Putrament Jerzy - Wakacje.pdf

(2019 KB) Pobierz
Jerzy Putrament
Wakacje
Warszawa 1956
Niedziela.
1.
Rudawski – usłyszał wreszcie Zdzisław. Było to jedyne znajome nazwisko z całego tuzina: jego
własne. Wstał i ruszył powoli do białej linii, przekreślającej w poprzek czarną elipsę bieżni. Był bardzo
zdenerwowany i dlatego wszystkie wrażenia, których doznawał, ulegały swoistemu przesortowaniu.
Jedno rosło, olbrzymiało, nabierało jaskrawości tak ostrej, że bolały oczy. Tak było z kasztanami,
których najbujniejsza, czerwcowa zieleń wydawała mu się tak soczysta, że aż czerwonawa. Inne nikło,
pętało się gdzieś na skraju świadomości, ledwo dostrzeżone, nie mające żadnego znaczenia: koniec
roku, wakacje, przyjaciele, bliskość ostatniej klasy, niepokojąca kiedy indziej wizja matury.
Na ciemniejszej od zieleni kasztanów murawie siedziały grupki kibiców. Ich mundurki, koszule,
twarze wydawały się Zdzisławowi tak podobne do siebie, że aż męczące. Po prostu dlatego, że nie
znał nikogo z nich.
Pojął to i bezprzedmiotowe dotąd zdenerwowanie stało się ostrym postanowieniem.
„Ach, dobrze – powiedział sam sobie – nikt mnie tu nie zna, nikomu na mnie nie zależy! No, to ja im
pokażę! Ja im pokażę!"
Ale dziarskość tej decyzji nie przytłumiła nieustannego szeptu niepokoju, bezsłowneqo,
bezkształtnego, ziębiącego tylko sam środek jestestwa, gdzieś w okolicy serca. Szedł przez boisko z
rozwartymi szeroko oczami i powtarzał w duchu: „No, czekajcie!”
Czekali na niego, owszem, współzawodnicy, sędziowie, trenerzy. Tu wreszcie pierwsza znajoma
twarz. Wlazło, podstarzały łysiejący trener ekipy Kopernika, wyskoczył sprzed stolika sędziowskiego,
podbiegł do Zdzisława.
Nie ucieszył, się zbytnio Rudawski. Był w takim nastroju, że i ten dowód bądź co bądź troski o niego
przyjął ironicznie.
– 1 –
„Stary piernik asekuruje się na wszelki wypadek – pomyślał. – Jeśli wygram, powie: ja go
wychowałem. Jeśli przegram, powie: jego wina, robiłem co mogłem, nawet tę niedzielę poświeciłem,
dla niego jednego przecież!... A co on, ten cały Wlazło, może pomóc? Powie zaraz swoje ulubione, że
oddech regularny..."
Wlazło chwycił Zdzisława za rękę i rzeczywiście zaczął od oddechu.
– Pamiętaj, długie, długie oddechy – szeptał. – Tlen do mięśni, jak najwięcej tlenu! I poza tym, mój
drogi, nie idź na zwycięstwo! Nie na rekord! Broń Boże!. Idź na zakwalifikowanie się, rozumiesz? Do
finału wchodzi trzech, no, to możesz być trzeci. Słyszysz? Trzeci! Słyszysz?
Zdzisław kiwnął głową, z trudem broniąc się przed wzgardliwym machnięciem ręki.
– No, to pamiętaj: oddechy, o trzecie, trzecie Trzymaj się, ja będę tutaj! W razie czego...
Co w razie czego? – zapytałby go chętnie Zdzisław. Pobiegnie za niego? Czy słowo takie szepnie,
że pchnie go jak sprężyna naprzód?
– No, koledzy! – krzyknął jakiś młody gość w półwojskowym ubraniu. – Ośmiusetmetrowcy, na start!
Zdzisław przyśpieszył kroku, chcąc się urwać Wlaźle, ale ten dreptał obok i jeszcze coś bełkotał, ze
skóry wyłażąc, żeby się na coś przydać jedynemu ze swoich pupilów.
– Kto najgroźniejszy z tych tam? – na odczepne rzucił mu Zdzisław, żeby choć taki mieć z niego
pożytek.
Ale tego właśnie Wlazło nie wiedział. Rozłożył ręce, zmieszany, i mętnie się tłumaczył. Rudawski
niewiele słyszał, ściągał dresy.
Startujący jeden po drugim wyskakiwali z różnokolorowych trykotów, przebiegali dwa i trzy kroki
przytupywali nogami jak źrebaki po wyrwaniu się ze stajni. Zdzisław oglądał ich, znowu niespokojny,
bardziej nawet niż dotąd: każdy z nich był długonogi wysoki, o płucach, zdawało się, jak miechy. Jak
można marzyć o pokonaniu takich i tylu rywali!
Jeden z nich tymczasem podskoczył do Zdzisława – Jak się macie, cześć!
Był to Talarek, główny konkurent na zeszłotygodniowych eliminacjach dzielnicowych. Zdzisław pobił
go o ładne dziesięć metrów, ale tamten był drugi, toteż zachował prawo startu dzisiaj.
– No, teraz to się trzymajcie! – powiedział Talarek. – Jestem w piekielnej formie. Muszę się wam
zrewanżować!
Zdzisław uśmiechnął się dosyć szczerze, Poczuł krótką falę pewności siebie: ostatnim nie będę na
pewno!
Zaraz potem jednak poraził go nowy szok. Na przyciągniętych skądsiś paru ławkach grupka
dziewczyn. Serce ścisnęło mu się paskudnie. Oto druga z lewej. Bardzo jasne, krótko strzyżone włosy,
ironiczny uśmieszek szerokich czerwonych ust. Obrzydliwa, zarozumiała Pawłowska. Czego tu szuka?
Przecież już lata za Politechniką, choć w tej samej, dziesiątej klasie...
„Dobrze, pokażę wam! Czekajcie, czekajcie, poczekaj!"
Gość w półwojskowym ubraniu odczytuje jeszcze raz nazwiska, ustawia po kolei na łukowatej,
białej linii startu. Zdzisław jest jedenasty, bliżej zewnętrznej bandy, Talarek obok, ostatni. Teraz oto
najpotworniejsze piętnaście sekund. Zdzisławowi dygocą zęby, drżą ręce, łydki, kolana. Nic nie myśli,
nic nie pamięta, tylko się boi. Nie on jeden, oto jakiś niewysoki blondasek chwieje się i jakby
stumetrówkę miał biec, klęka na starcie, podpiera się rękoma.
– Gotowi! – mówi starter. Podnosi rękę z pistoletem. Trzy sekundy, jeszcze gorsze. Strach, że się
spóźni. Strach, że się wyrwie za wcześnie. Potworna długość tych sekund. Czy zasnął?... Czy stanął
mu zegarek?
Strzał jest wyzwoleniem. Od razu z linii robi się tłum. Ci od zewnątrz robią skok do przodu i w lewo,
żeby jak najszybciej znaleźć się przy wewnętrznej bandzie. Zdzisław też skręca, ale przed nim
wyskakuje jeszcze paru, ktoś go trąca w bok, czyjeś kolce zahaczają o łydkę.
Zamieszanie trwa parę sekund i już na pierwszej krzywej z tłumu robi się rząd wyciągnięty na
dwadzieścia parę metrów. Zdzisław wylądował gdzieś w środku. Przed nim biegnie jakiś czarnowłosy
dryblas z numerem ósmym.
Po nieznośnej torturze oczekiwania jakim szczęściem jest sam bieg! Nie teraz przyjdzie
Zdzisławowi to stwierdzenie, znacznie później.
Teraz tylko bieg. Tak jasny, tak spokojny jest umysł. Wszystko się widzi, wszystko się rozumie, co
dotyczy biegu. I nic się nie widzi poza czarną elipsą bieżni, może zamazane kłęby zieleni kasztanów,
może różowawe kółka ludzkich twarzy.
– 2 –
Krok jest długi, tempo, zdaje się, ostre. Cały wysiłek w tej chwili polega na utrzymaniu tego tempa,
żeby się nie oderwać od czarnowłosego dryblasa. Ale krzywa się kończy i przy wejściu na pierwszą
prostą zza pleców Zdzisława wyskakuje piegowata, rudawa twarz Talarka.
Chwila przerażenia: „Więc możliwa jest szybkość jeszcze większa?" Talarek mija Zdzisława, zbliża
się do ósemki. Za nim sunie jeszcze jakiś chłopak z numerem dwudziestym dziewiątym. Za tym
wysuwa się z kolei niewysoki blondasek, ten, który podpierał się na starcie.
Wtedy coś targa Zdzisławem. Widzi sam siebie jakby z boku. Wyskakuje o krok w prawo za
blondasem. Ten czarnowłosy jest zaraz obok, z lewej. Patrzy przelotnie na mijającego go rywala.
Zdzisław dostrzega tylko jego już zarumienione, zgrzane policzki, syczący oddech.
Ten pierwszy zryw tylko rozkręca Zdzisława. Dwie sprzeczne podniety – że ci jego minęli i że on
sam też potrafi mijać innych – pchają go teraz naprzód. Jeszcze dziesięć metrów i blondasek zostaje
znacznie z tyłu. Z lewa jeden po drugim zrywają się ci, co prowadzili dotąd. Na drugiej krzywej
Zdzisław ze zdumieniem dostrzega, że przed nim jest tylko dwudziesty dziewiąty i Talarek.
Tu dopiero refleksja: „Jestem trzeci, wystarczy na finał". Druga: „Na krzywej nie wolno mijać, bo się
biegnie po zewnętrznej, nadrabiając parę metrów drogi". I trzecia: „Frajer jestem, co robię
najlepszego?", bo w trakcie tych mądrych rozważań znowu odskoczył o metr od bandy i
przyśpieszając, skracając krok, zrównał się z dwudziestym dziewiątym. Talarek obejrzał się,
Zdzisławowi się zdało, że widzi w jego oczach niepokój.
„Boisz się, kotku – pomyślał. – Masz rację!" I nie wracając do bandy, po zewnętrznym torze parł
naprzód. Talarek nie dawał się, zaciekle machał rękami, kolana podrywał wysoko, jak stumetrowiec.
Krzywa się kończy i na ostatnich jej metrach Zdzisław łamie opór Talarka, kilku długimi krokami mija
go wreszcie i dochodzi do bandy.
Jest pierwszy! Co ważniejsza, nie czuje wcale zmęczenia. Długi krok, którym pobił wreszcie
Talarka, wydaje się jakby stworzony dla jego płuc, jego serca. Lekko, równo ciągnie naprzód. Prosta
wydaje się krótka, oto sędziowie, trenerzy, gapie. Zachwycone oblicze Wlazły. Oklaski. Twarze
dziewcząt. Biała plama czupryny, tej, tej...
Odwraca się, patrzy na resztę rywali. Najbliższy jest chyba o piętnaście metrów. Talarek jeszcze
dalej. Uskrzydla to Zdzisława jeszcze bardziej. Przed ławkami przyśpiesza kroku.
Przez całą krzywiznę unoszą Zdzisława kroki lekkie i długie. Wbiega na przedostatnią prostą i
znowu się ogląda. Najbliższy chyba o dwadzieścia metrów, z nim walczy blondasek, ktoś jeszcze
dochodzi.
Jakby iskierka niepokoju. Jeszcze dłuższy krok. Ale nie bardzo to wychodzi, nogi stały się cięższe.
Przedostatnia prosta wydaje się o wiele dłuższa niż obie poprzednie. Cholera z nimi, te dwadzieścia
metrów też dobre!
I w chwili tej rezygnacji ze zwycięstwa bezapelacyjnego tuż z tyłu słyszy czyjś zasapany oddech.
Znów się odwraca, nic nie pojmując. Może trzy kroki za nim sadzi niewysoki blondasek, trochę dalej
jakiś nieznajomy, jeszcze o metr z tyłu Talarek.
Strach, inny, bezlitosny, Zdzisław zrywa się znowu, jak przed minutą mijany na tym samym miejscu
Talarek. Unosi do góry kolana, łokciami z całej siły macha do tyłu. Ohydne, obrzydliwe uczucie: jak we
śnie, cały jego wysiłek nie zda się, by choć ruszyć z miejsca.
Rozwiera usta, głowę odrzuca do tyłu. Wykrzywiona w rozpaczliwym grymasie twarz. Jaka dzika
niesprawiedliwość: przed półminutą byle machnięcie nogą unosiło go naprzód jak na skrzydłach. A
teraz cała ta napięta do ostatka wola, wyprężone na kamień mięśnie, serce, któremu nakazało się nie
czuć zmęczenia -– wszystko to nie zdaje się na nic.
Oto z prawej wysuwa się blondasek. Sięga Zdzisławowi do pół głowy: Ani spojrzy, tylko porusza
harmonijnie rękami, tylko wyciąga nogi. I zaraz drugi, ten z numerem dwadzieścia dziewięć.
Są na ostatniej prostej. Jak potwornie daleko do mety! Biała kreska na bieżni, taśma niegrubsza od
nitki.
Trzeci, trzeci! To przecież wystarczy. Kto tak mówił? Trzech wchodzi do finału. Jest trzeci. To
dobrze, to świetnie!
Powtarza to sam sobie, żeby zagłuszyć ból niedobry' i odpędzić wdzierające się zewsząd potworne
zmęczenie.
Płuca nagle robią się małe i puste. Jakby czyjaś ogromna dłoń zacisnęła mu nos i usta. Dusi się
wprost, choć rozwarł te usta, aż pękają ich kąciki. W głowie dudniący szum. Serce zbuntowało się
wreszcie, może rozerwie się na strzępy, tak gwałtownie łomoce zachłyśnięte brakiem powietrza.
– 3 –
I co najgorsze – nogi drewnieją, stają się sztywne, ciężkie, nieruchawe. Jeszcze podnosi kolana, aż
na wysokość piersi, ale spadają bezwładnie w dół, siły mu brak, by je machnąć do przodu. Wydaje mu
się, że jeszcze biegnie, ale naprawdę to niewiele więcej tego jest niż zwykłego dreptania.
Jak potwornie długa ta ostatnia prosta! Blondas już przy mecie, dwudziesty dziewiąty tuż za nim.
Jak daleko jeszcze? Dwadzieścia metrów? Jest trzeci, trzeci. to przecież świetnie, to wystarczy,
Wlazło miał rację, mądry, mądry staruszek. Byle wytrzymać!
Oczywiście, że nie wytrzymał. Właśnie blondasek targnął taśmę wyrzuconą naprzód piersią,
właśnie kilkudziesięciu gapiów przy mecie zaczęło uderzać dłońmi o dłonie (widział to tylko, nie
słyszał}, gdy znowu z prawej strony doszły go kroki, sapanie, gdy mignęła mu czyjaś buraczkowa
koszulka. I zaraz zielona, i jeszcze zielona, i niebieska.
Mijali go, jakby stał w miejscu. A on się posuwał, owszem, zataczał się, w lewo, w prawo, do
przodu. W tej chwili już nie myślał o niczym. „Byle nie ostatni" – głupie półzdanie strzeliło mu jeszcze
do głowy, ale nie bardzo już rozumiał, co to znaczy.
Ta prosta jest w ogóle bez końca. Nie ma białej taśmy, nie ma krechy na bieżni. Z tyłu wynurza się
jeszcze jeden – Talarek. Nagłe mdłości. Zdzisław nic nie pojmując zatacza się w lewo, wpada na
zieleń boiska, leci w dół.
– Doktor, doktor! -– krzyczy ktoś. Kilku mężczyzn podbiega do Zdzisława. Jeden odwraca go na
plecy, drugi chwyta pod ramiona.
– To mój, mój!... – krzyczy Wlazło całkiem bez sensu i ściska z całej siły napięstek leżącego,
myśląc pewnie, że mierzy mu puls.
– Nic mu nie jest – mówi zażywny młody jegomość. – Odejdźcie, niech się wysapie. No, kolego,
głowa do góry!
Przytyka mu do nozdrzy flaszeczkę. Zdzisław rzeczywiście targa głową do góry, jakby dostał w nos
celny cios pięścią. Siada.
Jeszcze szum w głowie jest potężny. Słabość głębsza niż dotąd. Chciałby tak leżeć, o niczym nie
myśleć. Spać. A jeszcze lepiej – zapaść się w ziemię.
Zaczyna bowiem rozumieć, co się stało. Ciężki, słodkawy i mdły smak znużenia w ustach i gardle
nie wystarczy już, żeby zasłonić świadomość poniesionej klęski, tym straszliwszej, że poprzedzonej
mirażem zupełnie wyjątkowego zwycięstwa.
Na razie najgorsze w tej klęsce jest współczucie. Oto Wlazło stoi nad Zdzisławem, boi się usta
otworzyć. Jeszcze paru gapiów, trochę dalej. Ci zresztą nie zostaną długo. Dudni właśnie megafon:
„Zawodnicy na sto dziesięć metrów przez płotki..."
Zdzisław czym prędzej wstaje. Nie chce zostać sam na sam z Wlazłą. Gapie już pobiegli bliżej
mety. Boi się, że gimnastyk przypomni mu o trzecim miejscu. Jeszcze bardziej się boi, że tamten
wspaniałomyślnie o swojej racji zapomni.
Więc wolno rusza do mety. Nie patrzy na nikogo, przerażony, że wszyscy patrzą na niego. Gdy
doszedł do swoich dresów, zobaczył, że miejsce zajęła cała grupka nowych zawodników, szykujących
się tu do pchnięcia kulą. Cały poczerwieniał, gdy przyszło mu przecież tknąć jednego z nich w ramię i
mruknąć „przepraszam".
Ale tamten odsunął się, ani nie spojrzawszy na Zdzisława. „Kularze" od niechcenia wymieniali
uwagi na temat zawodów. Jeden powiedział:
– Na osiemset metrów czas kiepski, dwa piętnaście!
– Co ty mówisz?! – krzyknął inny. – A wyglądało, że będzie rekord juniorów!
– Z tym rekordem poczekamy na ciebie.
– Ale ten frajer! No, ten, co się tak wyrwał! Spuchł potem jak gąbka. Aż pogotowie go zabrało! –
Przepraszam! – powiedział jeszcze raz Zdzisław, znowu przerażony, że się zdradzi rumieńcem.
Rozstąpili się obojętnie. Słyszał jeszcze, jak jeden mówił :
– Najgorsze, jak się komuś za wcześnie wyda, że wygrał. Rozumiesz? Nie lekceważ przeciwnika,
nie lekceważ przeciwnika!
Wlazło się jeszcze dołączył. Bąkał coś, żeby nie rozpaczać, że na jesieni znów będą zawody, że
styl nienajgorszy...
– Przepraszam pana profesora – powiedział Zdzisław. – Pójdę już. Czuję się nie bardzo...
– Co ty powiesz? To może... tego... dorożkę? Zdzisław z trudem się od niego wykręcił. Na
szczęście ogłoszono właśnie start pierwszej serii na sto dziesięć.
– 4 –
Przeciął więc parę luźnych grup gapiów, jak jeden mąż wpatrzonych w lewo, w stronę startu. Wlazło
został z tyłu i teraz to już nikt rzeczywiście nie martwił się o Zdzisława, nie przejmował się nim, nie
myślał.
Wyszedł na ulicę, kręto zbiegającą w dół, w kierunku wielkiego stadionu CWKS. Musiały tam być
też jakieś zawody w to niedzielne przedpołudnie, bo dwa potoki ludzkie – na chodniku i na jezdni –
płynęły hałaśliwie z góry i na prawo. Tu się dopiero poczuł naprawdę zagubiony i najzupełniej
samotny.
To nie było nawet takie złe. Stał pod rozżarzonym od zieloności drzewem, nie mając sił, żeby się
przepychać do góry. Czuł się bardzo sponiewierany. I właśnie ta wielka samotność stanowiła
najskuteczniejsze źródło ukojenia. Nikt go nie zna, nikogo jego klęska nie obchodzi.
Śmiech tuż obok. Ledwo zdążył się odwrócić, udać, że bardzo uważnie przygląda się
rozkwitającemu za drucianą siatką krzewowi. Ohydna Pawłowska, oczywiście! Roześmiana do
rozpuku, wymachująca swoją rozkudłaną łepetyną. I oczywiście pod rękę z jakimś opalonym mydłkiem
w czapce koloru mlecznej czekolady.
Zdzisław daje nura w tłum przechodniów, byleby zejść tej parze z oczu, nie słyszeć tego chichotu,
tego gruchania czekoladziarza.
To wreszcie udaje mu się znakomicie. Gruchająca parka spływa sobie na dół, nawet nań nie
spojrzawszy. Więc nie bez Ieciutkiego rozczarowania rusza wreszcie.
– Dokąd?! – krzyczy ktoś i ciężka łapa chwyta go za ramię.
2.
Był to tylko Edzio Kucykiewicz, zwany Kucykiem. Wyższy o parę palców od Zdzisława, aż zgarbiony
z tego nadmiaru wzrostu, o rzadkich jasnopopielatych włosach, białorzęsy, z noskiem nieludzko
zadartym i podbródkiem przedzielonym na dwoje. Był roześmiany i „fajny" ponad przeciętną normę.
– Dokąd?! – krzyczy znowu. – Co jest, do jasnej nieprzemakalnej! Gonię cię już minutę, a ty jak
Zatopek...
Zdzisław nie zdobył się nawet na uśmiech i srodze za to zapłacił.
– Co jest?! – wrzasnął Kucyk. – Dąsy? Fochy? Fumy? Aha, rozumiem! – Trzasnął dłonią w czoło,
aż huknęło. -– Hrabia wychodzi ze stadionu, z marsem na świetlanym skądinąd obliczu. Więc się
dokonało jakichś nadzwyczajności? Co? Woda sodowa już ciurknęła do główki? No, frajer ciężki, co
jest, gadaj! Mistrz Warszawy? Arcymistrz?
Chwycił Zdzisława pod ramię, przymilnie zajrzał w oczy. I gadał, bez przerwy i zmiłowania. Aż do
góry, aż na Wiejską ględził domagając się od Zdzisława hołdów na cześć swojej znakomitej
spostrzegawczości i bezlitosnej logiki. Na szczęście potok śpieszących na zawody przerzedził się, ze
sto metrów szli swobodnie chodnikiem, aż koło Alei znowu wpadli w ścisk, całkiem inny, i to wreszcie
odmieniło Kucykowi temat.
W Alejach był kolejny kiermasz książki. Od rogu poczynając ciągnęły się jeden przy drugim kioski z
klasykami, literaturą naukową, techniczną, beletrystyką współczesną. Inny tłum tędy przeciągał,
bardziej wystrojony od tamtego i mniej pośpieszny. Kobiety, które tam dreptały szybko, uczepione
łokci swoich towarzyszy – tu szły dostojnie, oglądając trochę kioski, więcej siebie nawzajem. W
nabrzmiałych od zieleni drzewach poukrywane głośniki huczały „Kukułeczkę", Przed kwadransem
przez jezdnię przeszły samochody-polewaczki i teraz powietrze było pełne pary, jak w oranżerii.
Inni tu byli ludzie, inna atmosfera. Kucyk zapomniał wreszcie o Zdzisławie, przypomniał o sobie.
– Ty wiesz – mówił zwykłym swoim głosem, to znaczy pół krzyczał – że wreszcie dotarłem do
Newerlego. Za nic się nie dawał, krył się, wyjeżdżał nawet. Alem go przyłapał!
– Bujasz – stwierdził spokojnie Zdzisław.
– Słowo! – krzyknął Edzio, stanął nawet, wypiął się, niezwykle oburzony, łyskając oczami,
wymachując pięścią. – Co ty sobie wyobrażasz? Ja – bujać! Za kogo ty mnie masz właściwie? Ja,
przewodniczący komisji kulturalnej...
– Dobrze, dobrze! – Zdzisław klepnął go po ramieniu. – Co dalej?
Edzio jakoś szybko zmienił ton, dał spokój swemu reprezentacyjnemu wyprostowaniu, znów się
zgarbił, znów mu figlarnie błysnęły oczka.
– 5 –
Zgłoś jeśli naruszono regulamin