JEFF VANDERMEER PODZIEMIA VENISS PRZEŁOŻYŁ GRZEGORZ KOMERSKI WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2009 Tytuł oryginału: Veniss Underground Copyright © 2003 by Jeff VanderMeer Copyright for the Polish translation © 2009 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt graficzny serii: Piotr Chyliński Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Tomasz Maroński Skład i łamanie: Milena Leśniak ISBN 978-83-7480-140-9 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel. /fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl Dla Ann CZĘŚĆ I NICHOLAS „A byłem wtedy u szczytu swych sił... „. - Giant Sand ROZDZIAŁ PIERWSZY Pozwólcie, że opowiem wam, dlaczego postanowiłem kupić surykatkę w „Szanghajskim Cyrku Quina”. Pozwólcie, że opowiem wam o mieście: „Miasto jest wyraziste, miasto jest imitacją, wyciętym z tektury szablonem pomalowanym jaskrawymi farbami, które mają przesłonić niczym niewypełniony środek - pustkę”. (To moje - te słowa. Co prawda moją specjalnością jest holosztuka, ale mniej więcej raz na chemiczny miesiąc bawię się na papierze w slang dżokeja). Pozwólcie, że opowiem wam, czym miasto jest dla mnie. Wtedy zrozumiecie też całą tę historię z surykatką. Ona jest ważna. A nawet bardzo ważna. Dziesięć lat temu, kiedy w mieście rządzili jeszcze społeczni planiści, nazywaliśmy je Dayton Central. Potem, gdy centralny rząd zadławił się i zdechł, a policjanci zaczęli pracować na własny rachunek, zaczęliśmy je nazywać Veniss - słowem przypominającym syk żmii, istoty zabójczej i nieprzewidywalnej. Przed Veniss sztuka była tu martwa - była sztuką przedmiotów. Sztuka przed Veniss była sprzedajna niczym tyłek taniej dziwki, nic poza płaskimi mediami i ulicznymi mimami o zbyt plastycznych twarzach. I cała nasza rewolucja społeczna oznaczała dla mnie właśnie to - nie były w niej ważne te wszystkie awruk, zamieszki, ani powykręcane dźwigary, ani rozkwitający rynek, na którym zaczęto wreszcie swobodnie handlować, ani tym bardziej nie chodziło w niej o stumetrowe reklamy wyrastające na każdym rogu. Rewolucja nie oznaczała też wysypisk śmieci, odpadków w oceanie ani kolejnych serii zamachów na podpoziomie. Nie był dla mnie ważny nawet zapach dogruczołowych narkotyków, zatęchły, a mimo to wyrazisty. Nie, powstanie Veniss położyło kres starej sztuce i sprawiło, że zacząłem marzyć o suk-ssesie mojej wszechobecnej, wszechwszelakiej holowizji. Mało brakowało, a pewnego dnia Veniss położyłoby też kres mnie samemu, ponieważ, korzystając z nieobecności utrzymujących ład i porządek instytucji społecznych (z wyjątkiem tych, które można było wynająć za grubą kasę), dwóch nikczemnych złodziei - nazwijmy ich po imieniu: zwykłe włamasy - więc tych dwóch włamasów skradło mi wszystkie moje staromodne przedmioty z ceramiki i zupełnie nowomodne holorzeźby, po czym jeden z nich uderzył mnie w głowę z taką siłą, że mózg rozpierzchł mi się po całej podłodze. Oni także się rozpierzchli. Pewien stopień zaniepokojenia sytuacją wykazał nawet mój przyjaciel Shadrach Begolem. To on mnie wtedy znalazł. (Ponury gość z tego mojego Begolema, nie mruga, nic mu nie drga, nie ma żadnych tików. Jest wcieloną ekonomią ruchów, energii, czasu. Te kropka jot jest zupełnym moim przeciwieństwem). Udało nam się wyrwać automeda z jego elektronicznych marzeń o mokrej robocie i jakoś mnie pozszywał. (Rany, ależ to bolało!). Zostałem potem sam w swoim mieszkaniu/pracowni i płakałem, oglądając nuevo westerny na pożyczonym od Shadracha holo. Straciłem wszystkie swoje prace! Oblicza miasta, wszystkie sceny z metropolitalnego życia, które przedarły się z mojej głowy wprost na holo - stracone na zawsze - nigdy niewystawione w żadnej galerii, choć i tak marne były na to szanse. Veniss, jasne! Żmija z wyrwanymi kłami. Wąż odpełzający w dal. Zresztą, kiedy w ogóle prawdziwie wielkimi artystami interesowano się jeszcze za ich życia? Z drugiej strony, byłem tak bliski śmierci, jak może być tylko Twórca Życia. Nie miałem nic. Pieniądze też mi się skończyły - plastikowe szczury opuszczające w popłochu papierowy okręcik. Stałem się takim samym przeżytkiem jak wszystkie te SI, które zabito, przywracając Porządek, jak wszystkie moje marzenia o sztuce, jak wszystkie te artretyczne iskierki na holoekranie. (A tak przy okazji, może ktoś z was ma przy sobie szklankę wody? A może pigułę? Albo i dwie?). Wydaje mi się, że marzenia o sztuce towarzyszyły mi od zawsze. Gdy byliśmy jeszcze dziećmi, moja siostra bliźniaczka, Nicola, i ja zabawialiśmy się, wymyślając i szyjąc ze skrawków tkanin stworzenia, które nazywaliśmy Zimnymi Kłujkami i - dla zbilansowania równania - ich przeciwników, czyli Cieplutkie Pluszaki. Wiele pór letnich, pełnych ozonowych pierścieni, oszczędzania wody i parzącego metalu, spędzaliśmy w domu, w naszym wyobrażonym świecie o twardo-ostrych krawędziach i płynno-miękkich krzywych, zupełnie nie tęskniąc za wyświetlanymi na wideo sawannami i dżunglami. Oboje zainteresowaliśmy się wtedy Żywą Sztuką - tworzeniem istot, które można dotknąć i ścisnąć, przytulić do piersi - w przeciwieństwie do tych wszystkich martwych kreskówkowych bazgroł wyświetlanych na płaskich ekranach. Pseudomama i pseudotata uznali, że jest z nami coś nie tak, ale nam to nie przeszkadzało, ponieważ zawsze pilnie wykonywaliśmy wszystkie domowe obowiązki, a potem i tak dowiedzieliśmy się, że oni nie są naszymi prawdziwymi rodzicami. Poza tym mieliśmy po swojej stronie prawdziwe zasady moralne, jasno określony zestaw wartości. Wiedzieliśmy, kto jest dobry, a kto zły. Zawsze wygrywały Cieplutkie Pluszaki. Potem porzuciliśmy szycie lalek z materiału i zajęliśmy się zabawami z gliną genetyczną. My - dzieci-bogowie tworzący istoty, które się poruszały, oddychały, domagały się naszego zainteresowania, miaucząc i płacząc. Stworzenia, które mogliśmy niszczyć zależnie od kaprysu. Zresztą i tak żadne z nich nigdy nie żyło zbyt długo. Gdy siostra dojrzała, porzuciła Żywą Sztukę, podobnie jak porzuciła mnie. Teraz zajmuje się programowaniem wolnego rynku. *** Wiedząc że następnym razem Shadrach z pewnością nie przyjdzie mi na pomoc i nie uratuje mnie wraz z moimi dziełami przed sługusami Zimnych Kłujków zniszczenia - no bo sam przecież nie byłem w stanie się obronić; miałem wówczas tę straszliwą wizję poświęcania swoich przedmiotów z ceramiki, którymi mógłbym rzucać w przyszłych włamasów, w końcu holosy nie wyrządziłyby im żadnej fizycznej krzywdy (swoją drogą, zacząłem wtedy kombinować, że zupełnie możliwe, że ta cała holosztuka także jest martwą sztuką, Sztuką Przedmiotów, bo przecież jej wytwory nie oddziałują na świat fizycznie, nawet kiedy się czymś takim rzuci) - no więc skoro pomysł z przyszłą interwencją Shadracha był martwym pomysłem, Pomysłem Przedmiotów, postanowiłem udać się do „Szanghajskiego Cyrku Quina” (czymkolwiek by się on okazał) i „zgarnąć surykatkę”. Jak to mówią w tych podrabianych nuevo westernach: „Poproszę surykatkę - z lodem, nie inaczej - tak dużą jak pan uważa. Może być podwójna. W brudnej, szklanej klatce”. (Och, załadowałbym sobie coś w gruczoł. No, ale już mi załadowali. Tyle że nie w gruczoł. Te cholerne włamasy. Podstępne, złodziejskie włamasy). Ale wy na pewno już zaczęliście się zastanawiać, w jaki sposób artysta zajmujący się Żywą Sztuką, ktoś taki jak ja - wynędzniały, względnie nieznany i samotny wyrobnik sztuki - zdołałby pociągnąć za właściwe sznurki, czy nawet szarpnąć za odpowiednie łańcuchy, które trzeba było poruszyć, by uzyskać audiencję u tajemniczego Quina. Cóż, przyznaję bez bicia, że mam pewne powiązania. Przyznaję że znam Shadracha. Przyznaję również, że śledziłem go w Dzielnicy Kanałów. Dzielnica Kanałów i Shadrach. Są nierozłączni. Zupełnie jak Wołodia i Sirin, jak Ozzie i Elliot, jak Romeo i Juliard. Teraz też prawdopodobnie moglibyście go tam znaleźć, choć ja sam widuję go już raczej rzadko, a to przez Nicolę, moją siostrę. W ten sam sposób zresztą poznałem Shadracha. Przez Nicolę. Mieszkali wtedy razem. Trzeba wam wiedzieć, że pierwsze dwadzieścia pięć lat życia Shadrach żył na podpoziomie, a kiedy wyszedł, pierwszym miejscem do jakiego trafił po wstępnej orientacji była właśnie Dzielnica Kanałów. „Ściana światła” - tak ją nazwał - a na tle tego światła ujrzał moją siostrę Nicolę, która pracowała wtedy jako funkcjonariusz orientacji i pomagała ludziom wychodzącym spod ziemi. Mur ze światła i moja cudowna siostra Nicola. I Shadrach wchłonął to wszystko naraz. Wyobraźcie sobie: pozostajecie przez całe życie w świecie ciemności i neonowego półmroku, a potem nagle wychodzicie na powierzchnię i widzicie ją - przystrojonego w biel anioła- przewodnika, anioła-pocieszyciela. Gdybyście mieli czas, opowiedziałbym wam o nich, także dlatego, że cała ta ich miłość to rzecz godna pozazdroszczenia. Piękna sprawa, prztyczek w nos komercji i kpina z reklam kosmetyków i holosów z markową bielizną... Tak czy inaczej, od kiedy kosmiczne frachtowce przestały się rozbijać (bum! Trach!) w swych kanałach spoczynkowych, Dzielnica Kanałów była najmodniejszą okolicą w całym mieście. Pójdźcie tam sobie kiedyś i pomyślcie o mnie, bo ja nie sądzę, żebym tam się jeszcze kiedyś osobiście pojawił. Połowa sklepów i lokali unosi się swobodnie na wodzie, więc kiedy pełnomorskie statki wracają z łupem i po detoksie zaczynają rozładunek, tamtejsze knajpki dostają wszystko, co na...
irek412