Donner Florinda - Życie we śnie.doc

(814 KB) Pobierz

 

ZYCIE WE SNIE

 

Dla wszystkich, którzy śnią sny czarowników I dla tych niewielu, którzy śnili je ze mną

Słowo od autorki

Mój pierwszy kontakt ze światem czarowników nie był czymś, co zaplanowałam, czy czego szukałam Było to raczej zdarzenie przypadkowe W lipcu 1970 roku w północnym Meksyku poznałam grupę ludzi, którzy okazali się surowo przestrzegającymi zasad spadkobiercami wiedzy czarowników Indian prekolumbijskiego Meksyku

To pierwsze spotkanie wywarło na mnie długotrwały, niezatarty wpływ Wprowadziło mnie w inny świat, który współistnieje z naszym Przez ponad dwadzieścia lat życia związana byłam z tym światem Oto relacja z tego, jak rozpoczęło się moje zaangażowanie i w jaki sposób pokierowali mm szamani odpowiedzialni za moje istnienie w tym świecie

Najważniejszą z nich była kobieta o nazwisku Florinda Matus Była moim mentorem i przewodnikiem To również ona nadała mi swoje imię, Florinda, jako dar miłości i mocy

Nazywanie ich czarownikami nie jest moim wyborem Brujo albo bruja, co oznacza szamana lub czarownicę, to hiszpańskie pojęcia, których używano na określenie mężczyzny lub kobiety praktykujących magię Zawsze oburzały mnie negatywne konotacje tych słów. Jednakże sami czarownicy uspokoili mnie raz na zawsze tłumacząc, ze znaczenie słowa “magia" jest całkowitą abstrakcją to umiejętność, którą rozwijaj ą w sobie niektórzy ludzie, umiejętność przekraczania granic normalnej percepcji Tak więc abstrakcyjna wymowa tego słowa usuwa automatycznie wszelkie negatywne konotacje pojęć używanych do opisywania praktykujących je osób

Przekraczanie granic normalnej percepcji jest koncepcją wywodzącą się z wiary czarowników w to, ze nasze decyzje w życiu są ograniczone dlatego, ze określa je porządek społeczny Czarownicy uważają, ze porządek społeczny ustala naszą listę opcji, my jednak dokonujemy reszty akceptując wyłącznie te decyzje, ograniczamy nasze niemalże nieograniczone możliwości

Te ograniczenia, jak twierdzą czarownicy, na szczęście dotyczą tylko tego, co w nas społeczne, a nie innej strony nas samych, praktycznie niedostępnej strony, która nie znajduje się w wymiarze zwykłej świadomości Dlatego tez ich głównym zajęciem jest odkrywanie tej strony Dokonują tego przełamując kruchą, aczkolwiek nieustępliwą barierę ludzkich przekonań dotyczących tego, kim jesteśmy i co potrafimy zrobić.

Czarownicy uznają, ze w naszym świecie spraw codziennych istnieją ludzie, którzy zapuszczają się w nieznane w poszukiwaniu alternatywnych sposobów widzenia rzeczywistości. Twierdzą, ze idealnąkonsekwencją takich prób powinna być umiejętność czerpania z naszych odkryć energii koniecznej do dokonania zmiany i oderwania się od naszej definicji rzeczywistości Uważaj ą jednak, ze niestety takie próby to zasadniczo przedsięwzięcia umysłowe Nowe myśli, nowe pomysły rzadko nas zmieniają

Jedną z rzeczy, jakich się nauczyłam w świecie czarownikow jest to, ze bez wycofywania się ze świata i me czyniąc sobie żadnej krzywdy, osiągają om wspaniały cel, jakim jest zmiana definicji rzeczywistości

 

Życie we śnie

I

Pod wpływem impulsu, po uroczystości chrztu dziecka znajomej w Nogales w Arizonie, postanowiłam przekroczyć granicę Meksyku. Kiedy wychodziłam z domu znajomej, jeden z jej gości, kobieta o nazwisku Delia Flores, poprosiła mnie o podrzucenie jej do Hermosillo.

Była to śniada kobieta po czterdziestce, średniego wzrostu i o tęgiej sylwetce. Była potężnie zbudowana, miała proste, czarne włosy splecione w gruby warkocz. Jej ciemne, błyszczące oczy rozświetlały bystrą, choć nieco dziewczęcą, okrągłą twarz.

Pewna, że to Meksykanka urodzona w Arizonie, spytałam ją, czy do wjazdu do Meksyku jest jej potrzebna karta turystyczna.

– A po co mi karta turystyczna, żeby wjechać do własnego kraju? – odparowała, otwierając szeroko oczy z przesadnego zdziwienia.

– Pani ma taki sposób mówienia i modulację głosu, iż sądziłam, że jest pani z Arizony – powiedziałam.

– Moi rodzice byli Indianami z Oaxaca – wytłumaczyła. – Ale ja jestem ladina.

– Co to takiego “ladina"?

– Ladinos to ortodoksyjni Indianie, którzy wychowują się w mieście – objaśniła. Kiedy pociągnęła swą wypowiedź, w jej głosie zabrzmiało jakieś dziwne podniecenie, którego nie potrafiłam zrozumieć: – Przejmują zwyczaje białych ludzi, a są w tym tak dobrzy, że dzięki udawaniu potrafią osiągnąć wszystko.

– Nie ma powodów do dumy – powiedziałam krytycznym tonem. – Nie świadczy to zbyt dobrze o pani, pani Flores.

Skrucha na jej twarzy ustąpiła szerokiemu uśmiechowi.

– Może w wypadku prawdziwego Indianina albo prawdziwego białego – powiedziała bezczelnie. – Ale ja jestem z siebie całkowicie zadowolona. – Pochyliła się w moją stronę i dodała: – Proszę mi mówić, J3elia". Czuję, że zostaniemy wielkimi przyjaciółkami.

Nie wiedząc, co powiedzieć, skupiłam się na drodze. Podjechałyśmy w milczeniu do punktu kontrolnego. Strażnik poprosił o moją kartę turystyczną, lecz Delii nie poprosił o to samo. Zdawał się jej nie zauważać – nie wymienili ze sobą ani jednego spojrzenia czy słowa. Kiedy chciałam coś do niej powiedzieć, powstrzymała mnie władczym ruchem ręki. Strażnik spojrzał na mnie pytająco. Ponieważ nic nie powiedziałam, wzruszył ramionami i machnął ręką, żebym jechała dalej.

– Jak to się stało, że ten strażnik nie poprosił o twoje dokumenty? – spytałam, kiedy odjechałyśmy kawałek.

– Och, zna mnie – skłamała. I wiedząc, że wiem, że kłamie, wybuchnęła bezwstydnym śmiechem. – Myślę, że się mnie przestraszył, nie odważył się do mnie odezwać – skłamała znowu. I znowu się roześmiała.

 

Postanowiłam zmienić temat, choćby po to, by uratować ją przed spiętrzającymi się kłamstwami. Zaczęłam mówić o rzeczach będących wówczas przedmiotem zainteresowania w wiadomościach telewizyjnych, głównie jednak jechałyśmy w milczeniu. Nie było to niezręczne czy pełne napięcia milczenie; przypominało otaczającą nas pustynię, szeroką, nagą i dziwnie uspokajającą.

– Dokąd cię mam podrzucić? – spytałam, kiedy wjechałyśmy do Hermosillo.

– Do centrum – powiedziała. – Zawsze zatrzymuję się w tym samym hotelu, kiedy tu jestem. Dobrze znam właścicieli i jestem pewna, że pozwoliliby ci przenocować za taką samą opłatą jak moja.

Z wdzięcznością przyjęłam jej propozycję.

Hotel był stary i zniszczony. Okna pokoju, który mi przydzielono, wychodziły na zakurzone podwórko. Dwuosobowe łóżko z czterema kolumienkami i masywna, staroświecka komoda zmniejszały pokój do klaustrofobicznych rozmiarów. Dobudowano małą łazienkę, ale pod łóżkiem nadal stał nocnik. Stanowił komplet z porcelanowym zestawem toaletowym na komodzie.

Pierwsza noc była okropna. Spałam zrywami, w snach byłam świadoma szeptów i cieni przesuwających się po ścianach. Zza mebli wyłaniały się kształty przedmiotów i potwornych zwierząt. W kątach materializowali się ludzie, bladzi, upiorni.

Następnego dnia pojeździłam po mieście i jego okolicach, a tej nocy, chociaż wykończona, nie mogłam usnąć. Kiedy w końcu mi się to udało, miałam przedziwny, koszmarny sen. Zobaczyłam jakąś ciemną istotę w kształcie ameby, czającą się na mnie u stóp łóżka. Z jej głębokich bruzd zwisały opalizujące macki. Stworzenie to pochyliło się nade mną, oddychając i wydając z siebie urywane, chrapliwe dźwięki, które przeszły w charczenie.

Moje krzyki zostały stłumione przez opalizujące sznury zaciskające się na mojej szyi. Nagle wszystko stało się ciemnością, kiedy stworzenie – które z pewnością było samicą– zmiażdżyło mnie, kładąc się na mnie.

Tę niekończącą się chwilę pomiędzy snem a jawą w końcu przerwało uporczywe walenie do drzwi i zaniepokojone głosy gości hotelowych na korytarzu. Zapaliłam światło i przez drzwi wymamrotałam jakieś przeprosiny i wyjaśnienia.

Z koszmarem wciąż klejącym się do skóry jak pot, poszłam do łazienki. Spojrzałam w lustro i zdusiłam w sobie krzyk. Czerwone linie na moim gardle i równo rozłożone czerwone plamy biegnące w dół po klatce piersiowej wyglądały jak niedokończony tatuaż. Gorączkowo zaczęłam się pakować. Była trzecia rano, kiedy weszłam do opustoszałego hallu, żeby zapłacić rachunek.

– Dokąd się wybierasz o tej porze? – spytała Delia Flores, wyłaniając się zza drzwi za biurkiem. – Słyszałam, że miałaś zły sen. Wszyscy goście się zdenerwowali. Tak się ucieszyłam na jej widok, że ją objęłam i zaczęłam szlochać.

– No już, już – wymruczała uspokajająco, głaszcząc mnie po włosach. – Jeśli chcesz, możesz się przespać w moim pokoju. Będę cię pilnować.

– Za nic w świecie nie zostanę w tym hotelu – powiedziałam. – W tej chwili wracam do Los Angeles.

– Często miewasz złe sny? – spytała od niechcenia, prowadząc mnie do skrzypiącej starej kanapy w kącie.

– Czasami, całe życie śniły mi się koszmary – odparłam. – W pewien sposób przyzwyczaiłam się do nich. Ale dzisiaj to było co innego; to był najbardziej realny, najgorszy koszmar, jaki kiedykolwiek miałam.

Posłała mi badawcze przeciągłe spojrzenie, po czym powiedziała powoli, przeciągając litery:

– Chciałabyś się pozbyć tych koszmarów? – Mówiąc to, zerknęła przez ramię w stronę drzwi, jakby się bała, że ktoś może stamtąd podsłuchiwać. – Znam kogoś, kto mógłby ci naprawdę pomóc.

– Bardzo bym chciała – szepnęłam, rozwiązując apaszkę na szyi, żeby jej pokazać czerwone ślady. Opowiedziałam jej ze szczegółami swój koszmarny sen. – Widziałaś kiedyś coś takiego? – spytałam.

– Wygląda dość poważnie – orzekła, uważnie oglądając linie na mojej szyi. – Naprawdę nie powinnaś wyjeżdżać, nie zobaczywszy się z uzdrowicielką, o której wspomniałam. Mieszka jakieś sto mil na południe stąd. Mniej więcej dwie godziny jazdy samochodem.

Możliwość spotkania z uzdrowicielką wydała mi się bardzo zachęcająca. Miałam z nimi do czynienia od czasów moich narodzin w Wenezueli. Za każdym razem, kiedy byłam chora, rodzice wzywali lekarza, ale gdy tylko wychodził, nasza wenezuelska gosposia otulała mnie kocem i zabierała do uzdrowiciela. Kiedy podrosłam i już nie chciałam, żeby mnie leczył uzdrowiciel – żadna z moich koleżanek nie miała takich doświadczeń – przekonała mnie, że podwójna ochrona nie może zaszkodzić. Przyzwyczajenie to tak się we mnie zakorzeniło, że kiedy przeprowadziłam się do Los Angeles, za każdym razem, kiedy chorowałam, szłam nie tylko do lekarza, ale i do uzdrowiciela.

– Myślisz, że przyjmie mnie jeszcze dziś? – spytałam. Widząc niezrozumienie na jej twarzy, przypomniałam jej, że jest już niedziela.

– Przyjmie cię bez względu na dzień tygodnia – zapewniła mnie Delia. – Zaczekaj tu na mnie, zaraz cię do niej zawiozę. Spakuję się w minutkę.

– Dlaczego zmieniasz plany, żeby mi pomóc? – spytałam, nagle zakłopotana jej propozycją. – W końcu jestem dla ciebie zupełnie obcym człowiekiem.

– Właśnie! – wykrzyknęła, wstając z kanapy. Spojrzała na mnie pobłażliwie, jakby czuła narastające we mnie wątpliwości. – Jaki powód mógłby być lepszy? – zadała mi retoryczne pytanie. – Pomóc obcemu człowiekowi to albo akt głupoty,z albo całkowitej kontroli. Mną powoduje całkowita kontrola.

Brak mi było słów, więc tylko spojrzałam jej prosto w oczy, które zdawały się z zachwytem i ciekawością przyjmować świat. Było w niej coś dziwnie kojącego. Nie tylko jej ufałam, ale też czułam się, jakbym ją znała całe życie. Wyczuwałam między nami jakąś więź, bliskość.

A jednak, kiedy patrzyłam jak znika za drzwiami, by się spakować, zaczęłam się zastanawiać, czy nie złapać bagażu i nie pobiec do samochodu. Nie chciałam znaleźć się w tarapatach z powodu własnej lekkomyślności, jak to mi się zdarzało już wcze

 

śniej. Powstrzymała mnie jednak jakaś niewytłumaczalna ciekawość, przeważająca nad znajomym uczuciem lęku.

Czekałam już prawie dwadzieścia minut, kiedy zza drzwi za biurkiem recepcjonistki wyłoniła się jakaś kobieta w czerwonym spodnium i butach na koturnach. Przystanęła pod snopem światła. Wystudiowanym gestem odrzuciła do tyłu głowę, aż loki jej blond peruki zalśniły w świetle.

Nie poznałaś mnie, prawda? – Roześmiała się radośnie.

– To naprawdę ty, Delia! – wykrzyknęłam, gapiąc się na nią z otwartymi ustami.

– No i jak? – Wciąż chichocząc wyszła ze mną na chodnik i ruszyła do mojego samochodu zaparkowanego przed hotelem. Rzuciła kosz i wełnianą torbę na tylne siedzenie mojego małego kabrioletu, po czym usiadła koło mnie i powiedziała: – Uzdrowicielka, do której cię zabieram, mówi, że tylko młodzi i bardzo starzy mogą sobie pozwolić na ekstrawagancję.

Zanim zdążyłam jej przypomnieć, że nie jest ani młoda ani bardzo stara, wyznała, że jest o wiele starsza, niż na to wygląda. Jej twarz promieniała, kiedy odwróciła się do mnie i wyjaśniła:

– Noszę ten strój, bo lubię olśniewać moich znajomych!

Nie powiedziała, czy ma na myśli mnie, czy uzdrowicielkę. Niewątpliwie byłam olśniona. Nie tylko strój miała inny; zmienił się cały jej styl bycia. Nie został w niej ani ślad tej roztropnej kobiety z rezerwą, która podróżowała ze mną od Nogales do Hermosillo.

– Będzie to czarująca podróż – oznajmiła – zwłaszcza jeśli opuścimy dach. – Jej głos był uradowany i rozmarzony. – Uwielbiam podróżować nocą z opuszczonym dachem.

Chętnie jej posłuchałam. Kiedy zostawiłyśmy za sobą Hermosillo była już prawie czwarta rano. Niebo, miękkie, czarne i usiane gwiazdami, wydawało się bardziej odległe niż kiedykolwiek. Jechałam szybko, lecz wydawało się, że w ogóle się nie poruszamy. Sękate sylwetki kaktusów i drzew mesąuite bez końca pojawiały się i znikały w świetle reflektorów; sprawiały takie wrażenie, jakby miały taki sam kształt i wielkość.

– Zapakowałam trochę słodkich bułeczek i termos champurado – powiedziała Delia, sięgając do kosza na tylnym siedzeniu. – Zanim dojedziemy do domu uzdrowicielki będzie już rano. – Nalała mi pół kubka gęstej, gorącej czekolady z mąką zbożową i nakarmiła mnie, kęs po kęsie, czymś w rodzaju duńskiej bułeczki.

– Jedziemy przez czarodziej ską ziemię – powiedziała, sącząc przepyszną czekoladę. – Przez czarodziejską ziemię zamieszkałą przez wojowników.

– A cóż to za wojownicy? – spytałam starając, się by to nie zabrzmiało zbyt protekcjonalnie.

– Yaąui z Sonory – odparła i umilkła, pewnie sprawdzając moją reakcję. – Podziwiam Indian Yaąui, bo prowadzą nieustanną wojnę – ciągnęła. – Najpierw Hiszpanie, a potem Meksykanie – ostatnio w 1934 roku – zaznali dzikości, przebiegłości i nieustępliwości wojowników Yaąui.

– Nie podziwiam wojen ani walczących ludzi – powiedziałam. Potem, chcąc przeprosić za ten agresywny ton wyjaśniłam, że pochodzę z niemieckiej rodziny, którą rozłączyła wojna.

– Twój przypadek to zupełnie co innego – stwierdziła. – Ty nie masz ideałów wolności.

– Chwileczkę! – zaprotestowałam. – Wojna wydaje mi się tak okropna właśnie dlatego, że jestem orędowniczką ideałów wolności.

– Mówimy o dwóch różnych rodzajach wojny – upierała się.

– Wojna to wojna – zauważyłam.

– Twoja wojna – ciągnęła, ignorując moją uwagę – to wojna między dwojgiem braci, którzy rządzą i walczą o supremację. – Pochyliła się w moją stronę i dodała podnieconym szeptem: – Wojna, o której ja mówię, toczy się między niewolnikiem a panem, który uważa, że ludzie są jego własnością. Widzisz różnicę?

– Nie, nie widzę – upierałam się i znowu powtórzyłam, że wojna to wojna, niezależnie od jej przyczyny.

– Nie zgadzam się z tobą – powiedziała i wzdychając głośno, oparła się. – Może powodem naszej filozoficznej niezgody jest to, że mamy różne pochodzenie społeczne.

Zdumiona jej doborem słów, automatycznie zwolniłam. Nie chciałam być niegrzeczna, ale jej akademickie koncepcje były tak absurdalne i nieoczekiwane, że nie mogłam się nie roześmiać.

Delia się nie obraziła; przyglądała mi się z uśmiechem, absolutnie z siebie zadowolona.

– Kiedy zrozumiesz, o czym mówię, może zmienisz zdanie. – Powiedziała to tak poważnie, a jednocześnie tak miło, że zrobiło mi się wstyd za to, że się z niej śmiałam. – Może nawet przeprosisz, że się ze mnie śmiałaś – dodała, jakby czytała w moich myślach.

– Bardzo cię przepraszam, Delia – powiedziałam szczerze. – Strasznie cię przepraszam, że byłam wobec ciebie taka niegrzeczna. Po prostu tak mnie zdziwiły twoje opinie, że nie wiedziałam, co zrobić. Zerknęłam na nią i dodałam ze skruchą: – Więc się roześmiałam.

– Nie miałam na myśli konwencjonalnych przeprosin – powiedziała, z rozczarowaniem kręcąc głową. – Mam na myśli przeprosiny za niezrozumienie człowieczego losu.

-Nie wiem, o czym mówisz – powiedziałam z niepokojem. Czułam, jak jej wzrok wwierca się we mnie.

– Jako kobieta powinnaś doskonale rozumieć ten los – odparła. – Przez całe życie byłaś niewolnikiem.

– O czym ty mówisz, Delia? – spytałam zirytowana jej impertynencją, po czym natychmiast się uspokoiłam pewna, że ta biedna Indianka miała nieznośnego, dominującego męża. – Wierz mi, Delia, jestem całkowicie wolna. Robię, co mi się podoba.

– Możesz robić, co ci się podoba, ale nie jesteś wolna – upierała się. – Jesteś kobietą, a to automatycznie oznacza, że znajdujesz się na łasce mężczyzn.

– Nie jestem na niczyjej łasce! – wrzasnęłam.

Nie wiem, czy to moje twierdzenie, czy ton głosu sprawiły, że Delia parsknęła rubasznym śmiechem. Śmiała się ze mnie teraz tak bardzo, jak przedtem ja z niej.

 

– Widzę, że cieszysz się ze swojej zemsty – powiedziałam obrażona. – Teraz twoja kolej na wyśmiewanie się, co?

– To nie to samo – odparła, nagle poważna. – Ty się śmiałaś ze mnie, bo czułaś się lepsza. Niewolnik, który mówi jak pan, zawsze na chwilę rozśmiesza pana.

Próbowałam jej przerwać i powiedzieć, że nawet mi przez myśl nie przeszło, żeby pomyśleć o niej jako o niewolniku, a o sobie jako o panu, ona jednak zignorowała moje wysiłki. Tym samym poważnym tonem powiedziała, że śmiała się ze mnie dlatego, że jestem ślepa na własną kobiecość.

– Co z tobą, Delia? – spytałam, zaintrygowana. – Rozmyślnie mnie obrażasz.

– Oczywiście – chętnie się ze mną zgodziła i zachichotała, kompletnie obojętna na mój rosnący gniew. Klepnęła mnie w kolano, aż rozległo się głośne klaśnięcie. – Martwi mnie to – ciągnęła – że nawet nie wiesz, że przez sam fakt bycia kobietą jesteś niewolnikiem.

Zbierając w sobie całą cierpliwość, na jaką tylko było mnie stać, powiedziałam Delii, że się myli.

– W dzisiejszych czasach nikt nie jest niewolnikiem.

– Kobiety są niewolnicami – upierała się. – Mężczyźni zniewalają kobiety. Mężczyźni ogłupiają kobiety. Ich pragnienie, by uczynić z kobiet swoją własność, zaślepia nas niczym mgła – oznajmiła.

Uśmiechnęła się, widząc moje puste spojrzenie. Odchyliła się na fotelu i splotła ręce na piersiach.

– Seks ogłupia kobiety – dodała cicho, lecz z naciskiem. – Kobiety są tak kompletnie ogłupione, że nie biorą pod uwagę możliwości, że ich niski status życiowy jest bezpośrednim rezultatem końcowym tego, co się z nimi robi za pomocą seksu.

– To największa bzdura, jaką kiedykolwiek słyszałam – oznajmiłam. Następnie, dość nieporadnie, rozpoczęłam długą mowę o społecznych, ekonomicznych i politycznych przyczynach niskiego statusu kobiet. Rozwodziłam się na temat zmian, które zaszły w ciągu ostatnich dziesięcioleci. O tym, jak kobiety odniosły sukces w swej walce z supremacją mężczyzn. Urażona jej ironicznym spojrzeniem, nie mogłam się powstrzymać od uczynienia uwagi, że niewątpliwie jest uprzedzona z powodu własnych doświadczeń.

Całe ciało Delii aż się trzęsło z powstrzymywanej uciechy. Z wysiłkiem się pohamowała i powiedziała:

– Tak naprawdę to nic się nie zmieniło. Kobiety są niewolnicami. Zostałyśmy wychowane na niewolnice. Wykształcone niewolnice zajmują się teraz społecznymi i politycznymi nadużyciami wobec kobiet. Jednak żadna niewolnica nie może się skupić na rdzeniu swego niewolnictwa – na akcie seksualnym – chyba, że w grę wchodzi gwałt albo jeżeli jest on związany z jakąś inną formą nadużycia fizycznego. – Na jej ustach pojawił się niewielki uśmiech, gdy powiedziała, że filozofowie, duchowni i naukowcy przez całe stulecia utrzymywali, i oczywiście nadal utrzymują, że mężczyźni i kobiety muszą spełniać biologiczny, przez Boga narzucony imperatyw bezpośrednio związany z ich zdolnością do rozmnażania się.

– Zostałyśmy tak uwarunkowane, by wierzyć, że seks jest dla nas dobry – podkreśliła. – To wrodzone przekonanie i akceptacja uniemożliwiaj ą nam zadanie odpowiedniego pytania.

– A jakie to pytanie? – spytałam, z całych sił próbując się nie roześmiać z jej absolutnie błędnych przekonań.

Delia najwyraźniej mnie nie usłyszała. Milczała tak długo, aż myślałam, że usnęła, więc przestraszyłam się, kiedy powiedziała:

To pytanie, którego nikt nie waży się zadać: co się dzieje z nami, kobietami, kiedy rozkładamy nogi?

– Słowo daję, Delia – zbeształam ją z udawaną konsternacją.

– Zaślepienie kobiet jest tak całkowite, że skupiamy się na każdej innej kwestii niższości poza tą jedną, która jest przyczyną wszystkiego – utrzymywała.

– Ależ, Delia, nie możemy się obyć bez seksu – roześmiałam się. – Co by się stało z gatunkiem ludzkim, gdybyśmy nie...

Skwitowała moje pytanie i śmiech władczym ruchem ręki.

– W dzisiejszych czasach kobiety takie jak ty w swej pogoni za równością naśladują mężczyzn – powiedziała. – Kobiety naśladują mężczyzn do tak absurdalnego stopnia, że seks, którym się interesują nie ma nic wspólnego z reprodukcją. Zrównują wolność z seksem, nie zastanawiają się, co seks robi z ich fizycznym i emocjonalnym dobrem. Przeszłyśmy tak dogłębną indoktrynację, że święcie wierzymy, iż seks jest dla nas dobry. – Dźgnęła mnie łokciem, po czym, jakby nuciła melodię, dodała śpiewnym tonem: – Seks jest dla nas dobry. Jest przyjemny. Jest potrzebny. Przynosi ulgę w depresji, represji i frustracji. Leczy ból głowy, niskie ciśnienie i nadciśnienie. Usuwa pryszcze. Dzięki niemu rosną ci cycki i tyłek. Reguluje cykl menstruacyjny. Krótko mówiąc, jest fantastyczny! Jest dobry dla kobiet. Wszyscy tak mówią. Wszyscy go polecają. – Urwała na chwilę, po czym oznajmiła dramatycznym tonem: – Jedno rżniątko dziennie trzyma lekarza z dala ode mnie.

Te stwierdzenia wydały mi się niezwykle zabawne, szybko jednak otrzeźwiałam, kiedy sobie przypomniałam, że rodzina i przyjaciele, włączając w to naszego lekarza domowego, zalecali go – oczywiście nie tak obcesowo – jako lekarstwo na wszystkie dolegliwości wieku dojrzewania, jakie przechodziłam, dorastając w wysoce represyjnym otoczeniu. Nasz lekarz mówił, że kiedy już wyjdę za mąż, moje cykle menstruacyj-ne się uregulują. Przytyję. Będę lepiej spała. Będę miała miłe usposobienie.

– Nie widzę nic złego w tym, że ktoś pragnie seksu i miłości – powiedziałam defensywnym tonem. – Wszystko, czego w nim doświadczyłam, bardzo mi się podobało. I nikt mnie nie zaślepia. Jestem wolna! Wybieram, kogo chcę i kiedy chcę. W oczach Delii błysnęła wesoła iskierka, kiedy powiedziała:

– Wybór partnera w żaden sposób nie zmienia faktu, że jesteś rżnięta. – Po czym z uśmiechem, jakby chciała zmiękczyć szorstkość swego tonu, dodała: – Zrównywanie wolności z seksem to kompletny absurd. Zaślepienie mężczyzn jest tak całkowite, tak skończone, że pozbawiło nas energii i wyobraźni niezbędnej do tego, byśmy się skupiły na prawdziwej przyczynie naszego zniewolenia. – Potem powiedziała z naciskiem: – Pragnąć

 

mężczyzny seksualnie lub się w nim zakochać romantycznie to jedyne dwie decyzje, jakie mogą podjąć niewolnice. A wszystko, co nam mówiono o tych decyzjach to nic tylko wymówki, które z nas czynią ignorantki i wspólniczki w tym oszustwie.

Byłam na nią oburzona. Wydawało mi się, że to dyskryminowana, nienawidząca mężczyzn jędza.

– Dlaczego tak bardzo nie cierpisz mężczyzn, Delia? – spytałam swoim najbardziej cynicznym tonem.

– Wcale nie – zapewniła mnie. – Natomiast gorąco sprzeciwiam się naszej niechęci do tego, by zrozumieć, jak dogłębnej indoktrynacji zostałyśmy poddane. Presja na nas wywierana jest tak silna i tak przepełniona świętym oburzeniem, że stałyśmy się w tym wspólniczkami. Kto ośmiela się sprzeciwić, jest odrzucany i wyszydzany jako osoba nienawidząca mężczyzn lub jakiś dziwoląg.

Rumieniąc się, zerknęłam na nią ukradkiem. Doszłam do wniosku, że być może dlatego tak obraźliwie mówi o seksie i miłości, że w końcu jest dość stara. Fizyczne żądze ma już za sobą.

Chichocząc cicho, Delia założyła ręce za głowę.

– Nie mam za sobą fizycznych żądz dlatego, że jestem stara – zwierzyła się

– ale dlatego, że miałam okazję wykorzystać swą energię i wyobraźnię do tego, by stać się kimś innym niż niewolnica, na którą zostałam wychowana.

Poczułam się raczej urażona niż zdziwiona tym, że czytała w moich myślach. Zaczęłam się bronić, ale moje słowa wywoływały tylko jeszcze większy śmiech. Przestała i odwróciła się do mnie. Twarz miała tak surową i poważną jak nauczyciel mający skarcić ucznia.

– Jeżeli nie jesteście niewolnicami, to jak do tego doszło, że was wychowano na Hausfrau? – spytała. – 1 jak to się stało, że myślicie tylko o heiraten i o swoim przyszłym Herr Gemahl, który będzie Dich mitnehmen?

Tak bardzo mnie rozśmieszył jej niemiecki, że musiałam zatrzymać samochód, gdyż inaczej spowodowałabym wypadek. Zaciekawiona, gdzie tak dobrze się nauczyła niemieckiego, zapomniałam bronić się przed jej niepochlebnymi uwagami, że przez całe życie chodziło mi tylko o to, żeby znaleźć sobie męża, który by mnie pieprzył. Choć bardzo prosiłam, lekceważąco ignorowała moje zaciekawienie jej znajomością niemieckiego.

– Później będziemy miały mnóstwo czasu na rozmowy o moim niemieckim

– zapewniła mnie. Potem przyjrzała mi się ironicznie i dodała: – Albo o zniewoleniu. – Zanim zdążyłam odparować, zaproponowała, żebyśmy porozmawiały na tematy ogólne.

– Na przykład o czym? – spytałam, znowu zapalając silnik.

Delia odchyliła oparcie fotela niemal do pozycji poziomej i zamknęła oczy.

– Opowiem ci o czterech najsłynniejszych przywódcach Yaąui – powiedziała cicho. – Interesują mnie przywódcy, ich sukcesy i porażki.

Zanim zdążyłam mruknąć, że nie interesują mnie opowieści wojenne, Delia powiedziała, że pierwszym przywódcą Yaąui, który zwrócił jej uwagę, był Calixto Muni.

Nie była utalentowaną gawędziarką. Jej opowieść okazała się prosta, niemal akademicka. Mimo to nie chciałam uronić ani słowa.

Calixto Muni był Indianinem, który przez lata pływał pod flagą piracką po Morzu Karaibskim. Po powrocie do ojczystej Sonory stanął na czele zbrojnego powstania przeciwko Hiszpanom w latach 30-tych osiemnastego wieku. Zdradzony, został pojmany i stracony przez Hiszpanów.

Następnie Delia wygłosiła długi i wyrafinowany wykład o tym jak w latach 20-tych dziewiętnastego wieku po osiągnięciu niepodległości przez Meksyk i po tym, jak rząd meksykański usiłował sparcelować ziemię Yaqui, ruch oporu przekształcił się w szeroko zakrojone powstanie. Powiedziała, że to Juan Bandera, który kierował się tym samym duchem, zorganizował jednostki militarne wśród Yaąui. Uzbrojeni często w same łuki i strzały, wojownicy Bandera walczyli z oddziałami meksykańskimi przez niemal dziesięć lat. W 1832 roku Juan Bandera został pokonany i stracony.

Delia powiedziała, że następnym słynnym przywódcą był Jose Maria Levya, lepiej znany jako Cajeme – ten, który nie pije. Był Indianinem Yaąui z Hermosillo. Był wykształcony i zdobył szerokie umiejętności wojskowe w armii meksykańskiej. Dzięki tym umiejętnościom zjednoczył wszystkie miasteczka Yaąui. Od swego pierwszego powstania w latach 70 dziewiętnastego wieku Cajeme utrzymywał swoją armię w aktywnym stanie rewolty. Został pokonany przez armię meksykańską w 1887 w Buatachive, twierdzy na ufortyfikowanej górze. Chociaż udało mu się uciec i ukryć w Guaymas, w końcu został zdradzony i stracony.

Ostatnim wielkim bohaterem Yaąui był Juan Maldonado, znany również jako Te-tabiate – toczący się kamień. Zreorganizował resztki sił Yaąui w górach Bacatete, skąd przez ponad dziesięć lat prowadził okrutną i desperacką wojnę partyzancką z oddziałami meksykańskimi.

– Ale na przełomie wieku – Delia zakończyła swą opowieść – dyktator Porfirio Diaz rozpoczął kampanię eksterminacji Yaąui. Indianie zostali wystrzelani podczas pracy w polu. Tysiące zostało wysłanych statkiem na Jukatan do pracy na plantacjach agawy i do Oaxaca do pracy na polach trzciny cuk...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin