Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)(1).pdf

(132 KB) Pobierz
Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r.
Ernst Bloch
Pamiętnik dla Elzy
Bloch von Stritzky,
zmarłej 2 stycznia
1921 r.
Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
WARSZAWA 2010
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
Fragmenty „Pamiętnika dla Elzy Bloch von
Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r.” napisane
przez Ernsta Blocha w latach 1921-1922 i
opublikowane już po śmierci Blocha w sierpniu
1977 roku przełożyła Anna Czajka-Krzyżanowska.
Podstawa niniejszego wydania: „Literatura na
świecie” nr 7 (123), lipiec 1981 r.
– 2 –
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
288088381.003.png
 
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
Uśmiechała się.
Nie wiedziałem często, czemu. Cieszyła się, była czasem bez powodu radosna, pytałem wtedy, czy
znów liczy sobie palce. Nikt, kto widział jej uśmiech, nigdy już potem nie mógł go zapomnieć.
*
Kilka dni po jej śmierci, 2 stycznia 1921, miałem pierwszy sen o Elzie. Obudziłem się, niejasno i
bezkształtnie przypomniałem go sobie. Pozostała tylko świadomość, przyjemne uczucie, że coś się
powiodło, że jest w porządku.
Dziś nad ranem, 17 stycznia, wyraźny już sen o Elzie. Zawieszaliśmy stare modele żaglowców na
bożenarodzeniowych choinkach (dobry obraz nas dwojga). Znów bardzo pogodnie. Później, w
wypełnionych hałasem godzinach rannych, sen bardzo rozwichrzony: jechałem, jechałem złym
pociągiem, wysiadałem, bezwolnego doprowadzano mnie do innych pociągów i kolejek elektrycznych,
znów jechałem w złym kierunku, a jednak byłem zadowolony – taki jakiś sen o umieraniu z kolejowymi
wspomnieniami.
*
Bardzo rzadko ktoś bywa kochany tak, jak ja przez nią, a nikt jeszcze nie był kochany bardziej,
głębiej.
14.I.21: Odkąd Elza jest na tamtym świecie, nie boję się już niczego. Ani wszelkiego rodzaju
niesamowitości (nocnych szmerów, tajemniczych plam świetlnych), ani śmierci. Wprost przeciwnie, co
ona zniosła, będzie mi znieść łatwiej, skoro poszła przede mną. Jej obraz i istota jawią mi się coraz
wspanialszymi – w pełni uduchowiona, święta kobieta, a przy całej najgłębszej czci, nie ma we mnie ani
odrobiny bojaźni, gdyż Elza jest przecież mną niemal, mą najukochańszą i najbliższą, mą świąteczną
codziennością.
List do Lukácsa z 26.I.21: „Odkąd Elza nie żyje, czuję, że także moje życie dobiegło kresu.
Wszystko, cokolwiek jeszcze przyjść może, zanim ją znów odnajdę, będzie małą poprawką, tak jakby
praca była gotowa i dopisywało się jeszcze zapomniane notatki lub też jak gdyby dojrzewało coś, co
minione – a także przeżywanie, rozważanie, produktywne przypominanie sobie, w większości nie należy
już do tego życia, jest już Epimeteuszem po drugiej stronie. Ty, nasza przyjaźń, nasz jedyny w swym
rodzaju kontakt duchowy, identyczność niemalże, stereoskopiczna identyczność należą też do dawnego
kompleksu przeżyć i są dla mnie jedynym, co jako życie, życie duchowe, a nie tylko wspominanie, trwa
nadal”.
11.II.21: Moją istotę niemalże bardziej jeszcze określa Elza „umarła” niż żywa. Jest nieprzerwanie
we mnie, w każdym przeżyciu, uczynku, myśli – określa, oczyszcza, identyfikuje, jest to doprawdy
złączenie na wieczność. Uzupełnieniem „zewnętrznym” jest to, że – po nieszczęsnych tygodniach rozłąki
wiosną i latem i pojedynczych mych seksualnych zwrotach ku innym kobietom – życie moje z Elzą
począwszy od tej jesieni, realnie spełniło wszystko, o czym wtedy marzyłem, tak, że nie pozostało mi już
żadne życzenie. Gdyby przyszła po mnie, nie zastanawiałbym się ani chwili i poszedłbym za nią: w
śmierć jako stan równości, w którym ją przecież odnajdę. Przez śmierć – „wznieś się ku wysokości, jeżeli
on cię przeczuwa, podąży za tobą”.
Życie jest krótkie i cieszę się z tego. Jakże często i ona cieszyła się, że będzie mogła zrzucić, że
zrzuci to, co bolesne, nękające, wyczerpujące, niegodne w cielesności – jak czysta, jak błoga musi lśnić
teraz i dźwięczeć.
16.II.21: Elza wierzyła mocno w absolutną prawdę mojej filozofii. Wydawało się jej, że myśli
moje i Biblia pochodzą z tej samej krwi i tych samych regionów, że może więc Biblię tłumaczyć sobie
– 3 –
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
288088381.004.png
 
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
moją filozofią, a moją filozofię Biblią. Elza była całkowicie przeniknięta wiarą chrześcijańską, była
pobożna i oczekiwała cudu jak dziecko, a przy tym nie było w niej śladu infantylności, żadnej dewocji.
Przy całym swym oddaniu pozostawała zawsze na wskroś sobą, zachowała też dziecinność,
baśniowy ton, głęboką osobistą poezję. Wyniosła je, uratowała (jak gdyby umarła i już tu na ziemi była
przemieniona) z cierpienia, trosk i najgłębszych wewnętrznych rozstrzygnięć, z ciężkiej choroby, z
problemów moralno-religijnych, których bolesność i bezpośredniość przeżywania mogłem tylko w
maleńkiej części przeczuwać, na tyle, na ile sądziłem, że znam krąg i zakres tych problemów. Jej mocna
wiara w prawdę mojej filozofii objawiała się także w taki oto sposób: kiedy skreślałem jakieś miejsce w
rękopisie czy wydrukowanej już książce, wzdrygała się lekko. Dlatego tylko, że to czyniłem, że ja
stawiałem coś innego na miejsce przekreślonego, że łagodziłem, poprawiałem. Jej szacunek, jej cześć dla
mego dzieła tak były bezwzględne i tak bezgraniczne jak jej miłość. Trudne, religijno-metafizyczne
rejony mojej filozofii pojmowała najłatwiej, były jej najbliższe. Męcząc się z logiką, której zagadnienia
mogła współprzemyśliwać dzięki swemu talentowi pojmowania formy, widocznemu także w jej
rysunkach i pracach plastycznych, pytałem ją: „Co byś zrobiła, gdybym ciężko zachorował, a od tego, czy
dokończysz tę logikę, zależało moje życie?” Machnęła ręką z dezaprobatą i śmiejąc się powiedziała:
„Wtedy chyba modliłabym się tak długo, aż nawiedziłby mnie mądry anioł, który by mi pomógł i razem z
nim mogłabym napisać tę książkę”.
– Wspomnienie jej miłości: Była straszna burzliwa noc w Interlaken. Powiedziałem: „Gdyby ci
powiedziano, że leżę w Isetwald (3-4 godziny od Interlaken) ze złamaną nogą, sądzę, że poszłabyś tam i
nawet byś mnie przyniosła”. „Ależ oczywiście”, odpowiedziała. Ja: „Ale gdybyś to ty tam leżała,
przyszłabyś tu nawet w nocy ze złamaną nogą, abym ja nie musiał wychodzić w burzę”. Śmiała się i też
uznała to za oczywiste. – Któregoś ranka opowiadała mi w Grünwald, że obudziła się w nocy i zobaczyła,
że koło jej łóżka przy małym stoliczku siedziały dwa stare krasnale z białymi brodami i w czerwonych
turbanach, które od czasu do czasu przyglądały się jej i coś potem pilnie pisały. Nie bała się wcale, to były
dobre duchy. I ja tak, jak owe krasnale ze snu, opisywałem jej istotę, przyglądałem się jej i opisywałem.
Dawniej mało dbałem o sferę duszy, a myśl moja koncentrowała się na przedmiotach, na tym, co
zewnętrzne – bez Elzy nigdy bym nie dojrzał, nie przeczuł spotkania ze sobą samym, metafizyczności,
postaci niekonstruowalnego problemu. Jeszcze w roku 1914, kiedy kupowałem dla nas antyki (Elza
długie już miesiące leżała w łóżku i o wszystko zabiegałem sam), na końcu znalazły się w naszym domu
tylko rzeczy do stawiania przy ścianie, do oglądania, same obiektywności: skrzynie, komody, grzmiące
szafy; o krzesłach, kanapach, sofach, a więc „subiektywnościach” zapomniałem zupełnie – tak jak bliższą
od wewnętrznego, głębokiego Bacha była mi wtedy arcymuzyka Händla. Ale tu przemienił mnie trwały
wpływ Elzy, przemienił mnie bardziej jeszcze niż zawdzięczane Kierkegaardowi i Lukácsowi spojrzenie
na „Rozumienie-się-w-egzystencji”.
*
Znów niedzielne popołudnie, siódme od śmierci Elzy. Cały dzień przepracowałem. Na dworze
jasny, smętny, przedwczesny, przedwiosenny wieczór, dzwonią kościelne dzwony. Już od dzieciństwa
późne słońce, dźwięk dzwonów kojarzyły mi się z jesienią, śmiercią i w niepojęty, lecz zniewalający
sposób z Rawenną, z klasztornym, wczesnym katolicyzmem. Oczywiście w ogóle nie znałem Rawenny,
ale kiedy tam pojechałem (1912), zobaczyłem natychmiast, a raczej wróciłem pamięcią do tego, co
zapomniane, jak „prawidłowo” antycypowałem to wszystko: resztki północnego gotyku, bizantyjskie
mury i łuki, pustkowie, samotność i bliskie morze, przeszłość. Czy była w tym już śmierć Elzy? tego nie
wiem. Widzę za to, że mój żal po niej niewzruszenie trwa od tygodni, wczoraj wieczorem, gdy
spojrzałem na ostatnie wiersze w „Münzerze”, napisane jeszcze za jej życia, był nie do zniesienia.
Gdybym tak mógł mieć teraz jedną tylko z tylu godzin, które obok mnie i ze mną przeżyła. Spij, moja
dziewczyno, ceglany mur cmentarza Ostfriedhof oświetlony jest teraz smutnym, późnym, bizantyjskim
słońcem.
– 4 –
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
288088381.001.png
 
Ernst Bloch – Pamiętnik dla Elzy Bloch von Stritzky, zmarłej 2 stycznia 1921 r. (1921 rok)
½ 6 h . 20 II 21
Żyję jednocześnie w różnych warstwach psychiki i usiłuję zdać sobie z tego sprawę. Jestem teraz
„przygnębiony”, co się nawet ujawnia, i tylko niekiedy w dobrym towarzystwie i wśród ludzi, których
znam z czasów pogodnej młodości, jak Burschell, wracają mi dawne siły i organiczna radość, przesłane z
na wskroś zdrowego ciała i z niezakłóconego organicznego procesu życia. Kto mnie takim widzi, nie wie
nic o cierpieniu życia, świata.
Przez krótki, lecz trudny czas Elza pozostawała w cieniu mej świadomości. Chmurną wiosną i
latem 20 roku leżała w szpitalu w Wiesbaden, był to czas jej wielkiego cierpienia. Nie wierzyła już, że
wyzdrowieje, tamtejszym siostrom powiedziała: wrócę jesienią by umrzeć. Na jej radości powstała wtedy
rysa, także dla mnie dostrzegalna: w jej zawsze tak lekkiej, eleganckiej, rokokowej istocie, w której żyło
wiele wspomnień XVIII wieku.
To jednak dla mnie nieskończone szczęście, coś najpiękniejszego i najgodniejszego, co mogło i
musiało się wydarzyć, że nadeszły jeszcze ostatnie miesiące z Elzą. Przeżyte, jakby były pierwszymi i
ostatnimi jednocześnie, dzieciństwem, pierwszą miłością i wspólnym późnym wiekiem w jednym.
Niczego teraz nie idealizuję, lecz przypominam sobie dokładnie, że takie były moje bezpośrednie
odczucia w tym czasie. Często pudrowała sobie włosy na biało i była starą, bardzo wytworną damą, i
wiedzieliśmy, jak od bardzo, bardzo już dawna żyliśmy wspólnie i jak bardzo na wieczność. A jakie kręgi
przemierzyliśmy już tylko czysto zewnętrznie w ciągu tych niewielu lat! 1911 – zależność jeszcze od
moich rodziców, 1912 – wielkopańskie, uczone, kawalerskie życie z Lukácsem, 1913 – Elza,
olśniewający dom, dzień i noc goście, arystokratyczny luksus, tworzony i prowadzony przez Elzę.
1915/16/17: głębokie ukrycie w Grünwald w dolinie Izary w naszym małym, samotnym, otoczonym
łąkami i lasami zameczku z wieloma pokojami i wspaniałymi meblami, dywanami – tam pisany Duch
utopii . 1918/19: emigracja w Szwajcarii, nędza i ubóstwo (mówiłem wtedy, że rewolucja rosyjska
kosztowała mnie wiele milionów, ale też tyle jest dla mnie warta), fatalne mieszkanie, często głód,
wszystko co było, przepadło (właśnie to, co łatwo popsułoby inne małżeństwa, nasze umocniło jeszcze),
wejście w nowe kręgi, Ententa, Międzynarodówka, polityka, codzienne pisanie do gazet, Elza tak często
chora i bezradna w naszym nieopalanym pokoju na poddaszu w Thun (a potem wreszcie w Interlaken),
którego szerokość pod pochyłym dachem mieściła tylko łóżko i szafkę nocną. Pod koniec znaleźliśmy
dobrych i miłych szwajcarskich przyjaciół, którzy nam pomagali w miarę swych skromnych możliwości,
często się jednak zdarzało, że nie wiedzieliśmy, z czego przyjdzie żyć jutro.
W Bernie napisałem kilka prac (koncepcja dobroci duszy, problemu Hioba, Münzera), w Thun:
Logika formalna , ukończona w Interlaken, artykuły polityczne i broszury, koncepcja teorii poznania,
drugie wydanie Ducha utopii , koncepcja pewnej historii o heretykach. W styczniu 1919 Elza zachorowała
ciężko, a zaraz po niej ja. Wstała mimo gorączki, pielęgnowała mnie, dopóki nie wydobrzałem i
przygotowała wszystko do wyjazdu do Niemiec. Czas jakiś spędziła u swego ojca w Wiesbaden, wkrótce
potem znalazła się w szpitalu, ja zmuszony byłem do włóczęgi po kraju, który stał się dla mnie obcy i
bezmyślny. Często jeżdżąc do Wiesbaden widywałem Elzę zawsze tylko w otoczeniu nam najbardziej
obcym, w szpitalu, schorowaną, nieszczęśliwą, zrozpaczoną, przełamującą się, bez słowa lub choćby
jednego spojrzenia skargi. Najgorsza dla niej była świadomość, że żyję w złych warunkach i jestem
nieszczęśliwy. Potem znów z nią, wrzesień, szaleńcza podróż do Schwarzwaldu w poszukiwaniu
mieszkania, miejsca do życia, wszystko na próżno, pierwszy azyl w naszym starym Garmisch, znów
dawna bliskość i ścisła więź, potem ostatnie miesiące w Monachium: ranek, południe i wieczorna zorza
jednocześnie – tak odeszła ode mnie.
Dziś, 21.II., byłem u lekarza w szpitalu, gdzie umarła, aby jeszcze raz zapytać go o jej ostatnie
godziny. Powiedział, że okropne wymioty, występujące zazwyczaj po operacji, mniej ją zmęczyły niż
innych pacjentów. Nie skarżyła się też na nic ani przed nim, ani przed siostrami. Niczego to nie dowodzi
w przypadku tej kobiety-samuraja, ale możliwe, że tak właśnie było, zjawiska jak te dają się przecież
obiektywnie stwierdzić, a Elzę głęboko deprymowało to tylko, że j a widzę ją w złym stanie. Możliwe,
obym się nie mylił! Dalej: pod koniec nie cierpiała, w każdym razie ból nie był ogromny; to znaczy, że
śmierć jej była lekka, była zaśnięciem, jak się często zdarza w przypadku starych ludzi, było to coś
zbliżonego do śmierci ze starości. Agonia dopiero w ostatnich minutach, a najprawdopodobniej utrata
– 5 –
© Samokształceniowe Koło Filozofii Marksistowskiej
288088381.002.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin