GERALD SEYMOUR
GRA HARRY’EGO
(Harry’s Game)
Przełożył: Krzysztof Wargan
Wydanie oryginalne: 1975
Wydanie polskie: 1991
ROZDZIAŁ 1
Mężczyzna torował sobie drogę przez tłoczącą się, bezkształtną ciżbę. Był już spóźniony i serce biło mu mocniej ze zdenerwowania.
Podszedł do tłumu otaczającego automat sprzedający bilety na metro. W momencie gdy wyciągnął rękę z pieniędzmi, został odepchnięty przez ludzką masę i musiał stanąć w nowo uformowanej kolejce. Upłynęły ponad dwie minuty, zanim zdołał umieścić w automacie dziesięciopensówkę i wyciągnął bilet. I tak więcej czasu zajęłoby mu powolne posuwanie się w przeraźliwej długiej kolejce do kiosku.
Przeszedł do następnego urządzenia. Automatyczna barierka po wrzuceniu biletu podniosła się, by go przepuścić. Tutaj było już luźniej i mężczyzna wydłużył kroki. Będąc po tamtej stronie czuł się jak w zakorkowanej butelce, ściśnięty bez możliwości ucieczki.
Znalazłszy się na otwartej przestrzeni z miejsca wpadł na jakiegoś zaczytanego w gazecie starszego jegomościa. Uskoczywszy w bok potrącił dziewczynę obładowaną rzeczami z pralni, uderzając ją lewym łokciem. Spojrzała nań spłoszona i ze złością, usiłując złapać równowagę i zarazem nie upuścić plastikowej torby, którą obiema rękami przyciskała do siebie. Czekała, aż wymamrocze jakieś usprawiedliwienie, poda jej rękę, tak jak wymagają tego powszechnie przyjęte zasady.
Nie wypowiedział jednak ani słowa, posłuszeństwo wzięło w nim górę. Zabronili mu odzywać się, gdy będzie w drodze do celu. „Bądź niemy, brutalny, rób cokolwiek, tylko nie otwieraj swojej wielkiej gęby”, powiedzieli. Wtłoczyli mu do głowy, że nikt nie może usłyszeć jego twardego, nosowego akcentu z West Belfast.
Oddalił się spiesznie, pozostawiając starszego człowieka, usiłującego uratować swoją gazetę przed zadeptaniem, i dziewczynę wciąż próbującą utrzymać równowagę. Czuł na sobie wzrok świadków zdarzenia, narobił wystarczająco dużo zamieszania, aby go zapamiętano. Instrukcja nakazywała: „Nie odbywać się”... ale on zakłócił ustalony porządek w godzinach największego ruchu. Przydałoby się choć najdrobniejsze usprawiedliwienie. Około pół tuzina osób stało dostatecznie blisko, aby przyjrzeć się mężczyźnie uciekającemu do tunelu i ruchomych schodów w kierunku linii Victoria. Mieli dużo czasu, by zobaczyć jego twarz, zapamiętać, jak był ubrany, a przede wszystkim, by zauważyć, że w jego oczach pojawił się strach.
Dotarł do ruchomych schodów i zaczął schodzić trzymając się lewej strony. Miał teraz wokół siebie ludzi czytających gazety i ogłoszenia. Był poza zasięgiem ich spojrzeń.
Zdawał sobie sprawę, że w hallu zachował się idiotycznie. Wiedział, że potrąceni przez niego ludzie będą w stanie go rozpoznać. Znów – tak jak zdarzyło się to już kilka razy od czasu, gdy przebył morze – poczuł lekkie drżenie w dłoniach i stopach. Prawą ręką niezdarnie sięgnął do gumowej poręczy. Zacisnął palce na twardej powierzchni i tak dotrwał do końca drogi, po czym – już na dole – zeskoczył z ruchomego stopnia na podłogę. Potknął się przy tym lekko, popchnięty przez stojącego za nim młodzieńca. Uchwycił za ramię jakąś kobietę, która uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. Gdy udało mu się odzyskać równowagę, z wahaniem odpowiedział na jej uśmiech i odszedł. Tym razem poszło lepiej, pomyślał, bez napięcia, bez zwracania na siebie uwagi. Zachować zimną krew, nie przejmować się. Tłum porwał go ze sobą i zaniósł na peron. Wybrano godzinę, w której pociągi jeździły bardzo często. W najgorszym razie będzie czekał nie więcej niż minutę.
Lewą rękę trzymał cały czas na piersi, zagłębioną pomiędzy guzikami prochowca. Dłoń ściskała lufę pistoletu maszynowego Kałasznikowa, który przytroczył sobie do płaszcza dwie godziny i dwadzieścia minut wcześniej, przed wyruszeniem z pensjonatu w North London. Od tej chwili nie przestawał dotykać zimnego metalu i na skórze odcisnął mu się kształt celownika. Lufa wraz z zamkiem miała nieco więcej niż pięćdziesiąt centymetrów długości, kolba wykonana była ze stalowych rurek, magazynek spoczywał w kieszeni spodni. Po chwili z ciemnego tunelu wynurzył się pociąg, zatrzymał się i otworzył drzwi. Gdy ruszył, mężczyzna usiadł na wolnym miejscu, ostrożnie, aby nie przygnieść magazynka i znajdujących się w nim trzydziestu naboi.
Zbliżył lewą dłoń do dziurki od guzika, by móc spojrzeć na zegarek. Wskazywał ósmą pięćdziesiąt jeden. Najwyżej pięć minut do stacji Victoria, trzy – z peronu na ulicę i, ostrożnie licząc, siedem na dotarcie do celu. Będzie tam o dziewiątej sześć. Pociąg wtoczył się na stację Green Park i stał tam nieco więcej niż czterdzieści pięć sekund, wypuszczając strumienie pasażerów, potem jeszcze chwilę, aby wpuścić wsiadających, zanim drzwi zamknęły się na znak dany przez peronowego.
Znaleźć się na miejscu o dziewiątej sześć oznaczało, że miał dwie, najwyżej trzy minuty na złożenie broni i zajęcie pozycji dogodnej do strzału. Przewidziany instrukcją właściwy moment zbliżał się i mężczyzna znowu zaczął odczuwać drżenie, które nie odstępowało go od Rosslare i chwili zejścia z peronu. Poczuł je po raz pierwszy w Fishguard, gdy przemaszerował ze swoim kałasznikowem pod zimnymi spojrzeniami członków Oddziałów Specjalnych, obserwujących pasażerów promu z Irlandii. Minął ich wtedy bez przeszkód, zawzięcie machając ręką do nieistniejących krewnych za punktem kontrolnym i niespodziewanie zdał sobie sprawę, że mu się udało. Dając mu instrukcję powiedzieli, że najniebezpieczniejszą częścią zadania przed oddaniem strzału będzie właśnie przejście w Fishguard. Gdy oddalił się już, widział, jak dokładnie i bez emocji strażnicy obserwują każdego przechodzącego z osobna. Lecz nikt, kogo widział wcześniej na promie, nie został zatrzymany. Instruując go, wyjaśnili, że jego atutem jest przeciętność, to, że nigdy nie pobrano jego odcisków palców, nigdy go nie sfotografowano, a jego twarz była zupełnie nieznana. Wystarczy, że będzie trzymał nerwy na wodzy, a przejdzie bez trudu. Miał nie wykorzystywać żadnych znanych adresów w Londynie, nie kontaktować się z nikim, udawać protestanta – jak powiedział jeden z nich wzbudzając salwę śmiechu.
Pociąg szarpnął i zatrzymał się, wagony zaczęły pustoszeć. Victoria. Przytrzymując się prawą ręką uchwytu przy drzwiach, mężczyzna wyszedł na peron. Odruchowo zaczął się spieszyć, lecz po chwili zwolnił i skierował się w stronę świecącego napisu „wyjście”.
* * *
O godzinie dziewiątej, wraz z początkiem nadawania wiadomości, w domu ministra zapanował spokój. Trójka dzieci była już w drodze do szkoły, pozostałych dwoje mocowało się jeszcze z płaszczami, szalikami, kijkami do hokeja i tornistrami. Dziewczyna do pilnowania dzieci była razem z nimi w hallu. Między nogami kręcił się wielki chart afgański należący do ministra.
Minister zasiadł samotnie przy długim stole w jadalni. Dziecięce nakrycia zostały teraz zastąpione przez rozpostarte gazety. Zaczął od artykułów redaktorskich i poprzez doniesienia parlamentarne, dotarł w końcu do wiadomości z pierwszych stron. Czytał szybko, z pozoru bez zaniepokojenia czy przyjemności. Mówiono, że tylko jego najbliżsi parlamentarni koledzy, czyli czterej członkowie gabinetu, wiedzieli, o czym myśli w chwili takiej, jak ta. W gazetach znajdował jednak niewiele więcej niż zwykłe zaspokojenie ciekawości, jak powodzi się jego kolegom. Od czasu gdy przez osiemnaście miesięcy był drugim człowiekiem w Belfaście, jego awans na ministra spraw socjalnych i miejsce w gabinecie odsunęły go z centrum zainteresowania prasy i niejako ukryły w cieniu. Pojawiały się wprawdzie pełne sprawozdania z jego wystąpień w parlamencie, lecz kierowany przez niego monolityczny resort działał sam, niemal bez jego udziału. Tego dnia nie wspominano o nim, a wzmianka o resorcie pojawiła się jedynie w długiej historii o pewnej staruszce z północnego wschodu, którą wzięto do szpitala cierpiącą na niedożywienie i bez grosza przy duszy. Oświadczyła lokalnym władzom, iż nigdy nie otrzymała swojej emerytury i że ludzie powinni lepiej pilnować swoich interesów.
– Idiotka – mruknął pod nosem.
Wiadomości były głównie zagraniczne. Strajk górników w Afryce Południowej, przerwanie ognia na Środkowym Wschodzie, przetasowania na Kremlu. Wtem jego wzrok zatrzymał się na jednej z informacji. „Podłożona w samochodzie bomba zniszczyła pub w centrum Belfastu. Dwóch zamaskowanych mężczyzn kazało klientom opuścić lokal, lecz ładunek eksplodował, zanim wszyscy zdążyli się ewakuować. Trzy osoby w ciężkim szoku odwieziono do szpitala, lecz – jak donoszą władze – nikt nie odniósł groźnych obrażeń”. W Belfaście dzieją się ostatnio niedobre rzeczy, stwierdził. Czas spojrzeć, co w piłce nożnej, potem prognoza pogody i już będzie pięć po dziewiątej. Złożył gazety i sięgnął pod stół po swoją teczkę. Za trzy minuty przyjedzie po niego samochód.
– Wychodzimy, kochanie – krzyknął i skierował się do hallu.
Chart siedział teraz spokojnie na wycieraczce, dzieci były gotowe. Minister włożył ciężki, ciemnoniebieski płaszcz, zawahał się przez chwilę, patrząc na wiszący na kołku szalik, lecz zdecydował się go nie zakładać. Pocałował żonę w nadstawiony policzek i otworzył drzwi, wychodząc na plac Belgrave. Dziewczyna wraz z psem zbiegła po schodach na chodnik, za nią zeszły dzieci, a po chwili także minister z żoną. Z prawej strony zobaczył, jak z Halkin Street wyłania się jadący po niego austin princess. Dziewczyna z dziećmi i psem skręciła w lewo, w kierunku Chapel Street. Z drugiej strony drogi jakiś niski, ciemnowłosy mężczyzna przechylał się przez barierkę.
Minister potężnym głosem zawołał za oddalającymi się dziećmi:
– Miłego dnia kochani. I nie zróbcie jakiejś szkody tymi kijkami.
Uśmiechał się jeszcze do odchodzącej dziewczyny, gdy nagle spostrzegł karabin, sterczący spod płaszcza mężczyzny po drugiej stronie ulicy. Stał teraz obok chodnika, zaledwie kilka metrów od domu. Odwrócił się i spojrzał na zbawienne drzwi i stojącą przed nimi, wpatrzoną w dzieci, żonę.
W chwili gdy zaczął krzyczeć, aby ją ostrzec, mężczyzna oddał pierwszy strzał. Miał wrażenie, że cała ulica wyleciała w powietrze. Pocisk kalibru 7,62 mm wbił się w jego klatkę piersiową, przeciął ciało dziurawiąc płuca, rozszarpując mięśnie w okolicy kręgosłupa i wylatując z drugiej strony, aby wreszcie zaryć w białej ścianie domu. Siła strzału okręciła i powaliła ministra, tak że następne kule chybiły celu i wpadając do przedpokoju rozbiły lustro przy wejściu. Gdy mężczyzna wycelował po raz trzeci – „trzymaj go na celu”, powiedzieli, „nie daj się rozpoznać i, na rany Chrystusa, pospiesz się” – usłyszał krzyk. Żona zbiegła ze schodów w kierunku męża zwijającego się z bólu. Tym razem nie spudłował. Z fascynacją patrzył, jak kule rozpruwają lśniący, gładki tył głowy. Była to ostatnia chwila, gdy mógł jeszcze widzieć swój cel, zanim kobieta, wciąż krzycząc, zakryła sobą ciało przed jego wzrokiem. Spojrzawszy w lewo, zobaczył, że jakiś samochód zatrzymał się na środku ulicy nie gasząc silnika. Po prawej stronie dostrzegł na chodniku grupkę dzieci, zastygłych w bezruchu niczym statuetki, i psa, uwiązanego na naprężonej smyczy i usiłującego uciec przed hałasem.
Odruchowo zabezpieczył karabin, złożył go i wsunął do pochwy, którą przytroczono mu do wewnętrznej strony płaszcza. Potem puścił się biegiem, uskakując z drogi jakiejś kobiecie. Skręcił w Chapel Street i jeszcze przyśpieszył. Teraz w prawo, na Grosvenor Place. Pomyślał, że musi przebiec przez ulicę. Strumień samochodów odgrodzi go od ścigających. Biegł wzdłuż wysokiego muru Pałacu Buckingham. Przechodnie, widząc go, ustępowali mu z drogi. Mocno przyciskał do ciała poły rozpiętego płaszcza. Karabin był już bezużyteczny, czuł jak jego zakrzywiony magazynek wbija mu się między żebra. Wiedział, że dopóki ucieka, jest bezbronny. Nie pomyślał, że nikt nie ma powodu, by go zatrzymać. Skoncentrował się niemal wyłącznie na śledzeniu drogi, wypatrując przerwy w rzece autobusów, dorożek i ciężarówek. Przebiegł przez Buckingham Palace Road i dotarł do stacji metra Victoria, gdzie, jako jeden z wielu pasażerów, poczuł się już bezpieczniejszy. Wyciągnął z kieszeni monetę dziesięciopensową. Rozluźnił się i stanął w kolejce. Po chwili dziesięciopensówka znalazła się w otworze automatu. „Pamiętaj”, powiedzieli mu, „policja będzie szukać samochodu, lepiej, żebyś pojechał metrem”. Dali mu plan drogi. Linią Victoria do Oxford Circus, dalej do Notting Hill Gate linią centralną, później krótki przejazd do Edgware Road i do Watford linią Bakerloo. Gdy pociąg ruszył, jego zegarek wskazywał dziewiątą dwanaście.
Syreny wozów patrolowych zagłuszyły krzyki żony ministra, wciąż leżącej na martwym ciele męża. Patrol wezwano tu dokładnie dziewięćdziesiąt sekund wcześniej, krótkim komunikatem: „Na placu Belgrave zastrzelono mężczyznę”. Dwaj policjanci, którzy właśnie wyszli z samochodu, myślami byli jeszcze przy korku ulicznym koło przejścia podziemnego Knightsbridge. Pierwszy wysiadł dwudziestodwuletni George Davies, pracujący w policji metropolitarnej zaledwie od trzech lat. Objął spojrzeniem kobietę, leżące pod nią ciało i ślady rozbryzganego na stopniach mózgu. Zatrzymał się w pół kroku, czując, że żołądek podchodzi mu do gardła. Dwukrotnie od niego starszy Frank Smith krzyknął:
– Nie zatrzymuj się, idź.
Mijając go podbiegł do zwiniętych na schodach postaci i odciągnął żonę ministra.
– Nie tamuj dostępu powietrza – wrzasnął, zanim zdołał dojrzeć rozbitą czaszkę i strzępy ludzkiego ciała na kamiennych płytach i szlafroku kobiety. Wciągnął powietrze, mruknął coś po cichu i na kolanach odwrócił się do pobladłego Daviesa, stojącego dziesięć kroków zanim.
– Karetka, więcej ludzi. Powiedz im, że to duża sprawa, i żeby się pośpieszyli.
Gdy znów spojrzał na kobietę, rozpoznał ją.
– Czy pani Danby? – wyszeptał. Mimo formy pytania, było to stwierdzenie faktu.
Skinęła głową.
– Pani mąż?
Znowu przytaknęła. Milczała i teraz dzieci podeszły do niej bliżej. Smith objął wzrokiem całą scenę.
– Proszę zabrać je do środka.
Było to polecenie i matka z dziećmi powoli podeszła w stronę drzwi, i zniknęła wewnątrz domu.
Smith wstał z klęczek i ciężkim krokiem odszedł do samochodu.
– Davies, nie dopuszczaj do nich nikogo.
Nadał przez radio krótki, urywany komunikat.
– Tango George na placu Belgrave. Strzelano do Henry’ego Danby. Nie żyje. Ambulans i pomoc już zamówiliśmy.
Ulica zaczęła wypełniać się ludźmi. Szofer ministra otrząsnął się z pierwszego szoku i wycofał samochód do barierki parkingu. Podjechały dwa kolejne wozy policyjne z włączonymi światłami. Jeszcze zanim się zatrzymały, wyskoczyli z nich funkcjonariusze CID. Dźwięk syreny sygnalizował, że zbliża się już karetka, wysłana z St George Hospital przy rogu Hyde Park. Wóz specjalnej grupy patrolowej Scotland Yardu zablokował wjazd na plac od strony południowej. Stojący przed nim policjant trzymał w ręku czarnego smith-wessona kaliber 38.
– Możesz to odłożyć – powiedział jego kolega. – Przyjechaliśmy o wiele za późno.
W Oxford Circus mężczyzna zastanawiał się przez chwilę, czy nie przerwać podróży i nie wyjąć z kałasznikowa magazynka. Zdecydował się tego nie robić i ruszył do ruchomych schodów, które zaniosły go na poziom linii Centralnej. Później będzie czas, aby martwić się o broń. Teraz powinien jak najszybciej oddalić się stąd. Jego zaprzątnięty myślami umysł wciąż nie był w stanie ogarnąć ostatnich wydarzeń. Jedynym wrażeniem, jakie odniósł, było uczucie, że coś tu poszło zbyt łatwo, że po całej tej pracy, po wszystkich przygotowaniach, samo zabicie powinno kosztować więcej trudu. Pamiętał kobietę leżącą na martwym ciele, dzieci i psa na chodniku, starszą damę, którą wyminął uciekając, lecz myśleniem o nich nie zaprzątał sobie głowy. Teraz liczyło się tylko to, aby jak najszybciej opuścić miasto.
Pierwsze doniesienie o zabójstwie pojawiło się na biurku komisarza Scotland Yardu o dziewiątej dwadzieścia pięć. Zdejmował właśnie płaszcz po powrocie z Epsom, gdy jego pomocnik wszedł z pierwszym raportem. Komisarz spojrzał gniewnie, gdyż młody oficer pojawił się w pokoju z jakąś kartką w ręku, nie zapukawszy wcześniej. Czytając wiadomość zauważył, że papier był podarty na dole, jakby ktoś pośpiesznie wyrwał go z drukarki.
– Daj mi tutaj kogoś z C1, z oddziałów specjalnych i specjalnej grupy patrolowej. Chcę ich widzieć za pięć minut.
Podszedł do biurka, nacisnął przycisk interkomu i powiedział ostro:
– Z premierem proszę.
Gdy zapaliło się pomarańczowe światełko, komisarz odruchowo wyprostował się na krześle, poprawił krawat i podniósł słuchawkę. Usłyszał odległy głos.
– Halo, panie komisarzu, połączyliśmy się już. Za sekundę będzie rozmowa.
Rozległ się kolejny trzask i premier powiedział:
– Tak, dzień dobry, panie komisarzu. Czym mogę panu służyć?
Komisarz mówił powoli. Pierwsze doniesienie i bardzo smutna wiadomość: Henry Danby nie żyje, ciało jest w drodze do szpitala. Na pierwszy rzut oka jest to robota zawodowego mordercy. Duża aktywność policji, lecz na razie nic więcej nie wiadomo. Powiedział to wszystko cichym głosem, a rozmówca nie przerwał mu ani razu. Gdy skończył, głos z drugiej strony linii zapytał:
– To wszystko?
– Na razie wszystko, przecież upłynęło niedużo czasu.
– Niech pan powie, jeśli będzie potrzebna pomoc – wojsko, siły powietrzne, wywiad, cokolwiek pan zechce!
Komisarz nie odpowiedział. Premier kontynuował:
– Proszę zadzwonić do mnie w ciągu pół godziny. Ktoś z naszych ludzi zawiadomi prasę.
Komisarz uśmiechnął się krzywo. Prasa zareaguje natychmiast. Znów się skrzywił. Gdy odkładał słuchawkę, do pokoju weszło trzech mężczyzn, których wcześniej wzywał. Byli to szefowie służb specjalnych: C1 – jednostki wywiadu do spraw kryminalnych, Oddziałów Specjalnych – antyterrorystycznych oddziałów Scotland Yardu i Specjalnej Grupy Patrolowej – jednostki do najpoważniejszych zadań. Wszyscy byli oficerami, lecz tylko szef Specjalnej Grupy Patrolowej miał na sobie mundur.
Gabinet komisarza urządzono po spartańsku i bez zbędnych ozdób. Oficerowie wzięli spod ściany proste krzesła i przystawili je do biurka.
Komisarz zwrócił się najpierw do dowódcy Specjalnej Grupy Patrolowej. Zapytał, czego zdołano się już dowiedzieć.
– Niewiele. Stało się to o dziewiątej siedem. Danby wychodził z domu, jak zawsze o tej samej porze czekał na samochód z ministerstwa. Po drugiej stronie ulicy przystaje jakiś mężczyzna. Oddaje kilka strzałów, po czym ucieka w kierunku Victorii. Jak dotychczas niewiele dowiedzieliśmy się od naocznych świadków. Pewna kobieta, która stała wtedy na chodniku, widziała go nieźle, lecz w tej chwili jest w lekkim szoku. Wiemy, że mężczyzna ten może mieć, powiedzmy, około trzydziestki, jak określiła, pociągłą twarz i ciemne włosy. Ubranie raczej zwyczajne – ciemne spodnie, jasny płaszcz. To wszystko.
– A karabin?
– Trudno powiedzieć – odezwał się dowódca oddziałów specjalnych. – Z tego, co mówiła ta kobieta, sadzę, że był to AK 47 nazywany kałasznikowem. Używają go Rosjanie. Korzystano z niego także w Wietnamie, w Adenie, podczas Czarnego Września. Zaprojektowany w Czechosłowacji, w tej chwili już przestarzały, u nas nigdy dotąd się nie pojawił. IRA próbowała sprowadzić te pistolety do Ulsteru, ale nigdy im się to nie udało. Przewożono je na Claudii – na tym statku rybackim, który nakryliśmy. Ładunek został skonfiskowany. Jest to broń klasyczna, osiąga do czterystu strzałów na minutę i szybkość, z jaką pocisk wylatuje z lufy, około sześciuset metrów na sekundę. Efektywny zasięg rażenia – pół mili. Najnowszy model ma składaną kolbę i mieści się w dużej torbie. Pasuje akurat. To cholerna broń. Ma kaliber nieco większy niż nasze pistolety, więc pasuje do niego amunicja z krajów wschodnich, a jeśli trzeba, także nasza. Znaleźliśmy cztery łuski, ale do tej pory nic bliższego na ich temat nie wiadomo. Charakterystyczny odgłos, jaki wydaje ten pistolet podczas strzału, pozwala odróżnić go od innych. Opis, który podała nam ta kobieta, pasuje do kałasznikowa.
– A jakie stąd wnioski?
– Nie jest to broń amatorska. Nie spotkaliśmy się z nią nigdy dotąd. Jeżeli rzeczywiście jest to kałasznikow, nie mamy do czynienia z byle kim. Znaczyłoby to, że nasi wrogowie są silni i wiedzą, czego chcą.
Było to mocne stwierdzenie. Wszyscy czterej zamilkli na chwilę rozważając tę niewesołą myśl. Mają więc do czynienia z zawodowym mordercą politycznym. Przemknęło to przez głowę komisarza, zanim powiedział głośno, że człowiek, który postarał się o najodpowiedniejszą na świecie broń, z pewnością zadbał także o inne szczegóły operacji.
Zapalił pierwszego tego dnia papierosa, o dwie godziny wcześniej niż obiecał sobie po ostatniej kontroli lekarskiej i przerwał milczenie.
– Z pewnością przemyślał drogę ucieczki i wybrał najlepszą z możliwych. W jaki sposób możemy go zatrzymać?
– Tak jak zazwyczaj na tym etapie – odpowiedział szef jednostki wywiadowczej. – W portach, na promach, lotniskach, drogach prywatnych – kiedy tylko zdołamy obsadzić je naszymi ludźmi. Zawiadomiliśmy już wieże kontrolne. Tylu ludzi, ilu mogłem, wysłałem do pilnowania stacji metra, zwłaszcza na peryferiach miasta. Pobiegł w kierunku Victorii, może na metro, może na pociąg. Próbujemy to ustalić, lecz potrzeba nieco...
Urwał. Powiedział już wystarczająco wiele. Komisarz uderzył filtrem papierosa o blat stołu. Pozostali siedzieli w milczeniu, niecierpliwi, chcąc zakończyć już to spotkanie i wrócić do swoich biurek, zespołów i spraw, które pozostawili.
Komisarz wyczuł ten nastrój.
– Wszyscy zgadzamy się chyba, że Danby został zamordowany ze względu na swoją pracę w Irlandii Północnej, chociaż Bóg raczy wiedzieć, czy spotkałem w życiu mniej kontrowersyjnego ministra. Nie jest to robota szaleńca, gdyż szaleńcy nie dysponują komunistyczną bronią, żeby używać jej na Belgrave. Wygląda więc na to, że był to ktoś z IRA, czy tak? Trzeba skontrolować wszystko, co się da. Charlie będzie koordynował prace. Liczę na jakieś informacje z Belfastu. Powodzenia.
To ostatnie zabrzmiało łagodnie. Nie sposób było przynaglać tych trzech mężczyzn do pracy. Po raz pierwszy od czasu, gdy zajął to stanowisko, komisarz odczuł, że czegoś się od niego wymaga. „Głupiec” – pomyślał, gdy drzwi zamknęły się za dowódcą Specjalnej Grupy Patrolowej.
Na konsoletce znów zapaliła się żółta lampka. Gdy podniósł słuchawkę, sekretarka powiedziała, że premier zwołał nadzwyczajne posiedzenie gabinetu na czternastą trzydzieści i prosi go o zreferowanie sytuacji na początku tego spotkania.
– Daj mi wicekomisarza do spraw kryminalnych, Charlie’ego Hendersona – powiedział, zapisawszy w notatniku wiadomość z Downing Street.
O godzinie jedenastej czterdzieści pięć telewizja BBC przerwała nadawanie programu dla szkół i, po dwóch sekundach, na ekranie ukazała się czołówka „Wiadomości”, a następnie spiker, który zawahał się przez moment po czym, opuściwszy głowę, zaczął czytać:
– Nadajemy wiadomości. Dziś, kilka minut po dziewiątej nieznany mężczyzna zastrzelił szefa ministerstwa spraw socjalnych, pana Henry’ego Danby. Minister Danby opuszczał właśnie swoje mieszkanie na placu Belgrave, gdy wystrzelił do niego zamachowiec stojący po drugiej stronie ulicy. W chwili przywiezienia do szpitala już nie żył. Łączymy się teraz z naszym reporterem, Jamesem Lyonsem, który przebywa w pobliżu domu pana D...
regis2004