WYOBRAŹ SOBIE [Susan E. Phillips].pdf

(1099 KB) Pobierz
Susan Elizabeth Phillips WYOBRAŹ SOBIE...
Billowi, mojemu mężowi,
z miłością i szacunkiem
Część pierwsza
Chłopiec stajenny
Gdy obowiązek cicho szepcze: „Musisz”,
młodość odpowiada: „Mogę”.
Ralph Waldo Emerson
Voluntaries ///
1
S tary uliczny sprzedawca zauważył go od razu, chłopiec wyróżniał się w tłumie dobrze ubranych maklerów i
pracowników banków zapełniających ulice dolnego Manhattanu. Przystrzyżone czarne włosy, które gdyby były umyte
mogłyby lekko falować, sterczały spod ronda znoszonego filcowego kapelusza. Połatana, rozpięta pod szyją koszula
okrywała szczupłe ramiona, a skórzany pasek od uprzęży podtrzymywał poplamione, za duże bryczesy. Chłopiec miał
na nogach wysokie, czarne buty, zbyt duże dla kogoś tak drobnego, a pod pachą podłużny pakunek.
Sprzedawca oparł się o wózek pełen tac z ciastami i przyglądał się chłopcu, przepychającemu się przez tłum, jakby to
był wróg, którego musi pokonać. Stary człowiek dostrzegał rzeczy, których inni nie widzieli, i coś w tym chłopcu
przykuło jego uwagę.
- Ty tam, ragazzo . Mam dla ciebie ciastko. Lekkie jak puch. Vieni qui .
Chłopiec uniósł szybko głowę i spojrzał tęsknie na tace z ciastami, które codziennie piekła żona starego. Sprzedawca
niemal słyszał, jak chłopiec liczy drobniaki ukryte w ściskanym w ręku zawiniątku.
- Chodź, ragazzo . To prezent.
Pokazał mu wyrośnięte ciastko z jabłkami.
- Prezent od starego człowieka dla nowego w najważniejszym mieście na świecie.
Chłopiec prowokująco wepchnął kciuk za pasek spodni i podszedł do wózka.
- A po czym poznajesz, że jestem u nowy?
Jego akcent był tak wyraźny jak zapach jaśminu nad polami bawełny w Karolinie. Stary ukrył uśmiech.
- A może tak tylko powiedziałem, co?
Chłopiec wzruszył ramionami i kopnął jakiś śmieć w rynsztoku.
- Nie mówię, że tak, i nie mówię, że nie.
Brudnym palcem wskazał ciastko.
- Ile za to?
- Czy nie mówiłem, że to prezent?
Chłopiec zastanowił się, skinął głową i wyciągnął rękę.
- Dziękuję uprzejmie.
Kiedy brał ciastko, do wózka podeszli dwaj przedsiębiorcy w surdutach i cylindrach. Chłopiec omiótł pogardliwym
spojrzeniem ich złote dewizki, zwinięte parasole i wypolerowane buty.
- Cholerni głupi Jankesi - mruknął.
Mężczyźni, zajęci rozmową, nie usłyszeli tego, ale gdy tylko się oddalili, stary człowiek zmarszczył brwi.
- Nowy Jork to chyba nie miejsce dla ciebie, co? Od zakończenia wojny minęły tylko trzy miesiące. Nasz prezydent
nie żyje. Nastroje są
wciąż gorące.
Chłopiec przysiadł na krawężniku i zaczął jeść.
- Nie popierałem zbytnio pana Lincolna. Myślę, że był infantylny.
- Infantylny? Madre di Dio ! A cóż to znaczy?
- Naiwny jak dziecko.
- A skąd znasz takie słowo?
Chłopiec osłonił oczy od słońca i spojrzał na sprzedawcę spod zmrużonych powiek.
- Czytanie książek to moje zajęcie. Tego słowa nauczyłem się od Ralpha Walda Emersona. Jestem wielbicielem pana
Emersona.
Zaczął delikatnie obgryzać brzeg ciasta.
- Rzecz jasna, kiedy zaczynałem czytać jego eseje, nie wiedziałem, że jest Jankesem. Gdy się dowiedziałem, nieźle
się wściekłem. Ale za późno, już byłem jego wyznawcą.
- A co takiego ten Emerson mówi?
Chłopiec zlizał kawałek jabłka z brudnego palca.
- Mówi o silnej woli i poleganiu na sobie. Uważam, że wiara w siebie jest najważniejszą cechą człowieka. A pan?
1
- Wiara w Boga. To jest najważniejsze.
- Nie wierzę już za bardzo w Boga. Kiedyś tak, ale przez ostatnie lata napatrzyłem się na różne rzeczy. Widziałem,
jak Jankesi wyrzynali nasze bydło i palili stodoły. Patrzyłem, jak zastrzelili mojego psa, Fergisa. I jak pani Lewis
Godfrey Forsythe jednego dnia straciła męża i syna. Czuję się stary.
Mężczyzna przyjrzał się chłopcu bliżej. Mała twarz w kształcie serca, lekko zadarty nos. Szkoda, że wkrótce wiek
męski zatrze te delikatne rysy.
- Ile masz lat, ragazzo ? Jedenaście? Dwanaście?
W oczach o zadziwiającym odcieniu ciemnego fioletu zabłysła czujność.
- Wystarczająco dużo.
- A gdzie twoi rodzice?
- Matka umarła przy porodzie. Ojciec zginął pod Shiloh trzy lata temu.
- A ty, ragazzo ? Po co przyjechałeś do Nowego Jorku?
Chłopiec wepchnął do ust ostatni kawałek ciastka, wsunął swój pakunek pod pachę i wstał.
- Muszę bronić tego, co moje. Dziękuję uprzejmie za ciastko. Było mi bardzo miło pana poznać.
Miał już odejść, ale zawahał się.
- A jeśli chce pan wiedzieć... Nie jestem chłopcem. I na imię mam Kit.
Wędrując w kierunku Washington Square według wskazówek, których udzieliła jej jakaś kobieta na promie, Kit
doszła do wniosku, że nie powinna była zdradzać przekupniowi swojego imienia. Ktoś, kto ma zamiar zabić, nie
powinien się z tym afiszować. Zresztą to nie miało być morderstwo, lecz wymierzenie sprawiedliwości - nawet gdyby
jankeskie sądy, jeśli ją złapią, nie podzieliły tego zdania. Musi zrobić wszystko, żeby nigdy nie wyszło na jaw, iż
Katharine Louise Weston z plantacji Risen Glory koło Rutheford w Karolinie Południowej zbliżyła się na odległość
rzutu kamieniem do ich przeklętego miasta.
Mocniej przycisnęła do siebie pakunek. W środku znajdował się sześciostrzałowy rewolwer jej ojca -
samoprzeładowujący się pettingill, jakich używano w armii - bilet powrotny do Charleston, Eseje. Część pierwsza
Emersona, ubranie na zmianę i pieniądze. Żałowała, że nie może załatwić tego od razu, by już dziś wrócić do domu.
Potrzebowała jednak czasu na obserwację tego jankeskiego łajdaka i poznanie jego zwyczajów. Zabicie go to tylko
połowa zadania - ważne też, żeby nie dać się złapać.
Charleston był największym miastem, jakie widziała, ale Nowy Jork w niczym go nie przypominał. Przemierzając
gwarne, ruchliwe ulice, Kit musiała przyznać, że było tu kilka ładnych miejsc. Piękne kościoły, wytworne hotele, duże
sklepy z wejściami wykładanymi marmurem. Gorycz jednak nie pozwalała jej cieszyć się pięknymi widokami. Miasto
nie nosiło śladów wojny, która zniszczyła Południe. Kit miała nadzieję, że jeśli Bóg istnieje, to dopilnuje, aby generał
William T. Shennan smażył się w piekle.
Zamiast uważać, dokąd idzie, zapatrzyła się na katarynkę i wpadła na człowieka śpieszącego do domu.
- Uważaj, chłopcze!
- Sam uważaj - odburknęła. - Nie jestem chłopcem.
Ale mężczyzna zniknął już za rogiem.
Gdzie oni wszyscy mają oczy? Od dnia, w którym opuściła Charleston, ciągle brano ją za chłopca. Nie sprawiało jej
to przyjemności, ale może tak było nawet lepiej - wędrujący samotnie chłopiec nie rzucał się w oczy tak bardzo jak
dziewczyna. W jej stronach ludzie nigdy się nie mylili. Naturalnie, znali ją od urodzenia i wiedzieli, że różne takie
dziewczyńskie ozdóbki tylko ją denerwują.
Gdyby tylko wszystko nie zmieniało się tak szybko: Karolina Południowa, Rutheford, Risen Glory, nawet ona sama.
Sprzedawca wziął ją za dziecko, którym już nie była. Skończyła osiemnaście lat, była kobietą. Ciało nie pozwalało jej
o tym zapomnieć, ale umysł się wzbraniał. Wiek i płeć były dla niej nieistotne i - jak koń stojący przed zbyt wysoką
przeszkodą - postanowiła je lekceważyć.
Zauważyła przed sobą policjanta i wmieszała się w grupę robotników niosących skrzynki z narzędziami. Zjadła
ciastko, ale wciąż była głodna. I zmęczona. Gdybyż mogła być teraz w Risen Glory, wspiąć się na jedno z drzew
brzoskwiniowych w sadzie, pójść na ryby lub pogadać w kuchni z Sophronią. Zacisnęła palce na skrawku papieru, aby
upewnić się, że ciągle jest w kieszeni, choć wypisany na nim adres i tak miała wryty w pamięć.
Zanim znajdzie nocleg, chciała zobaczyć ten dom na własne oczy. Może ujrzy człowieka, który zagrażał
wszystkiemu, co kochała. Potem przygotuje się do zrobienia tego, czego nie dokonał żaden żołnierz armii
konfederatów: wyjmie broń i zastrzeli majora Nathaniela Caina.
Baron Cain był niebezpiecznie przystojnym blondynem o rzeźbionym nosie i stalowoszarych oczach nadających jego
twarzy wyraz zuchwałości. Czuł się znudzony. Chociaż Dora Van Ness była piękna i nie stroniła od przygód, żałował,
2
że zaprosił ją na późny obiad. Nie miał nastroju, by słuchać jej paplaniny. Wiedział, że gotowa mu ulec, ale zwlekał z
dopiciem swojej brandy. Brał kobiety na własnych, nie ich warunkach, a tak starą brandy należało pić bez pośpiechu.
Poprzedni właściciel miał świetnie zaopatrzoną piwnicę. Jej zawartość, jak i sam dom, Cain zawdzięczał stalowym
nerwom i szczęściu w kartach. Z drewnianego humidora , który gospodyni umieściła na stole, wyjął cienkie cygaro,
odciął koniec i zapalił. Za kilka godzin miał się spotkać w jednym z najelegantszych klubów Nowego Jorku na partii
pokera - oczywiście będą grać o wysoką stawkę. Przedtem jednak zakosztuje najskrytszych wdzięków Dory.
Gdy rozparł się w krześle, zobaczył, że Dora zatrzymała spojrzenie na bliźnie zniekształcającej wierzch jego prawej
dłoni. Była to jedna z kilku ran, które zostały mu w spadku po wojnie, a które zdawały się ją podniecać.
- Nie sądzę, abyś usłyszał choć słowo z tego, co mówiłam przez cały wieczór. Baronie.
Oblizała wargi i posłała mu szelmowski uśmiech.
Cain był świadom, że podoba się kobietom, jednakże własny wygląd niezbyt go interesował i nie był powodem do
dumy. Uważał, że twarz nie jest jego zasługą - otrzymał ją w spadku po ojcu o słabym charakterze i matce
rozkładającej nogi przed każdym mężczyzną, który wpadł jej w oko.
W wieku czternastu lat zorientował się, że kobiety mu się przyglądają. Ich zainteresowanie sprawiało mu
przyjemność. Teraz, dwanaście lat później, miał już dość kobiet i czuł się znużony.
- Oczywiście, że słyszałem. Wyliczałaś powody, dla których powinienem zacząć pracować u twojego ojca.
- Jest bardzo wpływowy.
- Ja już mam pracę.
- Doprawdy, Baronie, trudno to nazwać pracą. To rozrywka.
Przyjrzał się jej bez emocji.
- Nie ma w tym nic z rozrywki. Hazardem zarabiam na życie.
- Ale...
- Pójdziesz na górę czy wolisz, żebym cię odwiózł do domu? Nie chciałbym cię zbyt długo zatrzymywać.
Zerwała się na nogi, a po chwili już była w jego łóżku. Piersi miała pełne i krągłe i Cain nie rozumiał, dlaczego ich
dotyk nie cieszy go bardziej.
- Zadaj mi ból - wyszeptała. - Niewielki.
Był zmęczony ranieniem i bólem, przed którymi trudno uciec, choć wojna już się skończyła. Wykrzywił usta w
cynicznym uśmiechu:
- Wszystko, czego sobie życzysz.
Później, gdy został znowu sam i przebrał się na wieczór, zaczął krążyć po pokojach wygranego w karty domu. Myślał
o miejscu, w którym się wychował.
Gdy miał dziesięć lat, matka uciekła, zostawiając go z ojcem w ponurej, popadającej w ruinę rezydencji w Filadelfii.
Trzy lata później ojciec zmarł, a Cain trafił do sierocińca. Pewnej nocy uciekł. Nie miał konkretnego celu tylko
kierunek - Zachód. Przez następne dziesięć lat dryfował od miasta do miasta, pasając bydło, układając tory kolejowe,
płucząc piasek w poszukiwaniu złota, aż odkrył, że więcej może go zdobyć przy karcianym stoliku niż w strumieniu.
Zachód był nową ziemią, która potrzebowała wykształconych ludzi, ale Cain nie przyznałby się nawet, że umie czytać.
Kobiety szalały za przystojnym chłopcem. Jego rzeźbione rysy i chłodne szare oczy skrywały tysiące tajemnic. Miał
w sobie jednak coś lodowatego, czego żadnej z nich nie udało się rozgrzać. Brakowało mu łagodnych uczuć, jakie
rodzą się i rozwijają w dziecku otaczanym miłością. Nie wiedział, czy uczucia te umarły już na zawsze, czy tylko za-
marzły. Nie obchodziło go to.
Kiedy wybuchła wojna, po raz pierwszy od dwunastu lat przedostał się na drugi brzeg Missisipi i zaciągnął się do
wojska. Nie po to, by pomóc Unii, ale dlatego, że nade wszystko cenił wolność i nie mógł ścierpieć idei niewolnictwa.
Dołączył do ponoszących ciężkie straty oddziałów generała Granta i dał się zauważyć, gdy przejmowali Fort Henry.
Kiedy dotarli do Shiloh, Cain należał już do sztabu generała. Dwa razy omal nie poległ: raz pod Vicksburgiem, a
następnie cztery miesiące później pod Chattanooga w czasie ataku na Missionary Ridge, w bitwie, która otworzyła
generałowi Shermanowi drogę do morza.
O Cainie zaczęły się rozpisywać gazety, okrzyknięto go bohaterem spod Missionary Ridge i wychwalano jego
odwagę oraz patriotyzm. Po kilku udanych atakach Barona na linie nieprzyjaciela, przytaczano wypowiedź generała
Granta: „Wolałbym stracić prawą rękę niż Barona Caina”.
Nikt - ani Grant, ani gazety - nie wiedziały jednak, że Cain żył właśnie po to, by podejmować ryzyko.
Niebezpieczeństwo, podobnie jak miłość fizyczna, nadawało jego życiu sens. Może dlatego zarabiał hazardem na
życie. Potrafił stawiać wszystko na jedną kartę.
Tylko że karty, ekskluzywne kluby i kobiety traciły smak i nie znaczyły tyle, ile powinny. Czegoś mu brakowało, ale
Pojemnik do utrzymywania stałego poziomu wilgotności (przyp. tłum.).
3
823457155.001.png 823457155.002.png
nie miał pojęcia czego.
Kit zbudził nagle nieznajomy męski głos. Źdźbło słomy kłuło ją w policzek, przez chwilę poczuła się jak u siebie, w
stodole w Risen Glory. Przypomniała sobie, że przecież ją spalono.
- Może pójdziesz już spać, Magnus? Napracowałeś się dzisiaj.
Głos dochodził zza ściany stajni. Był głęboki i dźwięczny, bez przeciąganych samogłosek i szeptanych spółgłosek jak
w jej rodzinnych stronach.
Zamrugała, wpatrując się w ciemność. Nagle oprzytomniała. Słodki Jezu! Zasnęła w stajni Barona Caina!
Uniosła się lekko na łokciu, żałując, że tak niewiele widzi. Wskazówki, które dała jej kobieta na promie, okazały się
złe i odnalazła ten dom dopiero po zmroku. Przez chwilę stała za drzewami po drugiej stronie drogi. Ponieważ nic się
nie działo, obeszła dom od tyłu i żeby lepiej widzieć, wdrapała się na okalający go mur. Gdy spostrzegła otwarte drzwi
stajni, postanowiła wsunąć się do środka i rozejrzeć. Niestety, znajomy zapach koni i świeżej słomy okazał się
niezwykle nęcący i zasnęła w jednym z pustych boksów.
- Czy zamierza pan jutro wziąć Saratogę? - rozległ się inny głos, w którym znajome, płynne dźwięki przywodziły na
myśl byłych niewolników z plantacji.
- Niewykluczone. Dlaczego?
- Nie podoba mi się to otarcie na pęcinie. Lepiej dać jej kilka dni spokoju.
- Dobrze. Rzucę na nią okiem jutro. Dobranoc, Magnusie.
- Dobranoc, majorze.
Majorze? Serce Kit waliło jak młotem. Mężczyzna o donośnym głosie to Baron Cain! Podpełzła do stajennego okna i
zerknęła ukradkiem. Zdążyła tylko dostrzec jego sylwetkę, gdy znikał w oświetlonym domu. Za późno! Straciła szansę
zobaczenia jego twarzy. Cały dzień zmarnowany.
Przez moment czuła zdradziecki ucisk w gardle. Bardziej skomplikować spraw już chyba nie mogła. Było już dobrze
po północy, znajdowała się w obcym jankeskim mieście i od razu pierwszego dnia omal nie dała się złapać. Przełknęła
głośno ślinę i próbowała dodać sobie otuchy, mocno wciskając na oczy swój wyświechtany kapelusz. Co się stało, to
się nie odstanie. Teraz musi się stąd wydostać i znaleźć jakiś nocleg. A jutro podejmie obserwację z bezpieczniejszej
odległości.
Chwyciwszy tobołek, dopełzła do drzwi i nasłuchiwała. Cain wszedł do domu, ale gdzie jest człowiek zwany
Magnusem? Ostrożnie uchyliła drzwi i wyjrzała. Światło zza zasłoniętych okien sączyło się na otwarty teren między
stajnią a powozownią. Kit wysunęła się powoli na zewnątrz, wytężając słuch, lecz podwórze było ciche i puste.
Wiedziała, że żelazna brama w wysokim, ceglanym murze jest zamknięta, a zatem będzie musiała wydostać się tak, jak
weszła: górą.
Niepokoiła ją otwarta przestrzeń podwórza, które będzie musiała przebiec. Jeszcze raz spojrzała w kierunku domu,
po czym wzięła głęboki oddech i ruszyła przed siebie.
Już po kilku susach zorientowała się, że coś jest nie tak. W nocnym powietrzu poczuła wyraźnie lekki zapach dymu z
cygara.
Krew zaczęła jej krążyć szybciej. Zebrała siły i skoczyła na mur, lecz pnącze, po którym chciała się wdrapać, zostało
jej w ręku. Złapała gorączkowo inną gałąź, rzuciła swój pakunek i podciągnęła się na mur. Gdy była już na górze, ktoś
chwycił ją za spodnie. Zamachała rękami w powietrzu i z łomotem spadła na brzuch. Ciężki but przycisnął ją do ziemi.
- I kogo tu mamy? - wycedził nad nią właściciel buta.
Upadek pozbawił ją tchu, lecz rozpoznała ten niski głos. Człowiekiem, którego but ją przygniatał, był jej
zaprzysięgły wróg, major Baron Nathaniel Cain.
Wściekłość zasnuła jej wszystko czerwoną mgiełką. Wspierając się na dłoniach, próbowała wstać, ale nie ustąpił.
- Zdejmij ze mnie tę swoją cholerną nogę, ty brudny sukinsynu!
- Nie sądzę, abym miał taki zamiar - odpowiedział ze spokojem, który ją rozwścieczył.
- Pozwól mi wstać! Natychmiast pozwól mi wstać!
- Jak na złodzieja jesteś strasznie zajadły.
- Złodzieja! - Z oburzeniem uderzyła pięściami w ziemię. - Nigdy w życiu nic nie ukradłem. Kto mówi inaczej, jest
cholernym kłamcą!
- A więc co robiłeś w mojej stajni?
To ją otrzeźwiło. Szukała gorączkowo wiarygodnego wyjaśnienia.
- Szukam... szukam... pracy. W pobliżu nikogo nie było, więc wszedłem do środka, żeby poczekać, aż ktoś przyjdzie.
Musiałem zasnąć.
But się nie poruszył.
- Gdy się obudziłem, było ciemno. Usłyszałem głosy i przestraszyłem się, że ktoś mnie zobaczy i pomyśli, że chcę
zrobić krzywdę koniom.
4
- Wydaje mi się, że ktoś, kto szuka pracy, powinien mieć na tyle rozumu, żeby zapukać do tylnych drzwi.
Kit też się tak wydawało.
- Jestem nieśmiały - powiedziała.
Cain zaśmiał się krótko i powoli zdjął swój ciężki but z jej grzbietu.
- Pozwolę ci teraz wstać. Ale jeśli spróbujesz uciekać, pożałujesz.
- Nie jestem... - W samą porę ugryzła się w język. - Nie mam zamiaru uciekać - poprawiła się, wstając z trudem. -
Nie zrobiłem nic złego.
- To się dopiero okaże.
Księżyc wyszedł zza chmury i zobaczyła przed sobą już nie niepokojący cień, ale mężczyznę z krwi i kości.
Wstrzymała oddech.
Był wysoki, szeroki w ramionach i wąski w biodrach. Chociaż z reguły nie zwracała uwagi na takie rzeczy, był
najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego dotąd widziała. Krawat miał rozluźniony, kołnierzyk eleganckiej białej
koszuli rozpięty, a w mankietach tkwiły małe spinki z onyksu. Ubrany w czarne spodnie, stał z ręką nonszalancko
opartą na biodrze i cygarem w zębach.
- Co tam masz? - Skinął głową w kierunku leżącego na ziemi tobołka.
- Nic pańskiego!
- Pokaż!
Kit chciała się sprzeciwić, ale czuła, że mu się to spodoba, więc wyciągnęła pakunek z chwastów i rozwiązała.
- Ubranie na zmianę, egzemplarz Esejów pana Emersona i pettingill mojego ojca.
Nie wspomniała o powrotnym bilecie do Charlestona wetkniętym w książkę.
- Nic pańskiego tu nie ma.
- A na co komuś takiemu jak ty Eseje Emersona?
- Jestem jego wielbicielem.
Kąciki ust Caina lekko zadrgały.
- Masz jakieś pieniądze?
Schyliła się, żeby spakować swoje rzeczy.
- Oczywiście, że mam pieniądze. Myśli pan, że byłbym tak naiwny i wybrał się do obcego miasta bez nich?
- Ile?
- Dziesięć dolarów - odpowiedziała zadziornie.
- Za tyle nie utrzymasz się długo w Nowym Jorku.
Byłby jeszcze bardziej krytyczny, gdyby wiedział, że naprawdę miała tylko trzy dolary i dwadzieścia osiem centów.
- Mówiłem panu, że szukam pracy.
- Tak, mówiłeś.
Gdyby tylko nie był taki wysoki. Kit była wściekła na siebie, że cofnęła się o krok.
- Lepiej już sobie pójdę.
- Wiesz, że wchodzenie na cudzy teren jest naruszeniem prawa. Muszę chyba oddać cię w ręce policji.
Kit czuła, że zapędzają w kozi róg. Uniosła brodę.
- Jest mi bez różnicy, jak pan postąpi. Nie zrobiłem nic złego.
Skrzyżował ręce na piersi.
- Skąd jesteś, chłopcze?
- Z Michigan.
Kiedy wybuchnął śmiechem, pojęła swoją pomyłkę.
- Chyba mnie pan przyłapał. Naprawdę jestem z Alabamy, ale wojna dopiero co się skończyła i nie mam ochoty się z
tym obnosić.
- To lepiej trzymaj język za zębami - zachichotał. - Nie jesteś za młody, żeby nosić broń?
- Niby dlaczego? Umiem się z nią obchodzić.
- Z całą pewnością. - Przyjrzał się jej dokładniej. - Dlaczego wyjechałeś z domu?
- Zabrakło pracy.
- A twoi rodzice?
Powtórzyła historię, którą opowiedziała ulicznemu sprzedawcy. Cain chwilę się nad nią zastanawiał. Kit starała się
stać spokojnie.
- Mój stajenny zrezygnował w zeszłym tygodniu. Może chciałbyś pracować dla mnie?
- Dla pana? - wyszeptała.
- Tak jest. Polecenia wydawałby ci mój zarządca, Magnus Owen. Nie ma śnieżnobiałej skóry, więc jeśli miałoby to
urazić twoją południową dumę, to lepiej powiedz mi zaraz i nie marnujmy więcej czasu. - Gdy nie odpowiadała,
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin