POWIEŚĆ
CZĘŚĆ PIERWSZA
Stojąc w oknie wagonu Nienaski przypatrywał się ziemi francuskiej. Myślał o swych zamiarach
i ich wykonaniu. Migały drzewa Chantilly jak masy i kłęby chmur rozesłane po ziemi.
Deszcz zalewał i zmywał brudne szyby. Dym buchał, urywał się i słaniał po zabudowanej
ziemi. Szary poranek odsłaniał domy, ogrody, piętrowe chałupy, zarośla, fabryki, warsztaty,
Wszystko było czarne i brudne.
Zmiana oto krajobrazu i zmiana w myślach, w uczuciach, afektach, w usposobieniu. Już
jakby nie było tego serca ptasiego, które biło w piersiach, gdy się w cieniu polskich gór wałęsał.
To, które teraz czuł w sobie, nasiąkło dobrze żądzą walki, a ta dawniejszą miękkość przegryzła.
Nie było w nim również dawnych, sztucznych „snów o potędze”, lecz obojętna na
mnóstwo zjawisk beztroska, prosty o jednym teraz zamysł: to moje i tego nie dam! W jednym
tylko ciemnym punkcie nie było hartu.
Oto Paryż. W Paryżu... panna Xenia...
Nie wiedział, gdzie ona tam jest, co robi, co się z nią stało. Rok jej nie widział. Z tego jednego
zagadnienia. padał cień na myśli, tak pracowicie teraz wymusztrowane, i na uczucia,
dyscyplinowane w szkole logiki. Po powrocie do Krakowa z wycieczki w góry, z głębokim
rozmysłem napisał był list do doktora Alojzego Żwirskiego z obszernym wyłuszczeniem dość
dziwnej propozycji. Prosił o pożyczkę pięciu tysięcy rubli na dwuletni okres czasu. Jako
ewikcję zwrotu w razie swej śmierci lub jakiej nieprzewidzianej katastrofy przedłożył doktorowi
projekt spłat rocznych, które w jego imienia i zastępstwie uiszczać będzie lekarz warszawski,
dr Bronisław Ustański. Ten, po ostatecznej dyskusji, zobowiązał się dać poręczenie
na wekslu przez Ryszarda wystawionym. Ponieważ zaś dr Brus miał nawet kędyś w Płockiem
szmatek ziemi po ojcach kolonistach, posiadający wartość kilku tysięcy rubli, więc owe „dobra”
miały figurować jako ostateczny zastaw pewności spłaty długu. Doktor Żwirski odsłonił
się jako prawdziwy (grubo zbogacony) gentleman. O żadnym zastawie nie chciał słyszeć.
Przyjmował zaświadczenie wekslowe co do pożyczki pięciu tysięcy udzielonej Ryszardowi
Nienaskiemu i przysłał mu na tę sumę czek do jednego z banków w Krakowie. Oto wszystko.
Łatwość w dokonaniu transakcji może nawet ubodła nieco dłużnika. Rozumiał, że mu wierzą,
gdyż okazał tam, w owej Posusze, iż nie jest szelmą. Nadto domyślał się sukursu w przyśpieszeniu
decyzji ze strony pani Lenty. I ten domysł nie był mu również przyjemny. Lecz nie było wyboru. Pierwszy krok na ścieżce spekulanta, pierwszy manewr milionera – in spe.
Korespondencja prowadzona w tych sprawach pieniężnych z domem doktorostwa Żwirskich
była sucha, grzeczna, sztywnie krótka. W jednym wszakże liście, ostatnim, doktor
Żwirski, zawiadomiony o projekcie wyjazdu Nienaskiego do Paryża „w interesach”, życzył
mu kordialnie powodzenia i w imieniu żony prosił o pozdrowienie bawiącej tamże, w Paryżu,
jej przyjaciółki, panny Xeni Granowskiej. Stąd Nienaski powziął wiadomość o miejscu pobytu
panny Xeni. Z Berlina, gdzie bawił około trzech tygodni i gdzie pierwsze studia giełdowe
prowadził, napisał do doktorowej Żwirskiej list nieoficjalny i niesuchy z prośbą o wskazanie
mu ulicy i numeru mieszkania panny Granowskiej, gdyż te nie były mu znane, a chciał
ściśle spełnić zlecenie. Prosił o nadesłanie listu z odpowiedzią na poste restante jego nazwiska
do głównej poczty paryskiej. Obecnie docierając do wielkiej stolicy miał chwilami wrażenie,
że zdąża do tego celu po to jedynie, ażeby tam otrzymać list pani Żwirskiej. Posiąść adres!
Jak też teraz wygląda Kenia? Czy zeszczuplała i przybladła? Jakie też teraz są jej oczy? Czy
to są te same czarne płomienie – chwiejne i porywające melodie? Jakie też nosi suknie? Czy
jest taka sama jak dawniej, czy się zmieniła? Co robi w tym mieście? Mieszka z ojcem czy
sama?
Skoro tylko zaczynał zatapiać się w rozplątywaniu tych pytań, ogarniała go tęsknota napastnicza,
niespokojna, wybuchająca. Nie mógł usiedzieć na miejscu, nie mógł ustać w korytarzu,
poganiał pociąg i wyprzedzał go chyżymi myślami. Za chwilę przypomniał sobie
wszystko i karcił w sobie tę słabość. Przyduszał ją wtedy i usiłował znieczulić. Lecz przyduszona
istniała, jak zimny pocisk, o którym każdej chwili należało pamiętać, ażeby przypadkiem
nie wybuchł. Było z tym nie – dogodnie w sferze myśli trzeźwych. Ta utajona troska
zawadzała, jak zawadza organizmowi chore serce, biegnące niewłaściwymi skokami. A więc
przyszły finansista opierał się rękoma o futryny okien wagonu i machinalną siłą przyduszał,
przytłaczał pragnienia uczuć. Pociąg gnał szybciej, szybciej...
Oto nareszcie ukazało się miasto czarne i zadymione, Dworzec Północny – miejsce tylu
głębokich wzruszeń... Wędrowiec ujął w rękę tłomoczek, wysiadł i szybko wydostał się na
ulicę. Późnojesienny, iście paryski deszcz zalewał chodniki. Ryszard zbiegł do metro i pojechał
wprost do swojej starej dzielnicy. Tam tylko mógł mieszkać i żyć. Tam był Paryż bliski i
znany jakby cząstka ojczyzny. Wylazłszy z podziemia udał się do hoteliku, gdzie dawniej
biedował. Właścicielka, ukryta za swą szybą, siedziała w tym samym krześle, przed tym samym
stolikiem, jakby ją wczoraj osierocił. Bardzo się (pozornie) ucieszyła – nade wszystko,
gdy zażądał numeru daleko większego niż dawniej, na drugim piętrze i z bardziej okazałymi
meblami. Trudno zaś byłoby opisać jej macierzyńskie roztkliwienie, gdy z góry za miesiąc
zapłacił. Ten sam tedy wydeptany dywan na schodach i ten sam zapracowany aż do śmierci
Adrian, poczciwy, łysy garson, życzliwy, dobry, wytrawny biedaczysko – pracownik. Przywitał
się z dawnym klientem jak istotnie ktoś z rodziny. Pogawędził o życiu krótko, węzłowato, a doprawdy – doprawdy jak filozof przenikliwy i głęboki. Jednakże nie była to chwila odpowiednia do gawędki. Przybysz pożądał snu.
Pokój był od ulicy, niemal narożny. Oto ta sama spokojna i cicha prowincja paryska, te
same czarne, monotonne, wielopiętrowe pudła dzielnicy starej jak świat, które już do końca
świata tak tutaj będą systematycznie rentować. Dwa okna, zaopatrzone u dołu w żelazne balustrady,
dawały widzieć całą ulicę. Na ten właśnie szczegół zwracała uwagę gospodyni wizytując miłego gościa...
Sen nie przychodził. Drzemanie, przerywane przez jedną wciąż żądzę, przez myśl o poczcie
– huk w uszach po tak długiej drodze... Przelotne spostrzeżenie, że deszcz nacichł cokolwiek
– pchnęło z łóżka. Nienaski umył się, przebrał, przebrał starannie, w najniewinniejszej
myśli, bez żadnego zamiaru, po prostu jak człowiek, który przyjechał do miasta i wychodzi
między ludzi. Starym „samowarem” Mont – Rouge – Gare de 1’Est, który dziś już powiększył
grono inwalidów i przeszedł do dziedziny historycznych wspomnień – jechał aż do
ulicy Etienne Marcel. Idąc później co tchu zabłoconym chodnikiem niezupełnie był panem
swych uczuć. Raz w raz bez przyczyny zaglądał w poprzeczne ulice i świdrował oczyma grupy
przechodniów. W miejscach wolnych od tłumu biegł cwałem. Cóż miał począć ze sobą?
Nie mógł panować nad wzruszeniami, pobudkami, impulsami. Nie mógł utrzymać na smyczy
niegodnych trwóg i nikczemnych kurczów, spazmów i samowolnych biegów serca. Minął
pośpiesznie wejście, owo wejście o trzaskających drzwiach, które puszczają ręce zgorączkowanych
ludzi – halę, w której huk jest ciągły, jakby tu się rozbijały z łoskotem wieści o sprawach
rodu ludzkiego, które tam jak wezbrana przepływają powódź – i dopadł litery swego
nazwiska w dziale poste restante. Na zasadzie okazanego biletu oddano mu list. Poznał pismo
pani Żwirskiej. Ucieszył się i uspokoił. Ta uciecha sprawiła w całym ciele uciszenie, obojęt7
ność, nawet nieczułość – nawet niesmaczne zdziwienie, że przed chwilą mógł się tak forsownie
i bez potrzeby wzruszać.
Bardzo prędko przebiegł list oczyma. Był krótki. Pani Żwirska nader przyjaźnie i grzecznie
przepraszała go, że nie może mu przesłać adresu panny Granowskiej. Zna ten adres, lecz –
niestety! – mimo najszczerszej chęci i z prawdziwym swym żalem nie może go wskazać w
liście, jak sobie tego życzył, a to z tego powodu, iż osoba zainteresowana, panna Xenia Granowska,
zabroniła, zakazała jej pod najcięższymi zaklęciami przyjaźni udzielenia mu tego
adresu. Jaka jest przyczyna tej dyspozycji, pani Żwirska nie mogła sobie zdać sprawy. Wyrażała
zdziwienie z racji tego „ukazu” swej przyjaciółeczki, a poczytywała to, oczywiście, za
jeden z jej licznych kaprysów, który należałoby porządnie jakoś ukarać. Pocieszała się nadzieją,
że Paryż nie jest tak znowu wielki, ażeby nie było możności odnalezienia miejsca pobytu kapryśnicy pomimo i wbrew jej woli.
Przeciwnie – należało poszukiwać, odnaleźć adres i zbadać do gruntu przyczynę tych fanaberii.Muszą być bardzo ciekawe. Jest to bowiem rzecz w istocie interesująca, co też takiego skrycie knuje ta niewdzięcznica, nie życząca sobie nawet widoku swych najżyczliwszych przyjaciół i najżarliwszych opiekunów.
Krótka radość i niedługi zdrowo – żywotny spokój, wszystko dodatnie, co w normalnym,
tęgim człowieku stale być powinno, znowu runęło jak słup piasku. Ryszard wyszedł. Och,
jakże teraz straszliwie, z jak diabelskim łoskotem zatrzasnęły się za nim te automatyczne
pocztowe drzwi! Zdawało się, że od ich łoskotu rozpęknie się serce. Ono wiedziało, co znaczy
zakaz udzielenia adresu! Ironia tego listu... Wyrażenia, zwroty, terminy „kapryśnica”,
„niewdzięcznica” – wzdrygnieniem przenikały w głąb jestestwa. Pamięć nie mogła wytracić
ich, otrząsnąć ze siebie. Czepiały się człowieka, jak płomyki ognia czepiają się palnego włosienia.
Rozumiał dobrze, co się kryje za tą mściwą ironią. Przez krótką chwilę pocieszał się
nikłą, iście pajęczą nicią nadziei, że może to jest w istocie tylko objaw złej rozkoszy tej podstarzałej
piękności, która sobie na nim zemsty używa. Lecz nie! Po chwili wiedział już, że nie. Wysunęły się logiczne przesłanki. Pierwsza przesłanka: „nie chce mnie już widzieć”. Druga przesłanka – nie do sformułowania, jak pchnięcie noża. I wniosek: „już jest za późno”.
Za późno! Bezdenna otchłań była pod nogami, na równej drodze. „Po cóżem ja jej dał wtedy
wyjechać z Warszawy? Cóżem ja zrobił!” – zakrążyły się, zakotłowały myśli jak wiedźmy. A
więc wonne usta Xeni już kto inny całuje – radosne oczy na inne spojrzenie czekają! Może w
tej chwili, która mija, ona patrzy w czyjeś oczy, tak jak wówczas...
Szedł przed siebie, blady na twarzy, ze zmarzniętymi palcami nóg, wysiłkiem woli i trudem
fizycznym siłę wzroku wydobywając z oczu. Była godzina jedenasta rano. Tuman deszczowy,
przesiąknięty ciężkimi opary tej niskiej, starej części miasta, zasłaniał ulice. W grubej
mgle dał się postrzec posąg króla na komu – bolesny od tej chwili na zawsze kształt. Widmo
ohydne werznęło się i wryło w duszę.
Po pewnym czasie, idąc wciąż krętymi ulicami, Nienaski jakby zapomniał o tym, co mu
się przydarzyło. Jakieś pociechy... Małoż to na świecie zawodów... Pierwszyż to i ostatni?
Tyleż to tylko jest do przeżycia: panna nie pozwoliła mu zakomunikować swego adresu?...
Wielka rzecz! Już też zapewne i nie istnieje ta „panna” Xenia, więc cóż dziwnego, że nie chce
zobaczyć się z dawnym „narzeczonym”. A więc może lepiej... Do pioruna – skoro chce przepadać,
niech przepada! Ostatnia to jest o niej myśl! Ostatnia myśl! Tak. Myśli o niej zostały
wytępione. Jakieś wspomnienia, nad którymi świadomość nie panuje, wałęsają się wokół jak
ta mgła uliczna wokół ciała. Wycieruch knajpiarski w cukierni w Warszawie przypomniał się,
gdy opowiada o kelnerze zwijającym się wokół, że ten, taki idiota z pozoru, jest najzawołańszym
na Warszawę stręczycielem. Zbija, hycel, majątek i udaje prostaka nie umiejącego
trzech zliczyć. Ciekawe jakieś szczegóły, przykłady wykazujące czarno na białym, że z najlepszych,
najzacniejszych rodzin... Och, i znowu istne obcęgi z żelaza wyrywają żywe ciało!
Głowa kołem się toczy, traci moc swą i władzę, jak uderzona obuchem...
8
Właśnie dał się słyszeć odległy a potężny hałas giełdy. Wychodząc z ulicy poprzecznej na
plac giełdowy Nienaski przypomniał sobie, po co przyjechał do Paryża. Przecie nie po to,
żeby bezradnie i bezmyślnie rozpaczać w jego ulicach... Przypomniał sobie – i jedną myślą,
niby dokładną, stałą, wypróbowaną miarą, zgruntował swój głęboki zamysł. Pomacał ręką
lewy bok, gdzie w wewnętrznej kieszeni kamizelki, starannie agrafką zapiętej, pielęgnował
dziesięć tysięcy franków – logarytm miliardera. Zawrócił na lewo i po szerokich, mokrych
stopniach wyniośle wkroczył między korynckie słupy gmachu giełdy. Próżnia w głębi piersi,
wyrwanie duchowego jestestwa, jama, na której dnie skowyczy ohydny ból – i cóż z tego?
Trzeba jakiegoś fizycznego ucisku, jak się zaciska palcami rozdarcie tętnicy. Nie ma innego
ratunku! Wstępując na schody przybijał w sobie, usiłował zawalić wyrwę duszy wrzaskiem
giełdziarzy. Był to na razie środek dobry, lekarstwo pomyślne.
W przedsionku pośród filarów działała już na dobre k u l i s a, zawodowi spekulanci, faktorowie
prądów skrytych, intryg podziemnych, agenci prywatni udający zwyżkowców dla
ukrycia istotnej gry na zniżkę. Większość ich stała na ławach i fundamentach słupów, wykrzykując
wniebogłosy swe a p p o r t y. Nienaski w tej minucie nie miał usposobienia do zagłębiania treści obrotów. Przysłuchiwał się biegowi gry i przyglądał twarzom, gdyż to sprawiało mu ulgę.
Na podwyższeniu stał młody Żyd, przez którego grdykę przelatywało istne szczekanie nazwy
waloru. Wśród natłoczonych grup wałęsał się starzec z wolem na szyi, który zdawał się
łkać wciąż jakimś dźwiękiem, zrozumiałym jedynie w tym stadzie. Wbiegali wciąż nowi
przybysze, tłoczyli się dokoła starych kolumn, nasłuchując z okiem wlepionym w krzykaczy.
W myśl ustaw giełdy paryskiej, która pozwala wchodzić do wnętrza bez żadnej opłaty, Ryszard
wkroczył do sali. I tam już wrzało. Dookoła parkietu tłoczył się tak zbity i zwarty ścisk
mężczyzn, że przybywający z zewnątrz nie byli w stanie dosięgnąć ręką balustrady dla oddania
swych zleceń pośrednikom urzędowym, pracującym w centralnej corbeille. Tłumy kombinatorów,
zwartych w grupy, zaciekle dyskutujących, samotnych i ruchliwie czynnych napełniły galerie, otaczały filary i płynęły tam i sam w chargoczących zespołach w głębi sal.
Pewien stary wyga z bokobrodami, w cylindrze na tyle głowy, uchodził z miejsca na miejsce
przed ścigającą go zgrają, istny odyniec w opresji kundysów i ogarów. Wśród tłumu przesunęła
się zmurszała figura starego Ogrodyńca. Szedł z uśmiechem pogodnym, jakby na poobiednej
przechadzce, witając uprzejmym skinieniem głowy tę lub ową personę. Ryszard
unikał zetknięcia się z tym dziadygą, aczkolwiek zanotował sobie w myśli, że teraz należy
wejść z nim w stosunki giełdowe. Raz w raz wbiegali woźni z telegrafu ze stosami depesz,
które natychmiast znikały. Każde takie wessanie nowej fali wiadomości podniecało wrzawę,
czyniło ją intensywną, namiętną, rozpasaną aż do szału.
Nienaski, potrącany i wymijany przez tych ludzi opętanych od jednej myśli, o twarzach
zdrętwiałych, oczach szalonych albo zimnych i zbójeckich jak u rekina czy krokodyla – słaniał
się w poprzek i wzdłuż, pełen rozdwojonego, jakby dwumózgowego zamyślenia. Stanął
przy jednym z filarów, oparł się oń plecami – i kombinował. W tej chwili był zaiste na giełdzie,
i to na giełdzie swojego życia. Wśród piekielnego wrzasku graczów, który pod sklepieniami
sal przeradzał się w jednostajne, jednotonne, chóralne brzmienie skomlenia – przepływała
myśl o stracie. Głośniejszą była ta myśl niż ów ryk szalonych rządców świata. Nadaremnie,
nadaremnie przedsiębrać wysiłki! Nic jej nie mogło uciszyć... Była to bowiem treść
wszystkiego. Ślepe cierpienie od przeszycia ciosu, naga klęska, na którą nikt już nie poradzi...
Nie przyjdzie znikąd ulga i żadną miarą nie ustanie długość bólu! Tylko śmierć mogłaby go
przeciąć i zniszczyć.
Lecz człowiek nie umiera wówczas, gdy chce. Właśnie musi żyć, przetrwać całą długość
cierpienia, zmierzyć sobą całą jego szerokość. Ryszard myślał spokojnie, jaka w tym jest nędza
haniebna, że nie można przełamać jej wysiłkiem, rzutem świadomego gwałtu woli.
9
Chciał wejść już w sferę giełdziarstwa, stać się już tym szachrajem, który z zaparciem się
siebie będzie tu gromadził niegodziwy kapitał do walki o nakreślone cele. Chciał już dziś
otrząsnąć się i zacząć próbować sił tu albo tam, na los szczęścia, zrobić eksperyment, kupować
wartości zgoła nieznane nie mając olbrzymich sum na uiszczenie ceny kupna, bez zamiaru
nabycia ich naprawdę i w rzeczywistości. Jutro będzie sprzedawał walory, których w
chwili aktu sprzedaży wcale nie będzie posiadał. Pojutrze, jak ci oto wszyscy, nabędzie papiery,
żeby je znowu przed terminem dostawy odprzedać – odstąpi akcje, które dopiero przed
dostawą kupi – osiągając zyski na zmianach cen. Przelotnie, pobieżnie, jakby wtórnie, poza
swą myślą główną rozważał teraz konieczność wejścia do jakiejś szajki sprzysiężeń h a u s s i
e r ó w albo b a i s s i e r ó w – konieczność poznania metod układu min i kontrmin giełdowych.
Miał wreszcie ze sobą tyle pieniędzy, że już dziś mógł rzucić się na jakoweś interesy
premiowe, kupować akcje, z góry uiszczając nadpłatę kursu. W ten sposób, gdyby kurs był
niedogodny lub nic niewart, będzie miał prawo zrzeczenia się nabycia lub bezpiecznej sprzedaży
na dostawę. Miał tyle ze sobą pieniędzy, że mógł nawet płacić zadatki na przepadłe dla
zawarcia jakichś umów spekulacyjnych. Ślizgał się myślami po tych właśnie spekulacjach,
tak mu dotychczas obcych. Myśli poślednie o nich i wzgardliwe miały się teraz stać siłami
najgłówniejszymi, czynnością stałą i celową, ponad wszystko wyniesioną. Oglądał je w sobie
ze śmiechem, jako wrogie najście zwierzęcych żywiołów. Z przymkniętymi powiekami słuchał
huku zewnętrznego i płaczów wewnętrznych. Miało się to teraz jednoczyć w pospolitość,
w zdrową codzienność. Dźwigał przeciwko swej niemocy taran taki albo owaki, który by ją
skruszył u podstawy. Zabije nim ową Xenię! Lecz niemoc żalu była mocniejsza niż wszelka
zewnętrzna i wewnętrzna siła. Przeciw niemu występowały tylko wyrazy i wyrazy...
Znowu przelotne widziadło oczu jej patrzących w cudze oczy! Usta jej uśmiechające się w
inną stronę... Kto inny już napawa się czarodziejstwem tego uśmiechu... Cóż można było poradzić
na to widzenie? Runęło wniwecz wszystko. Zwaliła się moc ostatnia jak gmach zburzony.
Ciemność. Rozpacz chwyta za gardło. Serce tylko jest samo na świecie. Myśli lecą jak
gnane od wichru iskry i perzyny z płonącego domu. Z dzikim przekleństwem na ustach, z
szalonymi modlitwami w struchlałym sercu począł przebijać się, przerzynać wskroś tłumu.
Najdrobniejsze potknięcie, najnaturalniejsza przeszkoda stawała się nieszczęściem. Straszliwy
wrzask ścigał go jak przekleństwo na śmierć, gdy zbiegał ze schodów.
Jedna jeszcze myśl, nadzieja w formie zamiaru... Wsiadł do kolei podziemnej i dał się unosić.
Cóż poradzić? Niewątpliwie tak – modlił się w głębi, wzywał Boga, żeby ją ratował od
zguby, żeby ją wyrwał z otchłani. Wysiadł w Chatelet i przeszedł przez most. Zawrócił szybko
do biura adresowego w Pałacu Sprawiedliwości. Długo tam czynił poszukiwania, żeby
wreszcie otrzymać suche zawiadomienie, iż osoba tego nazwiska, Granowska Xenia, nie jest
zapisana w księgach biura i nieznana z miejsca swego pobytu. Wyszedł.
...
piotrzachu69