Bonnie Winter.pdf

(658 KB) Pobierz
Masterton Graham
Bonnie Winter
Pochodziła ze świata, w którym to,
co najlepsze, cierpi najgorszy los.
Była jak róża i żyła tyle co one
-jeden poranek.
Francois de Malherbe
Dzienne potrzeby
Bonnie zebrała dodatkowe spreje, których potrzebowała do dzisiejszej roboty:
płyn Fantastik do czyszczenia różnych powierzchni
Resolve, środek do usuwania plam z dywanów
szampon Woolite do tapicerki
płyn Windex do mycia szyb
lizol
neutralizator zapachów Glade (bezzapachowy).
Dom Glassów
Zajechała pod dom Glassów o 11.42. Spóźniła się ponad dwadzieścia minut z
powodu tłoku na Santa Monica Freeway. Zaparkowała swojego wielkiego dodge'a na
ulicy i wyskoczyła z szoferki.
Inspektor z firmy ubezpieczeniowej czekał na nią w samochodzie z włączonym
silnikiem, próbując chłodzić się powietrzem z klimatyzacji. Kiedy zobaczył Bonnie,
wysiadł i założył okulary przeciwsłoneczne. Był młody i bardzo szczupły, z krótkich
rękawów białej koszuli wystawały ramiona blade jak skóra kurczaka.
Pani Winter? Jestem Dwight Frears z Western Domestic Insurance.
- Miło mi pana poznać — odparła Bonnie. — Przepraszam, że kazałam panu czekać.
- Cóż, proszę pani, czekanie... — uśmiechnął się — należy do mojego zawodu.
Poranek był upalny, temperatura dochodziła do czterdziestu stopni Celsjusza. Niebo
było brązowe od smogu. Bonnie przeszła przez szczeciniasty, niekoszony trawnik
przed domem Glassów, stanęła opierając dłonie na biodrach i zaczęła przyglądać się
budynkowi. Dwight Frears podszedł bliżej i stanął obok niej, nerwowo trzaskając
długopisem.
- Szeryf Kellett mówił, że to się stało dwa tygodnie temu — powiedziała Bonnie.
- Zgadza się, proszę pani. — Dwight Frears spojrzał na deseczkę z klipsem, którą
trzymał w ręku. — Dokładnie ósmego lipca.
Bonnie osłoniła oczy dłonią. Dom Glassów niczym się nie różnił od setek takich
samych domów w San Bernardino. Miał pokryty gontem dach, werandę w
hiszpańskim stylu i garaż z tablicą do koszykówki, zamocowaną na zgiętym pręcie.
Jedyna różnica polegała na tym, że był bardzo zaniedbany — klimatyzacja dawno
wysiadła, siatka w drzwiach była porwana, a jasnozielone stiukowe zdobienia
zaczynały się kruszyć i odpadać.
Podeszła do frontowego okna i spróbowała zajrzeć do środka przez listewki
brudnozielonej żaluzji, ale udało jej się zobaczyć jedynie zapadniętą, wyłożoną
białym winylem kanapę i własne odbicie: zobaczyła trzydziestoczterolatkę o pełnych
kształtach i jasnoblond włosach, ubraną w czarny T-shirt z EWisem i białe dżinsy z
gumą w pasie.
Dwight ponownie zajrzał do swoich notatek.
— Biuro koronera twierdzi, że dzieciaki znaleziono w sypialni od tyłu. Jedno leżało na
łóżku, drugie znaleziono skulone w kącie.
Bonnie obeszła dom. Po drodze schyliła głowę i przeszła pod prowizorycznie
zamocowanym sznurem do suszenia bielizny. Za budynkiem znajdowało się małe
podwórko z huśtawką i karuzelą dla dzieci, dwoma leżakami i grillem, pokrytym grubą
warstwą spalonego tłuszczu. Tuż obok leżał przewrócony na bok trójkołowy rowerek.
Można było stąd zajrzeć do kuchni. Gdyby nie chmary much, które obsiadły każdy
kawałek przestrzeni, wyglądałaby jak każda inna kuchnia. Okno sypialni było pokryte
od wewnątrz czymś, co wyglądało jak migotliwa zasłona. Dwight zamierzał coś na jej
temat powiedzieć, po chwili zrozumiał jednak, co widzi, i odwrócił się od okna.
Bonnie wróciła do frontowego wejścia.
— No dobrze... wygląda na to, że trzeba będzie przede wszystkim zająć się tylną
sypialnią i zrobić generalne sprzątanie całego domu. Zajmie to minimum sześć
godzin, co wyniesie tysiąc dwieście plus koszty materiału i transportu, w sumie jakieś
tysiąc pięćset.
Kiedy Dwight się odezwał, sprawiał wrażenie, jakby miał trudności z oddychaniem.
— Tysiąc pięćset...? Myślę, że... no tak, oczywiście.
Siedzieli potem w jego samochodzie i wypełniali formularze dla towarzystwa
ubezpieczeniowego. Dwight już kończył, kiedy pojawił się kolejny samochód —
poobijany niebieski datsun, mający tylko jedne brązowe drzwi. Wysiadła z niego
niewysoka, przypominająca ptaka kobieta z dużym nosem i spiętymi na czubku
głowy włosami. Podeszła do okna pasażera samochodu Dwighta i zastukała w
szybę.
- Cześć, Bonnie. Przepraszam za spóźnienie.
- Cześć, Ruth. To jest Dwight.
- Cześć, Dwight.
Dwight podpisał kosztorys i bez słowa podał go Bonnie.
Kiedy odjechał, Bonnie i Ruth poszły na tył półciężarówki. Była załadowana
pięciolitrowymi kanistrami z silnym środkiem dezynfekującym, rolkami zielonego
plastiku, paczkami wzmacnianych worków na śmieci, puszkami środków
owadobójczych oraz skrzynkami wybielaczy i rozpuszczalników.
- Dogadałaś się z Dukiem? — spytała Ruth. Wyjęła jasnożółty plastikowy
kombinezon i zaczęła go wkładać.
- Chyba tak, chociaż... nie jestem do końca pewna. Jest teraz taki... dziwny. Gdybym
nie wiedziała, że jest na to zbyt leniwy, sądziłabym, że spotyka się z inną kobietą.
Bonnie również włożyła kombinezon ochronny. Nawet kiedy było chłodno,
nieprzyjemnie oblepiał ciało, a w temperaturze, jaka panowała w tej chwili na dworze,
z Bonnie zaczął lać się pot, zanim zdążyła zapiąć suwak. Usiadła na przednim
zderzaku ciężarówki i włożyła gumowce.
— Wiesz, co tu się stało? — spytała Ruth.
— Nie bardzo. Jack Kellett powiedział mi tylko, że doszło do kłótni o opiekę nad
dziećmi. Matka nie chciała oddać dzieci mężowi, a potem sąsiedzi poczuli dziwny
zapach, dochodzący z domu. Kiedy weszli do środka, okazało się, że matka zniknęła,
a dzieciaki nie żyją.
Ruth podała Bonnie aparat do oddychania i sama też założyła drugi, po czym ruszyły
w kierunku domu z dziesięcioma litrami środka owadobójczego i workami na śmieci.
Aż do tej chwili ulica była wyludniona, teraz jednak na przeciwległym chodniku
pojawił się mężczyzna i zabrał się do mycia samochodu. Mieszkające obok niego
małżeństwo również wyszło przed dom i zaczęło się niezwykle uważnie przyglądać
swojemu zraszaczowi trawnika. Wokół domu Glassów krążyła trójka nastolatków na
deskorolkach, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi.
Uda Bonnie ocierały się o siebie z plastikowym piskiem, a z powodu aparatu, który
miała na twarzy, jej oddech przypominał zdyszane sapanie astmatyka. Doszła do
frontowych drzwi i wyjęła klucz, który dostała z agencji handlu nieruchomościami. Na
drzwiach przymocowana była mosiężna kołatka w kształcie dużego chrząszcza.
Bonnie przekręciła klucz i razem z Ruth weszła do środka.
Był to zwykły, mały dom. Z wąskiego korytarzyka wchodziło się na lewo do salonu od
frontu, a za drzwiami po prawej znajdowała się sypialnia. Prowadzące do kuchni
drzwi na wprost były lekko uchylone.
W środku kłębiło się od much. Pełzały wszędzie — po ścianach, meblach, oknach.
Bonnie dotknęła ramienia Ruth dłonią i zrobiła gest oznaczający odkurzanie. Ruth
uniosła w górę kciuk i poszła szukać komórki na szczotki.
W korytarzyku wejściowym wisiał wielki drewniany krzyż z plastikowym Chrystusem,
a pod nim przymocowano tabliczkę z wypalonym napisem: NIECH BÓG
BŁOGOSŁAWI DZIECI.
Bonnie poszła do salonu z białymi, winylowymi meblami, wśród których stał telewizor
z ekranem wielkości sądu hrabstwa Los Angeles. Choć aparat do oddychania
oszczędzał najgorszego, czuła fetor rozkładu, który był tu znacznie intensywniejszy.
Zanim zabrała się do tej roboty, nigdy nie myślała o tym, jak bardzo śmierdzą ludzie
po śmierci. Nawet wyschnięta krew śmierdzi.
Czasami leżała w nocy, nie mogąc zasnąć, i zastanawiała się, jak ludzie mogą się
kochać, jeśli wiedzą, jak łatwo się psują i jacy są w środku.
Popatrzyła na dywan. Jego długi, beżowy włos był splątany, a całą jego powierzchnię
przecinały we wszystkich kierunkach rzędy brązowych odcisków stóp,
przypominające wzory, malowane na podłogach jako pomoc do nauki tańca. Poszła
do kuchni, przy każdym kroku strząsając z twarzy chmary much. Pozostawiona na
zlewozmywaku sałata zamieniła się w kupkę żółtego śluzu — tuż obok niej leżał nóż.
Na podłodze sypialni od tyłu zobaczyła porozrzucane zabawki. Dziecięcy telefon.
Jasnobłękitna ciężarówka przewożąca cegły. Pod ścianą stało łóżko, a pod kątem
prostym do niego drugie, składane. Na oknie siedziało tyle much, że ledwie dało się
dostrzec połyskujące na obu materacach, jakby zrobione werniksem, brązowe plamy.
Bonnie wzięła jeden z worków na śmieci, ściągnęła z karniszy zasłony i poupychała
je w workach — razem z tysiącami migoczących szmaragdowo much. Do sypialni
weszła Ruth, wsadziła do kontaktu wtyczkę odkurzacza, który przyniosła ze sobą, i
zaczęła zbierać nim kłębiące się wokół składanego łóżka muchy z takim spokojem,
jakby sprzątała własne mieszkanie.
Ściągnęły wszystkie zasłony i żaluzje.
— Zatrzymać te? — spytała Ruth, pokazując Bonnie stertę wyblakłego, złotego
aksamitu.
— Pewnie. Zabiorę je do schroniska.
Wyniosły łóżka do półciężarówki i położyły je jedno na drugim — tak, aby sąsiedzi nie
widzieli plam na materacach. Pozrywały wykładzinę dywanową i zrolowały ją,
przygotowując do wywiezienia.
Najgorsza był ta z pokoju dziecięcego. Kiedy Bonnie odciągnęła jej brzeg od ściany,
okazało się, że pod spodem jest pełno robaków. Ruth musiała je zgarnąć szczotką
na szufelkę. Wszystko po kolei lądowało w workach na śmieci: książki, dokumenty
bankowe, rodzinne fotografie, gazety, ubrania, kartki urodzinowe. Rysunek kredkami,
przedstawiający dwóch chłopców, stojących pod żółtym słońcem, i podpisany:
KOCHAMY CIĘ, MAMO. Bonnie cieszyła się, że nie było tu teraz z nimi pogrążonych
w żałobie krewnych — co czasem się zdarzało. Nawet bez konieczności wyjaśniania,
dlaczego Bóg na coś takiego pozwolił, sprzątanie po czyjejś śmierci było
wystarczająco trudne.
Weszła Ruth, która pracowała w łazience. W ręku trzymała jednorazową strzykawkę.
Bonnie zdjęła z twarzy maskę i szerzej otworzyła worek.
— Wrzuć ją do środka. Powiem o tym Danowi.
Ruth także zdjęła aparat do oddychania.
— Była w rzeczach do prania. Nigdy nic nie wiadomo... może to ważne.
Bonnie nie odpowiedziała. Często znajdowała dowody, które przeoczyli policjanci, nie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin