uczyniła tego wcześniej, jest w pełni zrozumiały. Latimer powiedział jej, że wyjeżdża do Evere w Belgii, by przeprowadzić wywiad z wyższym oficerem pracującym w NATO. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Nie po raz pierwszy wyruszał ze swej genewskiej bazy w sprawach pisanej przez siebie książki. Wcześniej przeprowadzał wywiady w Monachium, Bonn, Bale, Bernie i Luksemburgu. Evere leży w pobliżu Brukseli. Bilet lotniczy i hotel w Brukseli panna Deladoey zarezerwowała poprzez biuro podróży.
Nie powiedział jej, jak długo może być nieobecny, a i ona nie pytała się o to. Ani nikt inny. Zawsze gdy wybierał się w jedną ze swych podróży, zatrzymywał swój genewski pokój i pozostawiał w nim większość bagaży. W rym wypadku zabrał ze sobą tylko jedną walizkę. Panna Deladoey przypuszczała, iż nie będzie go przez dwa lub trzy dni. Pozostawiona jej do przepisania w czasie jego nieobecności partia rękopisu potwierdzała to przypuszczenie.
Kiedy upłynęło osiem dni bez słowa od niego, poczuła się na tyle zaniepokojona, że wysłała telegram do Brukseli, zapytując kiedy wraca. Nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Upłynęło dalszych sześć dni, w czasie których jej niepokój zwiększył fakt niewypła-
5
cenią dwutygodniowych poborów. Poprosiła o radę starszego recepcjonistę hotelu, w którym Latimer mieszkał w Genewie.
Chociaż z innych przyczyn, ale i jemu udzielił się jej niepokój. Był zarówno recepcjonistą, jak i kasjerem, i oceniał gości zatrzymujących się na dłużej w hotelu po sposobie regulowania cotygodniowych rachunków. Latimer zawsze płacił punktualnie, w dniu otrzymania rachunku, czekiem Crédit Suisse... Według kasjera, podobne niedopatrzenie było całkowicie sprzeczne z charakterem tak punktualnego człowieka. Tylko choroba lub wypadek mogły to wytłumaczyć, a z tych dwóch powodów choroba wydawała się bardziej prawdopodobna — Latimer nie był już młody. Po konsultacji z dyrektorem kasjer upoważnił pannę Deladoey do przeprowadzenia rozmowy telefonicznej z Brukselą.
Tylko kilka minut zajęło ustalenie, iż Latimer nie przebywa ani nie przebywał w brukselskim hotelu.
Myśląc, że mogła nastąpić pomyłka co do nazwy hotelu, sprawdziła ją w biurze podróży. Powiedziano jej, że nie zaszła żadna pomyłka. Kontynuując swe dochodzenie dowiedziała się, iż Latimer nie odleciał do Brukseli samolotem Sabeny, na który miał rezerwację. Jego nazwisko było na liście pasażerów, lecz on sam nie zgłosił się na samolot. Czy przypadkiem nie odleciał późniejszym połączeniem Sabeny lub innych linii lotniczych? Lub może udał się w innym kierunku niż Bruksela? Odpowiedzi na te pytania zajęły kilka godzin, ale wszystkie były przeczące.
Poinformowała o tym kasjera, który ponownie skonsultował się z dyrektorem. Rankiem, piętnastego dnia od zaginięcia, powiadomiono o wszystkim policję.
W kantonie Genewy policyjne czynności dotyczące osób zaginionych są dokładne i wszechstronne. Wypełnia się szczegółowy formularz, sprawdza szpitale i kostnice, przesłuchuje krewnych. Do sąsiednich posterunków oraz do policji w innych kantonach wysyła się dalekopisy, zbiera wywiady w miejscach, gdzie osoba zaginiona widziana była po raz ostatni, a także, jeżeli zaginiony jest obcokrajowcem, powiadamia się odpowiedni konsulat.
W sprawie Latimera niemożliwe było natychmiastowe przesłuchanie krewnych. Nie był żonaty, a starszy brat, jedyna żyjąca osoba z bliskiej rodziny, przebywał — jak się okazało — na wycieczkowym rejsie gdzieś na Karaibach. Kiedy jednak ustalono, iż ostatnim miejscem, w którym widziano Latimera, było lotnisko, szereg osób zostało tam przesłuchanych. W efekcie historię prawie natychmiast podchwyciła prasa.
6
Charles Latimer Lewison w ankiecie Who's who określił siebie jako historyka. I był nim bez wątpienia jako autor książek, między innymi na temat Związku Hanzeatyckiego, rozwoju bankowości w siedemnastym wieku i Programu Gotajskiego z 1875. Był wykładowcą uniwersyteckim w Anglii oraz autorem biografii osiemnastowiecznego ekonomisty Johna Law, uważanej przez niektórych za najlepszą pracę na ten temat. Mimo to jego sława, z wyjątkiem pewnej części świata akademickiego, nie opierała się na żadnym z tych dokonań. Jej źródłem były powieści kryminalne, które pisywał pod pseudonimem Charlesa Latimera. Było ich ponad dwadzieścia, a co najmniej trzy — Zakrwaiviona łopata, Ramiona mordercy i Nie wbijaj gwoździ — zostały uznane za klasykę gatunku. Jego prace z dziedziny historii można było czytać tylko po angielsku i miały ograniczony rozgłos. Jego powieści kryminalne zostały przetłumaczone na wiele języków i uzyskały rozgłos światowy. Nie tylko zapewniły mu opinię mistrza sensacji, ale i dochody, dzięki którym mógł wygodnie mieszkać na Majorce. Gdy zaginął, zapewniły mu prasę. Wszyscy dziennikarze pośpiesznie donieśli, że jego zniknięcie było tak dziwne i tajemnicze jak jego powieści.
Czy zniknął umyślnie? Jeśli tak, to dlaczego i w jaki sposób? Czy został uprowadzony? Jeśli tak, to dlaczego i w jaki sposób? Czy żył, czy był martwy? Żywy czy martwy, gdzie był?
Takie pytania zadawały gazety. Takie też pytania zadawała policja.
Pewne odpowiedzi zaczynały nadchodzić, ale ponieważ przynosiły tylko kolejne pytania, nie były zadowalające.
Zostało na przykład ustalone, że Latimer nie był umówiony na wywiad z wyższym oficerem NATO w Evere. Okłamał więc pannę Deladoey, nie chcąc, by wiedziała, dokąd naprawdę jedzie.
Dlaczego? Cóż takiego należało utrzymać w tajemnicy przed sezonową sekretarką? Co powiedziałaby jej wiadomość o prawdziwym celu podróży? I dlaczego, jeśli chciał zachować w tajemnicy swą wyprawę, nie powrócił w taki sam dyskretny sposób? Wszystko wskazywało na to, że zamierzał powrócić. Co spowodowało zmianę jego planów? Czy ktoś zmienił jego plany?
To panna Deladoey, zmęczona godzinami policyjnych przesłuchań, podsunęła myśl, że odpowiedź można by znaleźć w niedokończonej książce, którą pisał zaginiony. Dlaczego, spytała, nikt nie przeczytał maszynopisu leżącego na jego biurku w hotelu?
7
Początkowo policja była skłonna odrzucić tę sugestię. Zakładali, co można łatwo zrozumieć, że chodzi tu o powieść kryminalną. Kiedy przekonali się, iż tak nie jest, i przeczytali ją, reakcja była natychmiastowa. Panna Deladoey poddana została dalszym, bardziej dociekliwym przesłuchaniom. Nie tylko przez policję. W sprawę wdali się teraz przedstawiciele szwajcarskiej federalnej służby bezpieczeństwa. Dwudziestego piątego czerwca, dziesięć dni po zgłoszeniu zaginięcia, sekretarkę odwiedził urzędnik bezpieczeństwa, który chciał wiedzieć, czy jakiekolwiek kopie rękopisu Latimera pozostają jeszcze w jej posiadaniu. Oddała mu dwie odbitki maszynopisu, otrzymując od niego pokwitowanie.
Nie spytała, dlaczego potrzebne są mu kopie. Gdyby to uczyniła, otrzymałaby odpowiedź, że rękopis zakwalifikowany został jako tajny i że wydane zostało polecenie, by skonfiskować wszelkie kopie tego dokumentu. Przypuszczała, że potrzebne są im dodatkowe kopie, ponieważ uznali, iż niewygodnie jest posiadać tylko jedną.
Nie przyszło jej więc na myśl, by wspomnieć o tym, że istnieją także bruliony rękopisów. Nie powiedziała też o pudełku nagranych taśm, znajdującym się w jej sekretarzyku. W końcu przedmioty te stanowiły własność pana Latimera.
A może były teraz jej własnością?
Tego samego dnia napisała do wydawców Latimera, donosząc im o taśmach i o brulionach rękopisów znajdujących się w posiadaniu jej i pana Teodora Cartera. Poinformowała ich także o należnych jej, teraz już trzytygodniowych poborach.
Myślę, że wydawało się jej, iż posiadanie nagrań stawia ją w nienajgorszej pozycji przetargowej. Jeśli tak, to szybko została wyprowadzona z błędu. W tym czasie wydawcy nawiązali już bezpośredni kontakt z Teodorem Carterem. Skoro pan Carter stanowił element umowy o książkę zawartej między nimi a Latime-rem, zwrócenie się do niego było dla nich oczywiste. Razem z trzytygodniową pensją panna Deladoey otrzymała krótki wykład na temat praw autorskich.
Pan Carter stanowczo zrazu sprzeciwił się publikacji rękopisu Latimera nie zredagowanego i bez skrótów.
Trudno nie podzielać jego obiekcji. Charles Latimer czasami puszczał wodze swego raczej złośliwego poczucia humoru, a jego rozmyślne wtrącanie w oryginalny tekst ubocznych komentarzy pana Cartera, jak i osobistej korespondencji nie przeznaczonej do
8
publikacji, jest trudne do zaakceptowania. Niewątpliwie Latimer bawił się prywatnie kosztem pana Cartera.
Decyzji pana Cartera, by wycofać swe zastrzeżenia co do zachowania obraźliwych fragmentów, należy się uznanie. Odwołano się do jego zawodowej opinii, a on zareagował w sposób w pełni profesjonalny. Argument, którym się posłużono, był, jak mi się wydaje, nieodparty.
Dwuczęściowy rękopis, który policja i ludzie ze służb bezpieczeństwa przeczytali i szybko utajnili, był drugą wersją powieści. Rękopis, z którym panna Deladoey tak niechętnie się rozstała, był brudnopisem wersji pierwszej. Podzielony był na rozdziały, ale brakowało mu uporządkowania. Kilka rozdziałów, głównie „rekonstrukcje fabularne", było zredagowanych całkiem przyzwoicie. Reszta była zbiorem różnych materiałów — listów, spisanych nagrań magnetofonowych, wywiadów i oświadczeń — ułożonych w porządku chronologicznym i obszernie pokreślonych niebieskim długopisem Latimera. To właśnie przez zwrócenie uwagi na fragmenty, które Latimer usunął ze względu na swe bezpieczeństwo, pan Carter uzyskał w końcu dowody potrzebne nie tylko do rozwikłania tajemnicy zniknięcia, ale i do rekonstrukcji całej tej historii.
Pierwsza wersja była więc w pewnym sensie ostateczna.
Wycofując swe zastrzeżenia, pan Carter postawił tylko jeden warunek. Pewne nazwiska, powiedział, muszą zostać zmienione, „by chronić winnych".
Dwie takie zmiany zostały dokonane.
Reszta pozostała niezmieniona, by mówiła sama za siebie.
eric ambler
Część pierwsza KONSORCJUM
Rozdział I TEODOR CARTER spisane z taśmy magnetofonowej
W porządku, moja droga Nicole, otrzymałaś Ust pana Latimera. Czy też może nazywa siebie Lewisonem? Jakkolwiek z tym jest, oto co mu chcę powiedzieć.
Drogi panie Jaktambądź,
Otrzymałem pański nudziarski list, nie pamiętam z jaką datą. Pyta pan, czy nie byłbym tak „łaskawy", by współpracować w przygotowaniu do druku książki zawierającej pełną i autentyczną relację z tak zwanej afery Interkomu. Następnie, po kolejnej porcji głupstw, wskazuje pan, że jeśli będę grzeczny, to może coś z tego będę później miał. Honorarium, jak to pan nazywa.
To miłe. Nie mylę się chyba podejrzewając, że list skrobnął panu prawnik? To się czuje. Szczególnie podoba mi się słowo „łaskawy".
Panie Ważny, dość tej gadaniny, dobra?
Wiem dobrze, że potrzebna panu moja współpraca. Ponieważ byłem i jestem najbardziej poszkodowaną ofiarą afery Interkomu (dlaczego „tak zwanej" — jak inaczej by ją pan nazwał?) i ponieważ byłem człowiekiem, na którym wszystko się skupiło, teraz zaś jestem jedynym żyjącym facetem, który może i ma ochotę mówić, więc zupełnie jasne, że bez mojego współudziału nie ma pan żadnej szansy.
Gada pan o pełnej i autentycznej wersji. Niech się pan nie oszukuje, panie Ważny. Nie myśl pan, że można ją zdobyć myszkując po czasopismach i gawędząc mile z chłopcami ze szwajcarskiego wywiadu. Nie można. Mam ciągle mnóstwo zakulisowych, nigdy dotąd nie publikowanych informacji, a parę upiorów przekonało mnie, bym je zachował dla siebie. Nie zna ich pan nawet w części. Są być może rzeczy, o których nawet teraz nie będę mógł mówić. Ale gdzie wchodzą w grę informacje o aferze Interkomu, jestem, i dobrze jest o tym pamiętać, jednym i jedynym wiarygodnym źródłem.
13
To nie znaczy, panie Jaktambądź, że jestem gotów zrobić z siebie wiarygodny tyłek.
Dlaczego do cholery mam być łaskawy?
Może jest pan znakomitym autorem powieści kryminalnych, ale czyżby umknęło pańskiej uwadze, że jestem doświadczonym redaktorem, dziennikarzem agencyjnym i pisarzem potrafiącym poprawić to, co inni sknocili? Niech się pan nie da nabrać na to, że pracowałem dla Interkomu. Nie dał się nabrać włoski wydawca, który zwrócił się do mnie z propozycją, abym to ja napisał pełną i autentyczną wersję dla potrzeb publikacji książkowej. Fakt ten nie miał też wpływu na amerykańskiego wydawcę pisma ilustrowanego, który specjalnie odbył podróż z Paryża, sugerując, bym napisał dla nich trzyczęściowy artykuł.
Dlaczego nie przyjąłem tych ofert? Dlatego, że nie były wystarczająco dobre. To, co proponował Włoch za prawa autorskie na cały świat, nie wystarczyłoby, żeby kupić środki uspokajające na czas pisania. Amerykanom chodziło o to, bym za tysiąc dolców i nazwisko na stronie tytułowej wygadał się przed jednym z ich mdłych chłopaczków do wszystkiego. Powiedziałem im, gdzie mogą to sobie wsadzić.
Nie jestem w potrzebie panie Ważny i nie interesują mnie żadne bzdury o honorarium. Jeśli chce pan współpracy ze mną, to pan będzie musiał być łaskawy.
Oto co rozumiem przez bycie łaskawym.
Przestaniemy mówić o współpracy — właściwym słowem jest współautorstwo. Przestaniemy mówić o honorarium — warunki to 50 procent zysków, wszelkich zysków.
Przyjmij pan to lub nie. ,
Myślę, że przyjmie pan, bo jeżeli nie, to nic nie powiem, a jeśli nie będę mówił, to pańska relacja będzie tak pełna i autentyczna jak rozporek pańskiej niezamężnej ciotki. Co więcej — a mam nadzieję, że przyjmie pan to w dobrej wierze panie Ważny, bo mimo że nie znamy się jeszcze osobiście, to nie wątpię, że nasza przyjaźń może być piękna — znam się dostatecznie na obowiązującym tu i gdzie indziej prawie o zniesławieniu, ochronie autora, o przekręcaniu faktów i naruszaniu prywatności, aby sprawić wystarczające kłopoty, jeśli moje imię zostanie użyte samowolnie. Nie jest to groźba, ale może to być obietnica.
Załóżmy więc, że będziemy współautorami. Pisze pan, że planuje stworzyć, używając pańskiej miodopłynnej prozy — popraw ten cytat Nicole — „chronologiczną relację składającą się częś
14
ciowo ze spisanych i zredagowanych taśm magnetofonowych, zawierających oświadczenia ważnych świadków, którzy chcą być rozpoznani, częściowo zaś z rekonstrukcji fabularnych opartych na świadectwach uzyskanych od osób zamieszanych w sprawę i innych, którzy z różnych przyczyn muszą pozostać anonimowi." Innymi słowy, praca za pomocą nożyc i kleju.
W tej sprawie mam parę słów do powiedzenia.
Jak się już pan prawdopodobnie zorientował, jedynym ważnym świadkiem, który ma ochotę zostać rozpoznanym, jestem ja. To znaczy, że będę miał do wykonania niezły kawał roboty, i wyjaśnia przy okazji, dlaczego żądam połowy zysków. Ale, panie Ważny, mogę mieć ochotę na wyjście z ukrycia, zdecydowanie jednak nie mam ochoty, aby mnie poprawiano. Lepiej, żeby pan to zrozumiał od razu. Nic co powiem lub napiszę, nie będzie ograniczone, skrócone, przycięte, przeredagowane, zreorganizowane, zmienione czy „poprawione" przez pana lub kogokolwiek innego. Nie proszę, by moje nazwisko zabłysło w świetle reflektorów jako jednego z autorów i nie interesuje mnie rekonstrukcja fabularna (Chryste, co za wyrażenie) ani wszelkie układy, jakie może zawrzeć pan z innymi świadkami (jeśli pan ich znajdzie). Obstaję przy tym, by wszystko, co powiem lub napiszę, poszło w niezmienionej formie, bez zmian czy przekręcania i by zostało przypisane w należyty sposób mojemu autorstwu: Teodor Carter.
Przyniesiesz mi jeszcze drinka, kochanie? Nowa butelka powinna być w szafce przy schodach.
Przepraszam cię, Nicole. Zapomniałem wyłączyć. Jest tu Val.
Dobrze więc, panie Jaktambądź. Jak tylko otrzymam od pana list potwierdzający zgodę na warunki i zastrzeżenia, jakie tu przedstawiłem w ogólnych zarysach, oraz kopię pańskiego kontraktu z wydawcą i czek na 50 procent zaliczki (może być w dolarach albo frankach szwajcarskich), robimy interes. Wydawca może kon-trasygnować nasze listowne porozumienie.
Prawda, jeszcze jedna sprawa. Pod żadnymi pozorami, panie Jaktambądź, nie chcę mieć do czynienia, pośrednio lub bezpośrednio, z żadną ze wspomnianych osób, które nie mogą lub nie chcą być zidentyfikowane. Ta działka należy całkowicie do pana. Jestem strachliwy? Jasne. Miałem już tyle kontaktów z tymi knotami, że wystarczy mi na całe życie. A jeśli chce pan rady, to spotykaj się pan z nimi tylko w biały dzień w publicznych miejscach, gdzie dookoła jest dużo ludzi i policjant w zasięgu wzroku. Będzie pan miał wystarczająco dużo kłopotów z tymi „fabularnymi
15
rekonstrukcjami". Nie chce pan chyba skończyć na tym, że pana samego trzeba będzie rekonstruować.
Droga Nicole, wyczyść ostatni akapit. Nie chcę, by dostał I gęsiej skórki. Pć)źniej wygładź tą trochę, zakończ „pańskim oddanym" i zrób dodatkową kopię. Nie, poczekaj. Najpierw zrób kopię dla mnie, abym mógł to zobaczyć. W końcu to interes.
CHARLES LATIMER
Drogi panie Carter,
Dziękuję za pański list. Wydal mi się nadzwyczaj zajmujący, jakkolwiek mam nadzieję, iż nie spodziewa się pan, abym przyjął poważnie wszystkie zawarte w nim propozycje.
Wydaje się pan preferować bezpośredni, wcale nie niedorze- ! czny sposób załatwiania interesów. Piszę „wydaje się", ponieważ, co zrozumiałe, napomnienia by trzymać się faktów i zerwać z gadulstwem, często znaczą coś zupełnie przeciwnego, niż można by z pozoru sądzić. Prostotę sławią zazwyczaj ludzie najbardziej przebiegli. Niemniej jednak przyjmę to, co wydaje się być pańskim stanowiskiem, i będę pisał otwarcie.
Wśród osób mających za sobą szczególnie przykre doświadczenia istnieje tendencja do wyolbrzymiania niebezpieczeństw, które stały się ich udziałem, i przeświadczenie, że tylko one są uprawnione do mówienia o nich. Jako doświadczony dziennikarz powinien być pan tego świadom, a co za tym idzie, powinien potrafić j pan dostrzec to u siebie.
Mówi pan, że jest pan najbardziej poszkodowaną ofiarą afery Interkomu i jedynym żyjącym aktorem tej gry. Drogi panie Carter, był pan tylko nieznacznie poszkodowany i nigdy nie grał pan pierwszych skrzypiec. Wydawało się tylko, że tak było, ponieważ stał pan na niedużym czubku góry lodowej wystającym nad powierzchnią. Tak naprawdę nie wie pan, co pana dotknęło. Tylko 1 wydaje się panu, że pan wie. Są dwa sposoby na określenie pańskiej roli w tej aferze: jako niewinnego przechodnia zamieszanego w napad na bank lub jako ofiary psikusa spłatanego przez zupełnie obcych ludzi.
Nie rozumie pan teraz, o czym mówię, nieprawdaż? To zrozumiałe. Pański ogląd tego, co nazywa pan aferą Interkomu, jest j bardzo ograniczony. Wszystko co pan wie, to tyle co przydarzyło się panu samemu. Nie wie pan dlaczego i co dokładnie się stało. Ja wiem dlaczego, a zaczynam — ponieważ podejmuję pewną dozę
16
zachodu i ryzyka — odkrywać, w jaki sposób. Jest więcej wiarygodnych źródeł, panie Carter.
Nie zdziwiła mnie zupełnie wiadomość, że rozczarowały pana propozycje, które otrzymał pan w związku ze swoim opowiadaniem. Zdziwiło mnie natomiast, że otrzymał pan w ogóle jakieś propozycje w tak późnym stadium wydarzeń. Dlatego też wydawało mi się, że moja sugestia na temat wynagrodzenia (obawiam się, że „honorarium" było wyrażeniem zbyt prawniczym ) w zamian za pańską współpracę będzie mogła zostać przyjęta. Moja propozycja jest nadal aktualna. Wybrał pan własny sposób jej akceptacji. Ja ze swej strony mógłbym przyjąć w postaci pisemnej ugody postawione przez pana warunki dotyczące uznania pańskiego wkładu i redakcji.
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Podkreślając ograniczenie pańskiego punktu widzenia, nie mam zamiaru pomniejszać pańskiej pozycji. Pańska relacja byłaby cennym wkładem. Nie byłaby jednak nieodzowna. Widzi pan, ja już wiem dużo więcej o aferze Inter-komu niż pan. Bez skrępowania przyznaję się, iż o źródłach afery dowiedziałem się bardziej przez przypadek niż przez celowe działanie. Oto jak zainteresowałem się tą sprawą. Poprzez przyjaciela w kraju, gdzie spędzam jesień swego życia, poznałem człowieka, którego w książce nazywam „pułkownikiem Jostem". Pułkownik jest'w tej chwili na emeryturze i zaczyna go już to lekko nudzić. Lubi towarzystwo i lubi rozmawiać. Lubił zwłaszcza gawędzić ze mną, ponieważ napisałem kilka książek, które mu się podobały. ' Powieści z dreszczykiem i kryminały są jego ulubioną lekturą — rozśmieszają go.
Przykro mi, że nie podoba się panu wyrażenie „rekonstrukcje fabularne", ale może nie będzie pan miał nic przeciwko przeczytaniu jednej. Napisałem ją po wysłuchaniu pułkownika Josta. Jest zatytułowana „Gra dla dwóch osób" i może pomóc w wyjaśnieniu niektórych spraw, które przydarzyły się panu.
Może także przekona pana, mimo wszystko, do przyjęcia mojej Propozycji.
Pański oddany,
charles lat1mer
Rozdział 2 GRA DLA DWÓCH OSÓB
Parowiec z Evian, leżącego po francuskiej stronie jeziora, zatrzymał się w Territet. Teraz widać go było znowu, kierującego się w stronę przystani, na której oczekiwał pułkownik Jost.
Spojrzał w dół, na wodę. Pamięta, że tego dnia nad jeziorem wiał zimny wiatr i fale rozbijały się o przybrzeżne głazy. Widok nie interesował go zupełnie. Pochodził z kraju, gdzie wybrzeże otwarte było na sztormy Morza Północnego i te fale, jak mówi, przypominały mu spienioną wannę. Mimo to utkwił w nich swój wzrok. Było to lepsze niż patrzeć wyczekująco na zbliżający się parowiec i lepsze niż zwracanie uwagi, nawet niewinnie, na innych ludzi czekających obok niego na przystani. Było ich pięcioro: dwie kobiety z brzuchatymi torbami, mężczyzna o zniszczonym wyglądzie trzymający teczkę z imitacji skóry i para posezonowych turystów niemieckich, mąż z żoną. Wszyscy prawdopodobnie nieszkodliwi, pomyślał, ale nigdy nie można być pewnym. Kiedy nie zwracasz uwagi na ludzi, jest mniejsze prawdopodobieństwo, że sam zostaniesz zauważony i zapamiętany. Przyglądał się falom, dopóki parowiec nie zbliżył się do brzegu.
...
EMAS129