Weronika Hort
(Hanka Ordonówna)
Wstęp Hanka Ordonówna była najdelikatniej piękną i najwszechstronniej
utalentowaną artystką, jaką spotkałem w życiu. Pochodziła z tzw. nizin
warszawskich, a miała wykwint zachowania się i elegancję nie do pojęcia dziś,
gdy obowiązuje kobiety moda na wulgarność. W dobie przedmikrofonowej
wykształciła swój mały, niemal dziecięcy głosik i dykcję tak, że jako pieśniarka
i aktorka słyszalna była co do słowa ze wszystkich scen. Teksty dla niej pisali
Tuwim, Hemar, Gałczyński, a muzykę najlepsi kompozytorzy. Tego wszystkiego nie
zdołały utrwalić ani marny film, ani chropawe płyty ówczesne. Ot... czarowny
motyl, co odlatuje w głąb wspomnień, starych ludzi. Weronika Hort jest
pseudonimem wybranym przez Ordonkę, gdy oddawała do druku w Bejrucie, w 1948
roku swą książkę "Tułacze dzieci" i bała się, żeby jej treść nie wpędziła do
więzień Bezpieki rodziny i przyjaciół zostawionych w kraju. Było tak bowiem, że
Ordonówna, wojną odcięta w Wilnie, później wywieziona do jednego z łagrów
sowieckich, gdy dostała się w rejony objęte działalnością armii gen. Andersa,
postawiła sobie za cel - wraz z mężem, Michałem hr. Tyszkiewiczem - ratowanie
polskich dzieci, które oderwane od rodzin błąkały się w poniewierce najcięższej
po wojennych bezkresach ZSRR. Udało się jej wywieźć ich kilkaset na Bliski
Wschód i dalej, gdzie się zajęły sierotami nasze misje. Ta druga, bohaterska
część życia Hanki Ordonówny dała jej prochom miejsce wśród najdostojniejszych
kolegów, w Alei Zasłużonych cmentarza Starych Powązek w Warszawie. (Jerzy
Waldorff) Od autorki Tę książkę dedykuję Przyjaciółkom moim - Wam - Anno, Mario
i Stefanio, i Wam małym wiekiem, lecz dojrzałym cierpieniem, Tułaczym dzieciom.
Motto: Życie moje zaczęło się od przerażenia,@ ojciec mój umarł śmiercią synów@
OJczyzny, zamordowany; a matka@ moja umarła z boleści po nim,@ a jam był
pogrobowcem.@ * * * Oto mnie w kołysce owionęła woń krwi@ ojcowskiej, i wyrosłem
z twarzą smutną@ i przelęknioną.@ (Juliusz Słowacki "Anhelli") Część pierwsza
Dzieje Krzysztofa Anielka było na imię matce Krzysztofa, Andrzej ojcu. Oboje
urodzili się pod zaborem austriackim, ona we Lwowie, on w Krakowie. Walka o
niepodległość była istotą ich dzieciństwa, walka, za którą ich dziadowie, będący
pod zaborem rosyjskim poginęli na syberyjskich zesłaniach. Jedną z pierwszych
lekcyj, danych im przez życie, było dzielenie ludzi na Wrogów i Swoich. Wolność,
ucieleśnioną w Legionach, przyjęli z nieprzytomną radością. Swój, Swoi i
Niepodległa, kipiało szczęściem wokoło. Pojęcie Wróg, zatarło się po latach
wspaniałej Wolności. Był rok 1930. Na krakowskich plantach stały drzewa omdlałe
z upału. Anielka urodziła Andrzejowi syna, imię Krzysztof dano mu na chrzcie.
Pierwszym marzeniem małego Krzysztofa, gdy zaczął podrastać, było zostać
Kolumbem. Jego sensacyjne odkrycia różnych zakamarków w parku Jordana, lub na
plantach, kończyły się przetrzepaniem mu przez ojca skóry i obietnicą poprawy ze
strony chłopca, ale w miarę jak rósł poczęły nudzić go odkrycia terytoriów,
rozpoczął pracę konstruktorską, ograniczając się na razie do zaglądania: "co w
środku?". Zagadnienie czym zostać pomógł rozwiązać Krzysztofowi jego wujek,
lotnik, zabierając go kiedyś ze sobą na lotnisko. Ogromne wrażenie wywarł
wówczas na Krzysztofie zaczarowany świat warsztatów. Rozgorączkowane oczy nie
wiedziały po prostu na czym się dłużej zatrzymać: na śrubach, drutach,
narzędziach - czy prawdziwych częściach samolotu. Wszystko to było godne
pożądania i wszystko to Krzysztof chciałby mieć na własność. Wtedy to postanowił
zostać lotnikiem. Ile guzów nabił sobie, zlatując z krzeseł, stołów, foteli,
jako samolotów, które nie chciały latać, trudno zliczyć. Z pasją konstruował z
pudełek i szpulek coraz to nowe modele aeroplanów. - "Będzie z niego pociecha" -
mówili, kiwając z uznaniem głowami, prawdziwi lotnicy - "zdolny malec" - i
pozwalano mu wybierać z warsztatów lotniczych śrubki, druciki i przeróżne
drobiazgi. Tragiczne fatum polskich pokoleń zburzyło pogodne Krzysztofowe
dzieciństwo i nie dało mu rozwinąć skrzydeł do wyśnionych lotów. * * * Wojna we
wrześniu 1939 roku spadła na Anielkę, przebywającą z Krzysztofem u matki swojej
we Lwowie, tak niespodzianie, że straciła po prostu głowę. - Napisz do Andrzeja
i czekaj tutaj na jego odpowiedź - radziła matka. Anielka więc pisała, ale
odpowiedzi od Andrzeja nie było. Coraz bardziej alarmujące wiadomości dochodziły
z frontu. - Na pewno już jest w wojsku - mówiła Anielka. - Na pewno -
potwierdzała matka - siedź więc tutaj, i nie ruszaj się z miejsca, łatwiej się
tak skomunikujecie. Pożoga wojenna objęła wkrótce i Lwów. Na przedmieściach
rozgorzały walki, wszystkie szpitale zapełniły się rannymi. Anielka zgłosiła się
do Czerwonego Krzyża, i odtąd całymi dniami i nocami przebywała przy chorych,
pochłonięta pracą. Wiadomości radiowe były coraz bardziej beznadziejne, a od
Andrzeja nie było listu. W końcu przyszedł dzień, w którym po krwawych wysiłkach
wojska i ludności wróg wkroczył do miasta. - Uciekajmy! - namawiała teraz matka.
- Nie zostawię rannych - odpowiadała Anielka. - Co z nami będzie? - Co Bóg da. *
* * Pewnej nocy ktoś natarczywie zastukał do drzwi. Rewizja - przemknęło przez
głowę Anielki - otworzyła. Zwalił się na nią jakiś mężczyzna, pod jego ciężarem
straciła równowagę - upadli. - Krew! - krzyknął Krzysztof. Babka zatkała mu usta
i zatrzasnęła drzwi wejściowe; kobiety z trudem podniosły zemdlonego i ułożyły
go na łóżku. Babka prędko wyszła i wróciła z wodą i ścierką, i Krzysztof widział
jak zmywała ślady krwi na schodach oraz przy wejściu. Robiła to bardzo cicho.
Anielka opatrywała rannego, w braku bandaży darła prześcieradło, mężczyzna
powoli odzyskiwał przytomność. Krzysztofa wypchnięto do sąsiedniego pokoju, stał
tam z uchem przytkniętym do dziurki od klucza i słyszał jak coś szeptali, był
zły, że nie mógł zrozumieć co. Nagły dzwonek u drzwi zelektryzował wszystkich.
Krzysztof wbiegł do pokoju. Na miejscu, gdzie leżał mężczyzna, sterczała teraz
kupa pościeli i na niej posadziła go Anielka. - Pamiętaj - nikogo tu nie było, i
nie ma. Czytaj - powiedziała nakazującym głosem, rzucając mu książkę. Dzwonek
szalał, Anielka siadła przy stole i zaczęła cerować spodenki, ręka jej drżała. -
Adkroj! - dał się słyszeć głos i walenie pięścią w drzwi. Babka otworzyła je z
klucza. W sąsiednim pokoju zadudniły ciężkie kroki. Kopnięte drzwi z trzaskiem
rozwarły się i w progu pokoju stanęło czterech ludzi z rewolwerami. - Wróg! -
przemknęło przez głowę Krzysztofa. Wróg! - a ten, na którym posadziła go matka
to Swój - i trzeba go bronić. Żeby tamten tylko nie jęknął, żeby nie jęknął -
myślał Krzysztof i w tej chwili zobaczył utkwione w siebie czarne, zimne, złe
oczy. Oczy te świdrowały i przeszywały go na wskroś. Może on wie co ja myślę -
przemknęło mu błyskawicą przez głowę. - Zaczęło go mdlić ze strachu, bał się
poruszyć. Złe oczy przybliżały się coraz bardziej, bardziej - aż nagle
pociemniało wszystko dokoła i Krzysztof zemdlał. Gdy się ocknął, zobaczył nad
sobą znów oczy, ale tych oczu się nie bał - to był Swój. Anielka z babką stały
teraz na zmianę przy oknie, obserwując ulicę i wejście do bramy, przybysz zaś
opowiadał straszne, a zarazem ciekawe rzeczy. Przyszedł z Warszawy, szedł za
granicę. Mówił, że pełno wojska naszego po lasach, że przyjdzie czas, gdy
przepędzimy wroga, opowiadał, jak chłopcy w wieku Krzysztofa dzielnie bronili
Warszawy, rzucając butelki z benzyną na czołgi niemieckie. * * * Od dnia, w
którym zjawił się nieznajomy, dom ich stał się jak gdyby hotelem - stale ktoś
przybywał, zmęczony i brudny - a odchodził przebrany i zupełnie inny. Czasami
przybyszowi wyrastała w ciągu jednego dnia broda, lub zmieniał się kolor włosów.
Krzysztof nie dziwił się temu i o nic nie pytał - wiedział, że to Swoi, i że nie
wolno nikomu nic o tym mówić. Mijały miesiące, Andrzej dalej nie dawał znaku
życia, Anielka nie mogła się niczego o mężu dowiedzieć. Bieda zajrzała do ich
domu, jedzenia było coraz mniej, za to łat na ubranku Krzysztofa coraz więcej. *
* * Pod piekarnią było istne obozowisko. O trzeciej w nocy zajmowali już ludzie
miejsce w kolejce, przynosząc ze sobą stołki i krzesełka. Krzysztof nienawidził
tego wyczekiwania, które nie zawsze dawało dobre wyniki. Tego dnia, jak co
dzień, stał w ogonku po chleb. Dzień był brzydki, deszcz ciął po twarzy; szara
od błota ulica i przemokli, znużeni ludzie, snujący się po niej, nie stanowili
dla oczu rozrywki. Toteż Krzysztof nudził się i głośno ziewając tupał nogami dla
rozgrzewki, rozchlapując błoto ku niezadowoleniu sąsiadów. Jak ludzie się
pozmieniali - myślał - dawniej byli mili, rozmowni, współczujący - teraz stali
się milczący, źli i niechętni. Pragnął, aby Anielka przyszła zastąpić go,
chciałby już pobiec do domu, napić się gorącej herbaty, zjeść przygotowane
śniadanie, rzucić się na łóżko i zatopić się w marzeniach o domu, Andrzeju, o
uśmiechniętej Anielce, wuju lotniku, plantach w Krakowie i wszystkich
niedawnych, dziecięcych przyjemnościach, zapomnieć wreszcie o łajaniach i
szturchańcach, jakimi darzono go w kolejce. A dziś Anielka, jak na złość,
spóźnia się. Już dawno matka Helenki z przeciwka przyszła ją zastąpić, i "babkę
kulawą" zamienił jej syn, a piekarza zastąpiła piekarka - tylko on marznie.
Westchnął i poczuł się bardzo pokrzywdzony. Z zamyślenia wyrwał go czyjś płacz.
Z bramy sąsiedniego domu wyprowadzono troje dzieci i wepchnięto do zakrytego
brezentową budą ciężarowego samochodu. Krzysztof zaintrygowany pobiegł tam. Gdy
mężczyzna, rozmawiający z szoferem, odwrócił się - Krzysztof skamieniał: - Oczy,
oczy - znów te straszne, złe, świdrujące oczy wbiły się w niego. - Wróg! -
przebiegło mu przez myśl, w głowie poczuł zamęt. - Chatieł udrat (Chciał uciec)
- usłyszał poprzez szum w uszach. Ktoś chwycił go wpół, wrzucił do auta i
Krzysztof znalazł się przy zbitych w gromadę, przerażonych dzieciach. Głos
uwiązł mu w krtani, a strach sparaliżował ruchy. Do auta tymczasem wpychano
ludzi, wrzucając za nimi tobołki i walizki, po czym samochód ruszył. Krzysztof
zaczął krzyczeć z całych sił, próbując przebić się do wejścia poprzez gromadę
ludzi i zwał wszelakich tobołów, lecz silna ręka pochwyciła go i odrzuciła w
kąt. Zemdlał. Gdy otworzył oczy, zobaczył pochyloną nad sobą bladą twarz
kobiety, na której rękach złożoną miał obolałą głowę. - Jak się tutaj dostałeś?
- zapytała. - Ktoś mnie wepchnął do samochodu. - Ojcze, trzeba im wyjaśnić, że
to dziecko nie należy do naszej rodziny, niech go wypuszczą - powiedziała
kobieta. Stary człowiek, do którego zwrócone były te słowa, wzruszył ramionami.
- Niech ojciec jednak spróbuje - nalegała. - Myślisz, że to co pomoże? -
odpowiedział. Podszedł jednak do konwojenta i zaczął mu tłumaczyć sprawę
Krzysztofa. - Da, da - uspokajał konwojent, kanieczno, jeśli on nie należy do
waszej rodziny, to my jego zwolnimy. - No, widzi ojciec - radowała się kobieta.
- A nie wychodź już z domu sam - mówiła głaszcząc głowę chłopca. Krzysztof
patrzył w jej dobre oczy, które nie były podobne do oczu Anielki, a jednak
zdawało mu się, że to Anielka jest przy nim. Gdy auto stanęło, zerwał się na
równe nogi. - Wychodź prędko - powiedziała kobieta, pchnąwszy go ku wyjściu. -
Czekaj! - krzyknął konwojent - siadaj. - Ależ - gorączkowała się kobieta - on
nie nasz, trzeba go wypuścić. - Puścimy - padła odpowiedź - ale potem, tymczasem
niech siedzi. Znów wepchnięto parę osób, wrzucając za nimi tobołki. W aucie
zrobił się ścisk, nowoprzybyłe kobiety płakały. - Przestańcie się mazgaić -
syknął młody mężczyzna - płacz nie pomaga, a tylko rozstraja nerwy. Niemowlę w
poduszce zaczęło kwilić, ale matka uspokajała je jak mogła, ale to nie pomagało
i dziecko krzyczało coraz głośniej. Niemiła woń rozeszła się w powietrzu. -
Zmień pieluszki - radziła starsza kobieta i obie zaczęły rozwijać niemowlę.
Dziecko stojące blisko nich zwymiotowało na czyjeś tobołki. Pfuj - splunął stary
konwojent i podniósł brezentową płachtę zasłaniającą wejście. Świeże powietrze
wpadło ożywczym prądem. Matka winowajcy ocierała zarzygany tobołek,
przepraszając właściciela. - Drobiazg - padła odpowiedź - to dopiero początek. -
Tak, to dopiero początek - z westchnieniem powtórzył młody człowiek. - Na
dworzec nas wiozą - odezwał się ktoś, widząc mijane znajome budynki. - Na
dworzec - przeszedł szmer pełen grozy. - Wywożą... - Jezus Maria - krzyknęła
kobieta z niemowlęciem na ręku, rzucając się do wyjścia. - Uchadi! - ryknął
konwojent, odpychając ją brutalnie. Młody mężczyzna przyskoczył do niego,
konwojent uderzył go kułakiem w twarz, straż wyjęła rewolwery i skierowała je ku
jadącym. - Sidiet' i małczat', bo będziemy strzelać - wycedził przez zaciśnięte
zęby starszy z nich i zapuścił wejściowy brezent. Młody mężczyzna wycierał sobie
krew płynącą z ust. Na dworcu szybko przeprowadzono ich pod konwojem przez
perony, nie dając możności porozumienia się z kimkolwiek, po czym zaczęto ich
ładować do towarowego wagonu, w którym byli już inni ludzie. - Jak bydło -
buntował się młody człowiek. - To dopiero początek - kiwając głową mówił stary
mężczyzna. - Boże, Boże i za co? za co? - płakała kobieta z niemowlęciem na
ręku. Krzysztof był oniemiały. - Panie, panie - wołała kobieta z dobrymi oczami,
szarpiąc za rękaw stojącego przy wagonie, starszego rangą enkawudzistę. * - Tego
chłopca trzeba wypuścić, on nie należy do naszej rodziny - i wysadziła
Krzysztofa z wagonu. Funkcjonariusz N. K. W. D. (Narodnyj Komisariat
Wnutriennich Dieł). Enkawudzista chwycił go i wepchnął z powrotem. - Potem,
potem to załatwimy - mówił z dobrotliwym uśmiechem - tymczasem niech jedzie. -
Ależ on nie nasz - perswadowała kobieta. -Jeśli nie należy do rodziny waszej,
tak my jego odpustim - zapewniał ją uprzejmie. - Ale kiedy? - Później -
odpowiedział enkawudzista i odszedł do innych wagonów. Zrobił się ruch na
peronie, zatrzaśnięto drzwi, pociąg ruszył. Krzysztof z nieprzytomnej rozpaczy
zaczął krzyczeć i bić głową o ścianę - ledwie go oderwano. Pociąg, którym
jechali, minął wiele stacyj, na żadnej z nich Krzysztofa nie wypuszczono, jechał
dalej, związany dziwnym przeznaczeniem losu z obcymi sobie ludźmi. W wagonie
było czterdzieści osób: dzieci, starców, kobiet i mężczyzn. Porozkładane na
ziemi bety nie dawały swobody poruszania się, ludzie, karmieni soloną rybą i
wodą z kałuż, chorowali na żołądki. Rura wychodowa, umieszczona w rogu wagonu,
ziała obrzydliwym fetorem. Na stacjach spotykali takie same pociągi,
przepełnione wywożonymi Polakami, z niektórych dolatywały buńczuczne lub
religijne śpiewy, z innych narzekania lub płacz. Twarze ludzkie, widziane przez
kraty okienek, były obrośnięte i chorobliwie blade. - Skąd was wywieźli? -
padały zawsze te same pytania. Nieraz można było dosłyszeć lub rzucić odpowiedź,
ale przeważnie konwojenci z krzykiem odpędzali rozmawiających od okien i słowa
ginęły w przestrzeni. Krzysztof niezmordowanie wykrzykiwał na każdej stacji imię
ojca, matki, lub swoje, ale nikt nie odpowiadał na jego wezwanie. Kurczowo
uczepił się myśli, że jeżeli Andrzej zginął dla nich, tak samo tajemniczo, jak
on dla Anielki i babki, to na pewno będzie nie gdzie indziej, tylko tutaj, i że
pewnego dnia odnajdzie go. We wszystkich jego marzeniach dominował teraz ojciec,
natomiast pojawiające się myśli o matce i domu prędko odsuwał od siebie, bał się
płakać, wychudł i osłabł. Swędzenie skóry nie dawało mu spać po nocach, wszy
gryzły go okropnie. W wagonie było wiele chorych dzieci. Na każdej stacji
domagano się doktora, ale bezskutecznie. Niemowlę, które chorowało przez cały
tydzień na rozwolnienie, zżółkło i wyschło - dwoje większych dzieci majaczyło w
silnej gorączce. Starsi nerwowo kręcili się po wąskim przejściu, prowadzącym do
rury wychodowej lub siedzieli nieruchomo, bezradni i bezsilni. Którejś nocy
niemowlę umarło. Na najbliższej stacji mężczyźni zaczęli walić w drzwi i
krzyczeć, że dziecko umarło. Otworzono. - Na dworze było ciemno, ktoś latarką
oświetlił wnętrze tiepłuszki. Po chwili przyniesiono nosze, zabrano trupka i
dwoje chorych dzieci. Matki rzuciły się za nimi, nie puszczono ich jednak. -
Odeślemy wam dzieci, gdy wyzdrowieją - zapewniali enkawudziści, zamykając drzwi
wagonu. Nie mogąc przeboleć straty, matki wyły, jak zwierzęta. Każdy następny
dzień podróży stawał się coraz trudniejszy do wytrzymania. Matka niemowlęcia,
zrobiwszy lalkę z gałganków, tuliła ją do piersi i karmiła szmacianą kukłę, jak
żywe dziecko, śpiewając rozdzierającym głosem kołysanki. Zwariowała. Droga nie
kończyła się - Krzysztof stracił już rachubę dni, cierpiał na zawroty głowy i
mdłości. Czasami zdawało mu się, że wnętrzności wylecą mu gardłem. Leżał
bezwładny, rozpalony gorączką. W Akmolińsku drzwi otworzyły się. - Sobirajtieś s
wieszczami (Zbierajcie się z rzeczami) - zakomenderowano. Krzysztofa odesłano do
szpitala. - Tyfus - orzekła lekarka. Ciężka jak z ołowiu głowa bolała go do
utraty przytomności, zdawało mu się, że Anielka w białym fartuchu pochyla się
nad nim. Dlaczego ona mówi do mnie po rosyjsku? - dziwił się Krzysztof. - Czemu
nie nazwie nigdy po imieniu, nie położy pieszczotliwie ręki na bolącej głowie? -
Może gniewa się, że tak późno wrócił?... Był na Błoniach z Andrzejem - są tam
już karuzele, kolejki, strzelnice i stragany z obwarzankami. Było bardzo gorąco,
Andrzej kupił lodów, zimnych lodów... Tylko z tej karuzeli mdli go bardzo i boli
głowa. Lody były zimne... tak zimne, jak ręce Anielki, które teraz położyła mu
na głowie... Ach, co za ulga... już lepiej... lżej... Można nawet otworzyć
oczy... i podnieść ciężkie powieki. Oczy... oczy... nad nim czyjeś oczy...
"Pamiętaj, nikogo nie było i nie ma". - Wróg... wróg... A gdzie Anielka? -
"Pamiętaj, nikogo nie było i nie ma. - Pamiętaj..." Minęły dwa miesiące, silny
organizm zwyciężył chorobę; Krzysztof wyzdrowiał. Był wprawdzie jeszcze słaby,
ale w szpitalu brakło miejsc i chorzy leżeli nawet w korytarzach, na gołej
...
mykolas.uodas