Wierna4.txt

(12 KB) Pobierz
43






























  4
  Wczesnym rankiem wojsko zebrało się i uformowane w szeregi odeszło. Padał rzęsisty
  deszcz ze niegiem. Wył wiatr. Odchodzšcy byli li, głodni, niewyspani i strudzeni, zanim ten
  nowy marsz rozpoczęli. Najpóniej opucił obejcie w Niezdołach półszwadron konnicy,
  który był zajmował stodołę. Po odejciu wojska zostało w domu i na dziedzińcu mnóstwo
  odpadków, brudów i zaduchu. Panna Salomea stojšc w ganku patrzyła na szeregi żołnierzy
  zatapiajšce się w szarudze poranka. Trzęsło jš zimno wewnętrzne. Pragnęła co prędzej, co
  prędzej biec do stodoły i wycišgnšć rannego z kryjówki.
  Tymczasem Szczepan, zamiast ić do stodoły, wdrapał się po schodkach z kuchni
  prowadzšcych  na strych dworu. Pobiegła za nim. Stary wczołgał się w okienko dymnika i
  obserwował wojsko niknšce we mgle. Na proby, żeby tym ostrożnociom dać pokój,
  odpowiadał pogardliwym milczeniem. Wtuliwszy się w tenże występ dymnika patrzyła
  zaciekawiona, co stary tyle ważnego w dali spostrzega. Nic nadzwyczajnego nie było widać.
  Piechota w postaci ciemnych kwadratowych brył posuwała się drogš przez łški  zagłębiła w
  dalekš wie pod lasem  wreszcie znikła. Za niš w półwiorstowej odległoci cišgnęła w tymże
  kierunku ruda grupa dragonów. Konie z jedcami stopiły się w jednolitš masę uderzajšcego
  kształtu, który zdawał się rozdzierać szarugę. Panna Salomea oczyma zgasłymi od
  bezsennoci przypatrywała się tej ciemnej figurze, gdy wtem kucharz tršcił jš w ramię z
  pogardliwym chichotem. Zmrużonymi oczyma patrzał w przestrzeń i pokazywał tam co
  palcem. Przyjrzała się temu i zobaczyła, że od owej bryły dragońskiej odpadł jak gdyby
  odszczep końcowy i przemierza szybko przestrzeń w odwrotnym kierunku.
   Co to znaczy?  zapytała.
   Chciały nas zmanić i chycić na goršco. Chodwa na dół, każde do swego miejsca.
   Mylicie, że się tu wrócš?
   No!
   Przecie już zrewidowali wszystko...
   Znam ja jeich manier. Chodwa!
  Zeszli na dół z popiechem. Szczepan udał się do kuchni, rozpalił ogień i poczšł spokojnie
  szorować garnki i sagany. Słychać było odgłos jego miarowej, od niezliczonego szeregu lat
  tej samej pracy  i głos monotonnej, zgryliwej piewki, którš zawżdy mruczał
  przedrzeniajšc jakš pańskš melodię:
  U mojej mamy niebogi
  Pływajš w zupie stonogi...
  Panna Salomea przyczaiła się z robótkš w ręku pod oknem dużego pokoju, gdzie
  poprzednio nocowali oficerowie. Nie siedziała tam kwadransa czasu, gdy za oknem rozległ
  się tętent koni pędzšcych galopem i osadzenie ich na miejscu. Oficer dragonów Wiesnicyn z
  trzaskiem roztworzył drzwi, przebiegł sień i stanšł na progu pokoju. Roziskrzonymi oczyma
  mierzył samotnš mieszkankę tego dworu. Wstała po jego wejciu ze swego miejsca i patrzyła
  weń z pogardliwym wyczekiwaniem. Nie zdjšł czapki ani nie rozwišzał końców swego
  baszłyka. Z butów i rzemiennych pasów jego uzbrojenia woda ciekała na podłogę. Kilku
  szeregowców weszło za nim do pokoju. Skinšł, żeby przeszukali dwór. Żołnierze rozbiegli się
  po stancjach. Wiesnicyn został sam z pannš. Patrzył na niš ze swym niesłabnšcym,
  obłškanym zachwytem. Mruknšł z ruska po polsku:
   Pani nie spodziewała się takich goci... Wzruszyła ramionami i nic nie odrzekła. To go
  zmieszało i obezwładniło. Nie wiedział, co mówić. Czekał na rezultat ponownej rewizji. Po
  pewnym czasie niezręcznie i niepotrzebnie mruknšł w sensie tłumaczenia:
   Ja tu nie ze swej chęci... Rozkaz taki. Służba nie drużba...
  Nie zwróciła na to uwagi. Czujšc dobrze w spojrzeniu i ruchach tego oficera wrażenie swej
  pięknoci, uczyniła się wiadomie, z umysłu, stokroć piękniejszš i z całej mocy tego powabu
  pewnego siebie stworzyła sobie jakby puklerz obronny. Usiadła w rogu kanapy i poczęła
  obojętnie szyć, nucšc półgłosem, jakby obok niej nikogo w pokoju nie było. Niedbale
  poziewała. Tarła zziębnięte ręce. Wyjrzała oknem. Oficer stał w tym samym miejscu patrzšc
  na niš oczyma, które zawlekło bielmo rozkoszy i żalu. Po pewnym czasie, gdy rewidujšcy
  żołnierze nie nadchodzili, spytała wyniole:
   Czy to ja jestem aresztowana w tym pokoju?
   Nie.
   Zimno mi. Chcę sobie wzišć chustkę z tamtej stancji.
   Proszę.
   Może pan pole sołdata, żeby patrzał, jak będę brała chustkę.
   Nie trzeba.
   Cóż za łaska!
  Odeszła do swego pokoju i siadłszy tam pod oknem wyglšdała na wiat. Oficer przez
  otwarte drzwi wcišż na niš patrzał spode łba. Łagodny blask smutnego dnia spływał na jej
  czarne włosy, prosto przygładzone, wiecšce się jak migotliwy atłas  na szyję niepokalanie
  pięknego kształtu  na zaróżowionš barwę policzków  na zagięte długie brwi i pšsowe usta.
  Postać jej tworzyła obraz, którego widok doprowadzał zachwyt do szału. Każdy ruch jej
  głowy był kształtem albo skinieniem doskonałoci. Gdy westchnęła, nieopisany wyrzut
  uderzał w serce żołnierza. Skoro spojrzała pogardliwie, dosięgało uderzenie jak pocisk
  hańbišcy. wiat, w którym błšdziły jej myli, przez który szła jej dusza  kraina, gdzie był jej
  smutek  to było olniewajšce widzenie piękna, które się zawierało natychmiast. Oficer nie
  ruszył się z tego miejsca, na którym stanšł. Gdy żołnierze jego wrócili z doniesieniem, że nic
  podejrzanego nie znaleli  odwrócił się i nie rzekłszy słowa, nie rzuciwszy okiem  wyszedł
   wskoczył na siodło i odjechał na czele swego oddziału.
  Panna Salomea również nie odwróciła głowy. Płakała. Obfite, gorzkie łzy lały się z jej
  oczu na skutek odczucia nędzy, wród której cišgle żyła. Przewidywała, że powstaniec ukryty
  w sianie zadusił się albo umarł z upływu krwi. Mylała o ojcu terajšcym się w obozowiskach
   o chłopcach krewniakach, co tak straszliwie w zaraniu młodoci poginęli  o wszystkich,
  którzy się z tego domu rozpierzchli. Wspominała na niepokój i strach nocy, co czekał
  rozpostarty za mijajšcym dniem, co się rozcišgał na nieprzeliczony szereg bezdennych nocy...
  Wpatrywała się w brutalstwo siły, której nic nie mogło złamać, której okrucieństwu nic nie
  mogło położyć tamy. Cóż poczšć, jeli Szczepan ucieknie? Co poczšć, jeli go powieszš po
  odnalezieniu powstańca? Co poczšć, gdy już nikt z krewnych nie wróci do tego przeklętego
  domu, gdzie rzšdzi sam jeden, tryumfujšcy Dominik? Zatargała niš głucha i lepa boleć.
  Szarpnęła niš rozpacz jak wicher gałšzkš drzewiny. Nie chciało się już myleć o niczym,
  żadnej roboty przedsiębrać, nic, co należy wykonać. Była od tylu nocy niewyspana,
  przemęczona, wewnętrznie zziębnięta i pełna rozstroju. Łkała bez ulgi i bez nadziei
  pocieszenia, wiszšc na poręczy łóżka.
  Szczęknęła klamka. Wszedł stary. Spode łba spojrzał na płaczšcš i co po swojemu
  wybełkotał. Wzruszył ramionami.
   Trza będzie ić... Cóż ta z beków!
   Gdzie znowu ić?
   Po tamtego. Panna nie wie...
   Chodmy!
   Ale! Trza jeszcze naglšdać.
   Już trzeci raz nie wrócš.
   Czort ich tam wie, czy gdzie podglšdacza nie zostawiły.
   Będziemy uważać.
   To niechże panna Samoleja, zamiast buczeć po próżnicy, wyjdzie oto za dwór i
  pochodzi se ogrodem to tu, to tam. A patrzeć, czy gdzie jakiego nie ma. Może taki li na górze
  w krzakach siedzieć i dopiero patrzeć.
   Pójdę na tę górę!
   To jest dobre. Ino ić z nieobaczka, tak se ta. Postać, popatrzeć  i znowu na inne
  miejsce. Z góry dobrze naoglšdać, co jest w okolicy. Jakby się za gdzie kto wałęsał, dać mi
  znać w te pędy.
   Dobrze  idę.
  Wymknęła się za dwór i spacerowała, jak Szczepan kazał. Weszła powoli na górę,
  jałowcem i chrustami zarosłš, która wznosiła się tuż za ogrodem. nieg tam leżał, od deszczu
  przemoknięty. Tulił się w dołach i w głębi kęp zaroli. Och, jakże odrażajšce było to miejsce
  widziane z góry! Spalone budynki, rozerwane płoty, wyršbany i na pół zwęglony ogród...
  Pustkowie... Opuszczony, czarny, jak gdyby hańbš przycinięty stary dwór... To sš Niezdoły,
  gdzie przez tyle lat bawiła się cała okolica, gdzie hulano do białego dnia, przez następny po
  balu  i znowu w nocy, co się zowie do upadłego...
  Rozpatrujšc się po okolicy panna Mija nie dostrzegła nikogo. Ani jeden człowiek nie
  poruszał się w tym obszarze. Wojsko dawno w lasach znikło. Zaczajona między krzakami
  patrzyła pilnie. Nareszcie!... Szczepan wyszedł z kuchni i ruszył nad rzekę. Czaił się za
  ogrodem, wałęsał poza gorzelniš, nawracał. Wreszcie, dobrze opatrzywszy miejsce, szybko
  wszedł do stodoły. Mijały długie minuty. Serce poczęło bić w piersiach panny Salomei.
  Zdawało się jej, że upłynęły godziny, odkšd starzec otwarł wrótnię... Nie mogła wytrzymać.
  Chyłkiem zbiegła z owej góry  przebyła ogród i dziedziniec... Wsunęła się do stodoły,
  wdrapała na siano. Wbrew oczekiwaniu Szczepan nie powitał jej złorzeczeniem. Odwalił był
  już wieko znad studni w sianie i wycišgał chorego. Nie mógł mu dać rady. Co go wydostał na
  połowę wysokoci dołu, to się poliznšł w sianie, padał na wznak, a z nim razem Odrowšż w
  swój grób. Ranny jęczał w ciemnicy. Usłyszawszy ten jęk obydwoje uradowali się bardzo i
  podwoili wysiłek. Szczepan polecił pannie Salomei zarzucić koniec jednej z linek na ramię i
  cišgnšć. Sam ujšł drugš i przerzucił jš także przez ramię. Poczęli obydwoje odsuwać się we
  dwie strony od dołu, cišgnšc postronki z całej mocy. W taki sposób wydobyli na wierzch
  nieszczęliwego. Dostawszy go na powierzchnię zbadali, że żył jeszcze, aczkolwiek był
  bezsilny i na pół uduszony. Szczepan rozkazał pannie znowu ić na górę i obserwować teren.
  Sam wytoczył z drugiego zapola stodoły ręczny wózek do cišgania drzewa. Zniósł na ten
  wózek chorego, przykrył go sianem, nawalił na wierzch suchej podciółki i gałęzi z
  opróżnionego kšta stodoły  i ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin