Dębski Eugeniusz Zmiennokształtny przyjaciel Z Fahrenheit Zgodnie z tym, co mu powiedział wędrujšcy O AUTORZE z dwoma chłopakami, pewnie uczniami, może wnukami, dziad wierszokleta, po dwóch wiorstach EuGeniusz Dębski drogi zobaczył las, a kiedy go zobaczył wystawił dwa -cišgle pisze najlepszš swojš palce, przymierzył się i dotarłszy do zapamiętanego ksišżkę. Nie przestaje wierzyć, że zdšży. miejsca trafił na cieżkę. Prezentowany na naszych łamach -Zjed teraz ze szlaku -pouczał go dziad rano -i "Zmiennokształtny przyjaciel" jest integralnym jed prosto na słońce. Od wschodniego skraju -na dwa fragmentem powieci o roboczym tytule: "Polowanie na xameleona", przygotowywanej do publikacji w wydawnictwie "Fabryka Słów" palce. Tam jodła jedna wielka wystaje. A ta drożyna, co jš drwale wydeptali, zaprowadzi cię, panie, do wiosnš 2003 roku Suchej Lipki. Tam i gospody dwie do wyboru... Dla mnie lepsza ta nad stawem, tam mi więcej dajš. Ale dla ciebie -ta przy kasztelanowym dworku. Tam zacniejsze grono bywa. Dziadowi dał dwie sury, chłopakom -kupiony na ostatnim popasie worek z suszonymi morelami. Dziad w podzięce wywrzeszczał na pożegnanie: Kasztelanowa z Suchej Lipki, rozetę miała zamiast cipki. I w cieniu dworskich wież, ryćkał jš mšż wałem wielkim jak zwie-e-erz! A na obiad zjedli gęsie pipki!.. I-i-jich!!! Cadron rozemiał się i pomachał do nich, potem skierował konia prosto na słońce, a po południu, zgodnie z zapowiedziš dziadka zobaczył ciemnš krechę lasu, zwartš i szczelnš, z tej odległoci -po prostu jednolitšcianę ciemnej zieleni. Prychnšł jeszcze ze dwa razy na wspomnienie wierszyka dziada, aż zdziwiony wierzchowiec zastrzygł uszami. Pochylił się i poklepał szyję konia, potem wyprostował się, przecišgnšł. Czwarty dzień w siodle dawał już mu się we znaki. Zapasów miał aż nadto, obroku dla wierzchowca też, ale jeden cały dzień spędził w mżawce, następne dwa -w wilgotnym odzieniu. Chętnie zasmakowałby suchego łoża, może nawet z lnianš pocielš... Dzban korzennego wina... Ech... Westchnšł i spišł konia. Zgodnie z informacjami dziada, cieżka drwali winna krzyżować się w rodku lasu z drogš; wczeniej, przy dróżce miał znaleć ródełko, od którego brał poczštek strumyk, przecinał drogę i dalej płynšł przy tej samej, niemal niewidocznej cieżce. Cadronowi trzeba było teraz podšżać owym szlakiem drwali cały następny dzień, a potem las powinien się przed wieczorem skończyć. Tuż przed Suchš Lipkš. I znacznie miało być szybciej niż drogš, co to prowadzi przez las niby i krócej, ale w sumie dłużej się niš jedzie. No, tyle że nie można niš podróżować z wozami, po drugie -trzeba trochę odwagi, no i trzeba znać ten drwali skrót! cieżka była niemal niewidoczna, ginęła w głębokim cieniu gałęzi olch i leszczyn, dorodnych w ciemnym i wilgotnym lesie, ale samo podłoże było równe, bez dołów i przeszkód, choć paprocie obfitymi pióropuszami czasem całkowicie zasłaniały szlak. Po kilkudziesięciu krokach Cadron, nabrawszy niejakiego zaufania do jakoci drwalowego skrótu, odprężył się i zwolnił wodze, polegajšc na wzroku i dowiadczeniu swojego wałacha. Sennie rozmylajšc o tym i owym, kiwał się w siodle przez ponad dwie semie, zanim natrafił na ródełko; zatrzymał się rad z przestanku, zeskoczył rano z siodła i pozwolił napić się rumakowi. Sam sprawdził wodę w swoich bukłakach, i stwierdziwszy, że ta w ródle ma lepszy smak, wylał swoje zapasy i zaczerpnšł wieżej. Napił się do woli i odszedł kilka kroków, by ulżyć pęcherzowi. W końcu chwycił wodze i poprowadził wierzchowca, chcšc trochę rozprostować koci. Szedł tak dobrš wiorstę, kiedy do jego nozdrzy dotarła słaba woń dymu. Zatrzymał się i zastanawiał chwilę. Pożar albo ognisko? Pożar raczej wykluczony -nie fruwały zaniepokojone ptaki, nie trzeszczały gałęzie łamane przez uciekajšcš w panice zwierzynę, no i najważniejsze -koń spokojnie szedł za Cadronem, nawet nie wietrzšc. "Ognisko", pomylał Cadron, zwalniajšc mimo wszystko. Okolica nie była zbytnio niebezpieczna, cascellan Mahower trzymał chłopstwo w mocnych, choć podstarzałych dłoniach, zawsze jednak zdarzy się teni ów, co mu się nie chce orać i siać, a zjadłby i wypił jak każdy poczciwiec. Na dodatek takim suczysynom przyjemnoć sprawia walenie po łbach bogatszych od siebie, a nawet i odzieranie ciał z szat. I chociaż po owej niepokojšcej woni nie został w powietrzu najlżejszy nawet lad, Cadron miał się już na bacznoci. Uszedł może kilkaset kroków, gdy słyszał jakie krzyki, nie nawoływania bynajmniej, nie wesołe piewy -ale bitewne wrzaski. Zaczšł biec w tamtym kierunku. Bitwa -to znaczy kto potrzebuje pomocy: albo ludzi prawych, tłukšcych zbójów należy wesprzeć, albo -odwrotnie, bronić się z nimi przed łotrami i łotrzykami. Kiedy wyranym się stało, że do miejsca potyczki zostało co najwyżej kilkadziesišt kroków, zaplštał wodze dokoła pnia brzozy, wyszarpnšł z przytroczonej do siodła pochwy długi, lekki miecz, niemal rapier, sprawdził, czy sztylet na swoim miejscu u pasa, a potem uwagę powięcił już tylko temu, by jak najciszej dotrzeć na miejsce. Hałasy ucichły, potem nagle buchnęły z nowš siłš, ale już inne, przez gęstwinę docierały nawet pojedyncze słowa: ... wiel!.. sznura!.. krew?! Paskuda! Zwolnił jeszcze, wpatrywał się z uwagš pod własne stopy, by przypadkiem nie stšpnšć na kawałek chrustu, by nie tršcić jakiej zdradliwie trzeszczšcej gałęzi. Najwidoczniej potyczka skończyła się, ale nie wiadomo kto zwyciężył, dobro czy zło. A może co innego? A -w ogóle -może być co innego? Po kilkudziesięciu ostrożnych krokach zobaczył niebo przed sobš, las rzedł; Cadron poruszał się teraz na palcach, bezszelestnie. Dotarł na skraj lasu, na obrzeże drogi. Zszedł ze cieżki, by -w razie gdyby komu przyszło do głowy owšcieżkę sprawdzić -nie zdradzić swej obecnoci pozostawionymi na niej ladami, wszedł w las. Przesunšł się w prawo, zbliżył pochylony do kępy cisowej, wsunšł pod niš, wpełzł w końcu. Miał już widok na wydłużonš polankę, miejsce, gdzie szlak jakby napęczniał, poszerzał się... Może z powodu dwu dużych grabów, pod którymi nic nie rosło, a popasali chyba wszyscy podróżni, może z powodu nieco szerszego tu i głębszego, wydeptanego kopytami i stopami brzegu strumienia... Pięciu mężczyzn, o których od pierwszego wejrzenia nie dałoby się powiedzieć wiele dobrego, obstšpiło półkolem jedno z dwu wielkich starych drzew. Ten stojšcy na prawym skrzydle postšpił naprzód i lignšł nogš w solidnym kopnięciu. Wtedy dopiero Cadron zauważył, że do pnia przywišzany jest siedzšcy na ziemi mężczyzna. Kopnšł go jeszcze i ten rodkowy. Pozostali trzej obwiesie tylko się przyglšdali. Mężczyzna milczał, a i trudno by mu było odzywać się z kneblem w ustach. Potem pištka zwycięzców niemal jednoczenie odsunęła się i odwróciła w stronę drugiego drzewa. A pod nim leżało nieruchome ciało. Nawet z tej odległoci nie pozostawiało żadnych wštpliwoci, co do tego, że duch bezpowrotnie je opucił. Wierzchowiec pokonanego stał przy młodym dębczaku, blisko strumienia. Koni zbójów nie było widać, może ich nie mieli, może ukryli gdzie w lesie, rychtujšc zasadzkę na podróżnego. No bo tylko tak można było tłumaczyć sytuację na polanie -raczej spętany sam nie napadłby szeciu mężczyzn, zresztš i odzienie jego było znacznie bogatsze od okryć bandytów, i wierzchowiec wskazywał na znaczniejszy stan swojego właciciela. -No i doigrał się Hotter -powiedział jeden z mężczyzn, ten, który kopnšł jeńca jako drugi. Podniósł prawš rękę i czoło na chwilę wtulił w zagłębienie łokcia, potem przejechał nim po głowie, po rzadkich spoconych włosach. -Już nie ma Hottera. -Splunšł mocno, siarczycie. Z niemal nieukrywanym zadowoleniem. -Wierzył, że już fechtuje łacno i że się może postawić takiemu... -powiedział nie tak uradowany, drugi z pištki, wysoki, chudy, ale z wystajšcym bandziochem, przypominajšcy cherlawego pajšczka z wypukłym brzuszkiem. -Na co się pchał? Można było ustrzelić z kuszy i po zabawie. -Włanie -po zabawie. -Trzeci, też wysoki i chudy, bez bębna przed sobš, jednak nadal bardzo podobny do swojego przedmówcy, może jego brat, odwrócił się do drogi i zaczšł gmerać w gaciach, widocznie zamierzajšc wyszczać się i uspokoić. Może zresztš, tylko pcheł szukał? -A Mahower chce się z nim zabawić, bo go zelił czyme, ten tam... -Rzucił spojrzenie na jeńca. -To co -może go tknšć nie pozwolisz, co? -Pierwszy, który skwitował splunięciem mierć Hottera, najwyraniej mierzšcy na dowodzenie kompanijš, ustawił się, podboczył, nieznacznie tršcajšc palcem czubek rękojeci sztyletu u pasa. -Jakby ci twemu braciarowi kiszki wypucił, to by taki spokojny, srulu, nie był! -Hotter to też i nie twój brat był -mruknšł czwarty. -On wogle brata nie miał. -Dobra, cichajcie. Chłopy -o co się krzeszecie? Hotter był i ni ma Hottera. I już. My mielim tego zlichawca pojmać i przyprowadzić pod bramę Mahowera. On nam zapłaci, a my tedy -do swojego pójdziem. Pra? -Zapłaci! -prychnšł ten już niby-wódz. -A jak nie? Mahower to fałszywa gnida jest! -Nagle rozemiał się i wskazał brudnym palcem jeńca: -Temu też obiecywał gocinę, jadło i piwo, i co? Zara za nim pucił ogary! I to nie tylko nas, co nie? -Jak nie zapłaci nawet, to i tak, to, co już mamy, to już mamy -odzienie, buty, broń i sakiewkę. Tego nam nie odbierze -rezolutnie odezwał się ten...
irek412