Savage Felicity - Pokora Garden.rtf

(893 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

 

FELISITY SAVAGE

 

 

 

POKORA GARDEN

 

Tłumaczyła : Joanna Wołyńska

 

 

SCAN-dal


 

 

 

 

 

 

 

 

 

W duszy każdego artysty mieszka widmo

mordercy. Niektórzy czynią z niego honoro-

­wego gościa inni zakuwają je w kajdany

i barykadują drzwi, ale wiedzą, że ono nie

umarło.

-  Mary Renault

 

Est ubi gloria nunc Babylonia? Ach,

gdzież są niegdysiejsze śniegi? Ziemia tań-

­czy danse macabre; czasami wydaje mi się,

że po Dunaju płyną statki pełne głupców

podążających ku otchłani.

-  Umberto Eco

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Beau klęczał nieopodal i metodycznie walił głową w mur piaskowca. Białe, jedwabiste loki spadały mu na twarz prz każdym uderzeniu, a powieki lawendowych oczu zaciskał z bólu

- To ci nie pomoże - powiedziała Kora. Siedziała w cieni dębu z robótką na kolanach. I chociaż udawała, że wyszywa prze cały czas, gdy Beau mówił o swej złości i rozpaczy, była zbyt wrażliwą szesnastolatką, aby obserwować obojętnie, jak zadaj sobie ból. - Z bliznami będziesz wyglądał jeszcze bardzie pociągająco.

Podniosła się, podeszła do niego i odciągnęła go od ściany Niska trawa podrapała jej nogi, kiedy usidła i odgarniała mu włosy z czoła. Nic było krwi, tylko siniaki; ciemna skóra nabiegła krwią pod złotym futrem. Nie będzie miał blizn, chociaż miała rację: nie zaszkodziłyby jego urodzie.

- Nie odejdę - jego głos był niemal niesłyszalny. - Koro nie. Nie umrę.

Przytuliła go. Trudno jej było ukrywać, jak rozpaczliwie pra­gnęła, by został...

- Nie masz nic do gadania! Jak możesz nawet myśleć o sprzeciwieniu się flamenowi?

- Nie sprzeciwię się. Zmuszę go do zmiany! Nie będzie mnie chciał z pokiereszowaną twarzą! - Szarpnął się, ale trzy­mała go mocno; po chwili się poddał.

Było późne lato. Słońce zachodziło już na tle przejrzystego, akwamarynowego nieba. Było gorąco, jak zawsze w Zachodniej Rubieży, prowincji kontynentu Domesdys. Kora spoglądała ponad głową Beau na płytką, suchą dolinę i zbocze, jałowe od początku czasu. Znajdowało się zbyt blisko soli, aby cokolwiek mogło na nim wyrosnąć, a rzadka trawa przybrała tutaj kolor miedzi.

W oddali, oddzielony łysymi szczytami, połyskiwał cienki, wąski pas. Wyglądał jak morze, ale to nie była woda lecz sól.

- Beau, czy wiesz, ile mama oddałaby za taką szansę? - zapytała Kora. - Wiesz, ile każdy dałby, aby wyglądać jak ty?

Dla niej był po prostu Beau, narzeczonym, towarzyszem dzieciń­stwa, najgorszym wrogiem i najlepszym przyjacielem. Jednak kiedy się urodził, wyglądał u boku swej matki, Litości, jak nieziemska wi­zja i rodzina porzuciła wszelkie nadzieje z nim związane. Chciała tyl­ko jego doskonałej twarzy i ciała, żywego srebra pokrytego futrem. Wiedziała, że prędzej czy później jej miłość zwróci się z nawiązką.

I teraz inwestycja procentowała. Wędrowny flamen, Braci­szek Zmysłowość, wybrał Beau na ducha, piękną rzeźbę stworzo­ną ku uciesze bogów. W zamian Gardenowie otrzymają dwieście owiec, metalowe narzędzia warte sześćdziesiąt szylingów, beczułkę wina z Królewca i odświętne ubrania dla całej rodziny. Cała Rubież będzie im zazdrościć.

Poczuli się jak ludzie, którzy na dnie studni odkryli błyszczące złoto. Płakali i śmiali się na przemian.

A to, że Beau wcale się nic cieszył, w ogóle ich nie obeszło.

Beau chciał się ożenić, mieć dzieci i być rolnikiem jak ojciec i stryjowie. Nikt nie posądzał go o lak przyziemne marzenia: był zbyt piękny. Zeszłej nocy on. Kora i ich starsi kuzynowie siedzieli przy ognisku na podwórzu. Brit i Emper zapomnieli o dostojności starszeństwa i prześcigali się w rozśmieszaniu kuzynostwa. Chi­chocząc histerycznie. Kora spojrzała na Beau, którego twarz zarumieniła się od ognia i światła gwiazd, i zamilkła. Zazwyczaj nie zauważała jego piękna, ale nagle wydał jej się bogiem.

Braciszek Zmysłowość, zwinięty w kłębek przy ognisku, ma­jący swego lemana u stóp, podniósł nagle głowę, jakby jego ślepe, zarosłe solą oczy mogły widzieć. Długo spoglądał w kierunku Beau. Mówiono, że flamcni mogli widzieć bogów, aby im się kłaniać. Może potrafili też dostrzegać piękno prawie równe bo­skiemu? (Kora nigdy nie widziała boga, chociaż ponoć jeden objawił się jej prababce. Była jednak pewna, że bogowie są piękni jak rzeźby jej ojca i wujów, a nawet piękniejsi, bo doskonali.)

Boska Waga drgnęła. Szala z życiem Beau wciąż nieubłaganie opadała, a szala na której złożono jego urodę, skoczyła w górę.

Kora, zapłakana, pobiegła na wzgórza. Bez Beau nie miała żadnej przyszłości na rodowej farmie, którą Gardenowie zamiesz­kiwali od tysiącleci. Od czasu, gdy w Domesdys osiedlili się głupi, heretyccy chłopi, jeszcze przed nastaniem Dywinarchy, panowały te same zasady: jeśli się nie ożeni, Kora będzie uważana za gorszą. A jedynym kuzynem w jej wieku był Beau. Nawet gdyby inni nie mieli żon czy sympatii, nie ożeniliby się z nią, bo była brzydka. Jej ciało, twarz i włosy miały ten sam, brudnobeżowy kolor, oczy były koloru krwi, a figura uchodziła ledwo za przeciętną. Ich zaręczyny w pierwszej chwili popsuły humor Beau i zraniły jego próżność, gdy pomyślał, kim mógłby być.

Chciała opuścić Beaulieu, ale dokąd miałaby pójść? Otacza­jący ją świat jawił się jak kolorowa plama, znana tylko z opowie­ści lamanów towarzyszących wędrownym flamenom. Centrum tego świata było Miasto Delta, lśniące niby brylant, a w nim mieszkał Dywinarcha i władał Solą. Dywinarcha, bóg bogów w Królewcu.

Pomniejsi bogowie pojawiali się czasem na rubieżach; zazwy­czaj nawiedzali samotne pasterki, aby dać im dziwne, bezwłose dzieci. Tak mówiły baśnie. Kora jednak wiedziała, co się z nią stanie, gdy Beau odejdzie: będzie starą panną, wołem roboczym i niańką dla bandy siostrzeńców i bratanic. Wieśniacy z rubieży ciężko harowali, bo ziemia tu była niemal jałowa; nawet Beau pracował równie ciężko jak inni.

Kora użalała się nad sobą tak bardzo, że ledwo zauważyła, iż Beau znów zaczął walić głową w mur. Powstrzymała jednak chęć odciągnięcia go. Być może popełniła błąd. interweniując za pierw­szym razem. Pomyślała jednak, że powinna coś zrobić, zanim Beau się zabije, i jak na komendę ruch przy ścianie ustał. Nie podniosła oczu. Minęło kilka chwil, a potem coś twardego i cięż­kiego runęło jej na stopy.

- Boska krew! - syknęła.

Beau stał nad nią i oddychał płytko, z jednym policzkiem naznaczonym krwią. Upuścił jej kamień na stopę. Krzywiąc się z bólu, stanęła na nogi. Otarła oczy.

- Wyrządzenie sobie krzywdy jest trudniejsze, niż myślisz.

- Teraz będziesz miał bliznę. Piękny Gardenie.

- Zauważyłaś! - Za jego głową kołysały się liście, a słońce świeciło wprosi na złotą twarz umazaną krwią. - Koro, musisz ze mną pojechać. Nie zniosę samotności.

Zabrakło jej tchu. W jednej chwili świat odwrócił się do góry nogami, jej myśli odleciały z Beaulieu prosto ku krajom, które były jaśniejsze i piękniejsze, niż sobie mogła wyobrazić. Lemani mówili, że w Królewcu wszystko było zielone.

Czy to prawda, że w Mieście Delta bogowie przechadzają się ulicami?, pomyślała.

Czy kiedykolwiek zobaczę boga, jeśli Beau mnie tu zostawi?

Co zobaczę?

Nie potrafiła wyrzec się marzeń.

Odkąd skończyła dziewięć lat, hołubiła myśl o ucieczce. Wte­dy to świat zewnętrzny wgryzł się w wioskę jak zęby drapieżcy i przybrał postać flamena. Braciszka Transcendencji, który wy­brał młodszą siostrę Kory, Wdzięk, na swoją lemankę. Pięciolet­nia gaduła, jasnofutra Wdzięk, podskakiwała wesoło przy boku Braciszka, a Kora spoglądała za nią i po raz pierwszy zrozumiała, że można odejść. I jeszcze jej matka, Wiara. Kiedy Kora miała roczek, Wiarę nieomal wybrano na ducha do ceremonii koronacji Następcy w Mieście Delta. Kora wiedziała, że gdyby matkę wybrano, ta odeszłaby, a dziewczynka, wzrastająca pod opieką kogoś innego, nigdy by jej tego nic wybaczyła.

- Na pewno masz w ranie okruchy ze ściany, Beau. - Dotknęła go delikalnie i wytarła krew liściem dębu. Starannie unikała patrzenia mu w oczy.

Jedno oko Beau zniknęło za opuchlizną, ale objął ją bez wahania. Jego ramiona były silne i twarde, nie mogła się wywinąć.

- Jeśli mam umrzeć, chcę, żebyś przy mnie była. Jedź.

- Oszalałeś, Beau. Co bym robiła w Mieście Delta? - Nie potrafiła dodać: Po twojej śmierci”.

- Kiedy flamen powiedział, że mnie wybrał, dodał, że mogę zabrać towarzysza. To częsio praktykowane, jeśli tylko towa­rzysz zgodzi się nie wracać, tak powiedział. A ty, dlaczego miałabyś wracać? Nic cię tu nie czeka! Ciotka nigdy nie puści cię dalej niż na Wybrzeże Motyli, żebyś znalazła męża, którego i tak nie znajdziesz ani tam, ani tutaj. Chcesz do końca życia być od niej zależna? Pracować dla Brita, Empera, Genia i ich rodzin?

Beau ochrypł. Nie przywykli do okazywania emocji. Nos Kory swędział od powstrzymywania łez.

- Jedź ze mną.

Słońce oświetlało jego doskonałe usta. Patrzyła, jak formułują słowa. Marzenia zaślepiały ją.

- Jedź ze...

- Przestań! Zapytam! Ale mnie nie puści!

- Ale! - stwierdził Beau z satysfakcją. - Puści.

 

***

 

Na rubieżach każdy akr był cenny. Niskie, kamienne mury znaczące teren uprawny, kończyły się daleko od soli. Ale owce i kozy wybierały się na spacery po brązowej ziemi niczyjej, a czasami i wieśniacy zapuszczali się na sól, aby szukać przezro­czystych jagód i owoców. Naciągali na twarze chusty, gdyż niebezpiecznie było wypuszczać się na sól, kiedy nie było chmur, nawet w nocy, gdy gwiazdy jasno świeciły. Migotanie wszystkich kolorów tęczy mogło szybko oślepić, a jeśli się je przetrwało, prędzej czy później z oddali nadciągała burza solna, wdmuchują­ca ziarna w oczy, gdzie się zagnieżdżały i rosły w kryształy wypełniające cały oczodół.

Tak lemanowie stawali się flamenami, jeśli ich pan zmarł przed ukończeniem przez nich służby, i jeśli odrzucili ateizm, a wybierali flamenizm. Udawali się na wielodniowe pielgrzymki na sól. Kiedy wracali z kryształami soli w oczach, ogłaszano ich Braciszkami i Siostrzyczkami zdolnymi do czynienia cudów.

Sól była symbolem świętości i niezbadanego. Opowieści flamenów o dniach sprzed Wojen Nawróceniowych, kiedy to cały świat składał się tylko z barbarzyńskich królestw, jasno dowodziły, że sól nigdy nie rozciągała się dalej niż kilkaset lig od wybrze­ży sześciu kontynentów. Tylko rzeki potrafiły ją przebyć nie­tknięte. Nikt jej nigdy nie przeszedł, nawet Wędrowiec, pierwszy flamen, który wrócił oślepiony, więc nikt nie wiedział, jak duże są kontynenty. Królewiec był najmniej zamieszkały, a Domesdys najbardziej, nie wspominając o Archipelagu, którego wyspy zbu­dowane były w całości z soli lub ziemi, a ludzie żyli z połowu ryb.

Bogowie przyszli z soli. Miriady bezimiennych, zadziwiają­cych bogów z opowieści dziadków i Inkarnacje Miasta Delta: Mędrzec, Matka, Waleczny, Panna, Następca i Dywinarcha, kie­dy mieli dość Miasta Delta, wracali do Niebios, a ich miejsce zajmowali inni. Niebiosa leżały gdzieś na rozległych, lśniących pustkowiach: schronienie bogów, mekka dusz. Nikt z żyjących w 1352 roku nie dotarł do nich. Tylko dwaj śmiertelni doszli tam i wrócili. Pierwszym był Wędrowiec, a drugim rozczarowany leman, Zeniph Antyprorok, tysiąc lat później. Antyprorok był pobożny, mądry i tak oddany, że gdy jego Siostrzyczka zmarła, mając lat pięćdziesiąt osiem, oszalał z żalu. Przysiągł, że odszuka Niebiosa i odbierze ją bogom.

Nie odnalazł jej na jałowym pustkowiu Królewca, chociaż ruszył w górę Chromu, największej rzeki Królewca, i tak długo przeszukiwał sól, że wszyscy mówili o jego śmierci. Ale odnalazł Niebiosa. Nawet najpobożniejsze dzieci poznały opowieści, które przywiózł, kiedy spłynął w dół Chromu. Według nich stworzenia czczone przez całą Sól były równie boskie jak on. „Sami bogowie mi to powiedzieli”, utrzymywał. Oczywiście, była to nieprawda. Kora nigdy nic nabrałaby się na takie gadanie. Ale wielu ludzi mu uwierzyło, zwłaszcza młodzi, podatni na wpływy lemanów.

Kiedy dziadkowie Kory byli młodzi, w Nęcę było troje flamenów. Jej prapradziadkowi ślubu udzielał mieszkający w wiosce flamen. Żył w kamiennej chacie, która teraz służyła za silos. Obecnie Nece miało tylko jednego flamena, a wszystkie posługi spełniali wędrujący. Braciszkowie i Siostrzyczki zostawili swoje domy wzorem innych, docierających przez ostatnie sto pięćdzie­siąt lat do wszystkich oddalonych miejsc flamenów. Wędrowcy wyrzekali się pozycji w lokalnych rządach. Choć powodował nimi altruizm, taka zmiana nie była pozytywna. A poza tym wielu lemanów porzucało flamenizm, aby otrzymać szlachectwo, więc religia nie panowała już nad światem niepodzielnie. Teraz musia­ła toczyć upokarzającą walkę o władzę z ateistyczną szlachtą. Przegrywała ją, bo Boski Cykl dobiegał końca, a Dywinarcha był coraz bardziej zmęczony. Sto dziewięćdziesiąt lat to dużo, nawet dla boga.

 

***

 

Kora i Beau długo siedzieli pod drzewem, obejmując się. Kiedy słońce opadło ku lśniącemu horyzontowi, wstali i ruszyli do domu. Chociaż wioska znajdowała się zaledwie o kilka mil dalej, w najszerszej dolinie dzielącej ich od domu leżała sól, a nie ściemniło się jeszcze na tyle, by ją przekraczać. Trzymali się za ręce i szli kozią ścieżką wokół terenu. Kora spoglądała na sól. Opalizujące krzaki i kwiaty odbijały czerwone światło, lśniły chitynowe skrzydła owadów.

Twarz Beau była skupiona, jego dłoń pokryła się potem. Korę zadziwiło własne opanowanie.

Kiedy przekroczyli ostatnie wzgórze, mogła wyczuć zmianę w powietrzu. Było mniej słone. W dole migotało ognisko. Domy i zagrody we wsi zbudowano tak, by obserwowane ze wzgórz tworzyły różne, ale zawsze piękne formy: gwiazdę, twarz, kwiat. Kształty zmieniały się przez stulecia. Kiedy Gardenowie siali zboże, brali pod uwagę efekt estetyczny i czasami przez tygodnie rozważali, czy posiać owies, czy pszenicę. Często wybierali się na wzgórza, aby ocenić wyniki swojej pracy. Zazwyczaj Kora doce­niała piękno wioski, kiedy patrzyła na nią z góry. Był to główny temat jej rozmów z ojcem i wujami. Zbiegli z Beau ku domom.

Sześcioboczny plac leżał tuż za drogą do soli. Kobiety Gardenów krzątały się, nosiły jedzenie z kuchni na stół w kształcie podkowy, sześć rożen obracało się powoli. Braciszek Zmysło­wość zajął jedyne krzesło u szczytu podkowy. Jego kalwaryjski leman. Mity, siedział mu na kolanach i opowiadał o wszystkim, co widział. Kiedy Kora i Beau wkroczyli na plac, słychać było tylko głos Mity i potrzaskiwanie ognia. Polem kobiety znów zaczęły plotkować, ale napięcie nie zelżało.

Twarz Beau wydłużyła się, ale nic nie powiedział.

- Geni chce ze mną pogadać o moim drobiu - szepnął i odszedł ze swym bratem. Radość, najmłodsza ciotka Kory, popchnęła ją w stronę domu i poleciła zmienić brudną spódnicę. Miała wyglądać ładnie dla flamena, który nie mógł jej zobaczyć. „Domem” nazywano te pomieszczenia, w których nie było krów, drobiu i kuchni: nie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin