Michał Bułhakow
Fatalne jaja I inne opowiadania
Wstęp
Michał Bułhakow (1891-1940), radziecki prozaik i dramaturg, z zawodu lekarz,
debiutował w 1919 roku. Wcześnie ujawnił się jako wnikliwy obserwator
otaczającej rzeczywistości w licznych felietonach i opowiadaniach satyrycznych
nierzadko zabarwionych fantastyką. NIektóre ukazały się w zbiorze "D.javoljada"
(1925; tytułowa "Diaboliada" była tłumaczona na polski dwukrotnie, po wojnie
weszła w skład zbioru "Notatki na mankietach"). Rozgłos przyniosły mu powieści:
"Biała gwardia" (1925) i wydane pośmiertnie "Powieść teatralna" (1965), "Psie
serce" (Paryż 1969) oraz arcydzieło "Mistrz i Małgorzata" (pierwodruk 19668-
1967). Za życia ostro krytykowany - w latach trzydziestych pisał przeważnie do
szuflady - szersze uznanie we własnej ojczyŽNie zyskuje mozolnie Bułhakow
dopiero w ostatnich latach. NIniejszy zbiór zawiera trzy utwory Bułhakowa.
"Fatalne jaja" to zjadliwa satyra S$f na radziecką biurokrację w trzecim z kolei
tłumaczeniu (poprzednie pióra Alicji Sternowej i Edmunda Jezierskiego, ukazały
się w 1928 roku). Opowiadanie parodystyczne "Szkarłatna Wyspa" przerobił autor
na sztukę w 1928 roku (wyd. polskie 1981). Trzeci utwór, "Przygody Cziczikowa",
jest groteską w konwencji snu. Fatalne jaja~ (1925) Rozdział I Profesor Persikow
Dnia szesnastego kwietnia roku tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego wieczorem
profesor zoologii Czwartego Uniwersytetu Państwowego i dyrektor Moskiewskiego
Instytutu Zoologii Persikow wszedł do swego gabinetu, który mieścił się w
rzeczonym Instytucie, na ulicy Hercena. Profesor zapalił matową amplę pod
sufitem i rozejrzał się. Za początek tej upiornej katastrofy uznać wypada ów
właśNie złowieszczy wieczór, podobnie jak za głównego tej katastrofy sprawcę
należy uważać właśnie profesora Włodzimierza Hippatiewicza Persikowa. Miał on
dokładnie pięćdziesiąt osiem lat, wspaniałą, łysą jak tłuczek głowę ze
sterczącymi po bokach kępkami żółtawych włosów i gładko wygoloną twarz o dolnej
wardze wysuniętej ku przodowi. Powyższe cechy sprawiały, że twarz profesora
miała w sobie coś cokolwiek kapryśNego. Na czerwonym nosie staroświeckie
malutkie binokle w srebrnej oprawie, oczka błyszczące, nieduże, wysoka
przygarbiona sylwetka. Mówił głosem skrzypliwym, cienkim, kwaczącym, a wśród
innych osobliwości odznaczał się i taką oto: kiedy mówił coś dobitnie i z
pewnością siebie, haczykowato zaginał wskazujący palec prawej ręki i mrużył
oczy. A że z pewnością siebie mówił zawsze, był bowiem zaiste fenomenalnym
erudytą w swojej dziedzinie, haczyk ów nader często zjawiał się przed oczyma
rozmówców profesora Persikowa. Na tematy zaś spoza swojej dziedziny, to jest
spoza zoologii, embriologii, botaniki, anatomii i geografii, profesor Persikow
prawie w ogóle się nie wypowiadał. Gazet profesor Persikow nie czytywał, do
teatru nie chadzał, a żona profesora uciekła od niego w roku dziewięćset
trzynastym z tenorem opery Zimina zostawiając małżonkowi list takiej treści:
"Twoje żaby przyprawiają mnie o nieznośny dreszcz obrzydzenia. Będę przez nie
całe życie nieszczęśliwa". Profesor nie ożenił się więcej, dzieci nie miał. Był
bardzo zapalczywy, ale szybko się uspokajał, lubił herbatę z jeżynami, mieszkał
na Preczystience, w pięciopokojowym mieszkaniu, w którym jeden pokój zajmowała
zasuszona staruszka, gosposia, Maria Stiepanowna, opiekująca się profesorem jak
niańka. W dziewięćset dziewiętnastym odebrano profesorowi trzy z jego pięciu
pokojów. Oświadczył wówczas Marii Stiepanownej: - Jeżeli oni się nie uspokoją,
Mario Stiepanowna, to ja wyjeżdżam z kraju. NIewątpliwie, gdyby profesor
zrealizował ten plan, mógłby bez najmniejszego trudu otrzymać katedrę zoologii
na dowolnym uniwersytecie świata, był to bowiem doprawdy wybitny uczony, a we
wszystkich dziedzinach, które pozostają w takim bądŽ innym związku z
ziemnowodnymi czy też płazami, w ogóle nikt się z nim nie mógł równać oprócz
profesora Williama Weckely z Cambridge i profesora Giacomo Beccariego z Rzymu.
Czytał profesor w czterech językach nie licząc ojczystego, po francusku zaś i po
niemiecku mówił równie dobrze jak po rosyjsku. Zamiarów swoich odnośnie
zagranicy Persikow nie zrealizował, zaś rok dwudziesty okazał się jeszcze gorszy
niż dziewiętnasty. Zaszły ważne wydarzenia i to w znacznej ilości. Wielka
NIkitska została przemianowana na ulicę Hercena. Następnie zegar wprawiony w
ścianę domu na rogu Hercena i Mochowej zatrzymał wskazówki na piętnaście po
jedenastej i wreszcie w terrariach Instytutu Zoologii nie wytrzymując wszystkich
perturbacji owego niezapomnianego roku zdechło najpierw osiem wspaniałych
egzemplarzy rzekotek, potem piętnaście zwykłych ropuch, a wreszcie unikalny
egzemplarz ropuchy z Surinamu. Niebawem w ślad za ropuchami, z których śmiercią
odszedł w niebyt pierwszy rząd płazów jak najsłuszniej nazwanych bezogonowymi,
przeniósł się do wieczności niestrudzony stróż INstystutu, staruszek Włas, do
płazów bynajmniej się nie zaliczający. Przyczyna jego śMierci była zresztą
identyczna, co w wypadku biednych rzekotek, toteż Persikow określił ją
natychmiast: - Brak karmy. Uczony miał najzupełniejszą rację: Własa należało
odżywiać mąką, żaby zaś żyjącymi w mące robakami, ale ponieważ zniknęła ta
pierwsza, nie było również tych ostatnich. Persikow usiłował przestawić
pozostałe dwadzieścia egzemplarzy rzekotek na karaluchową dietę, ale i karaluchy
gdzieś przepadły, manifestując w ten sposób swój wrogi stosunek do komunizmu
wojennego. NIe było rady, ostatnie egzemplarze również trzeba było wyrzucić do
śMietnika na podwórzu Instytutu. NIe sposób opisywać wrażenia, jakie wywarły na
Persikowie te zgony, a zwłaszcza śmierć ropuchy z Surinamu. Całkowitą
odpowiedzialnością za te zejścia śmiertelne Persikow obarczył ówczesnego
Ludowego Komisarza Oświaty. Stojąc w czapce, i w kaloszach na korytarzu
zamarzającego Instytutu Persikow mówił do swego asystenta Iwanowa, nobliwego
dżentelmena z płową szpiczastą bródką: - Toż za to, Piotrze Stepanowiczu, zabić
go mało! Co oni wyprawiają? Przecież zrujnują Instytut! Co? Taki wspaniały
samiec, unikalny egzemplarz |Pipa |Americana, trzynaście centymetrów długości...
Dalej było jeszcze gorzej. Po śmierci Własa, okna w Instytucie przemarzły na
wylot, tak że kwiecisty zamróz osiadł na wewnętrznych powierzchniach szyb.
Wyzdychały króliki, lisy, wilki, ryby i wszystkie węże, co do jednego. Persikow
całymi dniami do nikogo się nie odzywał, wreszcie zachorował na zapalenie płuc,
ale nie umarł. Kiedy wydobrzał, przychodził dwa razy w tygodniu do Instytutu i w
okrągłej sali, w której nie wiadomo dlaczego zawsze nieodmiennie było pięć
stopni mrozu niezależnie od temperatury na dworze, w kaloszach, w czapce z
nausznikami i w szaliku wydychając kłęby białej pary wygłaszał wobec ośmiu
słuchaczy kolejny wykład z cyklu "Płazy tropików". Przez resztę czasu Persikow
leżał u siebie na Preczystience na kanapie w pokoju wypełnionym pod sufit
książkami, pod pledem, kaszlał i wpatrywał się w ognistą paszczę piecyka, w
którym paliła złoconymi krzesłami Maria Stiepanowna, i wspominał ropuchę z
Surinamu. Ale wszystko na tym świecie ma swój kres. Skończył się rok dwudziesty,
dobiegł końca dwudziesty pierwszy, a w dwudziestym drugim coś jakby ruszyło w
przeciwną stronę. PO pierwsze na miejscu świętej pamięci Własa pojawił się
Pankrat, młody jeszcze, ale rokujący wspaniałe nadzieje stróż zoologiczny, a w
Instytucie powolutku zaczęto palić. Latem zaś Persikow przy pomocy Pankrata
złapał nad KlaŽmą czternaście banalnych żab. W terrarium znowu zawrzało życie...
W roku dwudziestym trzecim Persikow miał już osiem wykładów tygodniowo - trzy w
Instytucie i pięć na Uniwersytecie, w dwudziestym czwartym miał ich tygodniowo
trzynaście nie licząc kursów przygotowawczych, zaś wiosną dwudziestego piątego
wsławił się tym, że ściął na egzaminie siedemdziesięciu sześciu studentów, a
wszystkich na płazach. - Jak to, nie wie pan, czym różnią się płazy od gadów? -
pytał Persikow. - To doprawdy śmieszne, młody człowieku. Pťazy nie mają
miedniczek nerkowych. Ani śladu. Ta_a_ak. Wstyd. Jest pan zapewne marksistą? -
Jestem marksistą - więdnąc odpowiadał ścięty. - Proszę zatem zgłosić się na
jesieni - mówił uprzejmie Persikow i raŽno wołał do Pankrata: - Dawać
następnego! Tak jak amfibie ożywają po długotrwałej suszy, skoro tylko spadnie
pierwszy obfity deszcz, ożył profesor Persikow w roku tysiąc dziewięćset
dwudziestym szóstym, gdy Zjednoczone Towarzystwo Amerykańsko_Rosyjskie
rozpoczynając od rogu zaułku Gazetnego i Twerskiej wzniosło w śródmieściu MOskwy
piętnaście piętnastopiętrowych wieżowców, na przedmieściach zaś trzysta
robotniczych domków ośmiorodzinnych i w ten sposób raz na zawsze uporało się z
owym strasznym i śmiesznym zarazem kryzysem mieszkaniowym, który tak dawał się
we znaki mieszkańcom MOskwy w latach 1919_ #1925. To było w ogóle piękne lato w
życiu Persikowa i profesor czasami zacierał ręce z cichym a zadowolonym
chichotem, kiedy przypominał sobie, jak to się gnieŽdził z Marią Stiepanowną w
dwu pokojach. Profesor odzyskał obecnie wszystkie pięć pokojów, roztasował się,
rozmieścił pół tysiąca książek, wypchane gady, wykresy, preparaty, na biurku w
gabinecie zapalił zieloną lampę. Instytut również trudno było poznać:
przemalowano go na kremowo, do pokojów gadów doprowadzono specjalne wodociągi,
wszystkie szyby zastąpiono szkłem lustrzanym, przysłano pięć nowych mikroskopów,
szklane stoły preparacyjne, bezcieniowe lampy po dwa tysiące świec, reflektory,
gabloty ekspozycyjne. Persikow ożył i niespodziewanie dowiedział się o tym cały
świat, gdy w grudniu roku dwudziestego szóstego ukazała się broszura: "Jeszcze o
zagadnieniu rozmnażania się blaszkoskrzydłych vel chitonów", 126 stron,
"Biuletyn Czwartego Uniwersytetu", a na jesieni roku tysiąc dziewięćset
dwudziestego siódmego - fundamentalne trzystupięćdziesięciostronicowe dzieło
przełożone następnie na sześć języków, w tym na japoński: "Embriologia pip,
czosnkówek i żab", cena 3 rub., Gosizdat. Zaś latem tysiąc dziewięćset
dwudziestego ósmego zdarzyło się coś niewiarygodnego i koszmarnego... Rozdział
II Kolorowy zakrętas Tak więc profesor zapalił amplę i rozejrzał się po pokoju.
Zapalił reflektor na długim stole laboratoryjnym, włożył biały fartuch,
zadzwonił jakimiś instrumentami na stole... Spora część trzystu tysięcy pojazdów
mechanicznych, które w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym poruszały się
po Moskwie, pędziła ulicą Hercena dudniąc po gładkiej kostce i co minutę ze
zgrzytem i z wyciem z Hercena w Mochową wytaczał się tramwaj linii "16", "22",
"48" albo "53". Rzucał na lustrzane szyby gabinetu odblask różnobarwnych ogni i
daleko, wysoko widniał obok ciemnej przysadzistej kopuły cerkwi Zbawiciela
mglisty i blady sierp miesiąca. Ale ani on, ani rozgwar wiosennej MOskwy w
najmniejszym stopniu nie interesowały profesora Persikowa. Profesor siedział na
obrotowym trójnożnym taborecie i brunatnymi od tytoniu palcami obracał pokrętła
doskonałego zeissowskiego mikroskopu, pod którego okularem umieścił zwykły
niezabarwiony preparat świeżych ameb. W chwili gdy Persikow zmieniał
powiększenie z pięciu na dziesięć tysięcy razy, uchyliły się drzwi, ukazała się
w nich szpiczasta bródka i skórzany fartuch, i asystent zapytał: - Panie
profesorze, uchwyciłem krezkę, czy nie chciałby pan rzucić okiem? Persikow żwawo
zsunął się z taboretu zostawiając kremalierę w pół obrotu i powoli obracając w
palcach papierosa przeszedł do gabinetu asystenta. Tam, na szklanym stole, na
wpół uduszona i otępiała z bólu i strachu leżała żaba ukrzyżowana na korkowym
statywie, a jej przezroczyste galaretowate wnętrzności wyciągnięte były z
zakrwawionego brzucha pod mikroskop. - Bardzo ładna - powiedział Persikow i
przyłożył oko do okularu mikroskopu. Zapewne coś nader interesującego można było
zobaczyć w krezce żaby, gdzie strumykami naczyń krwionośnych, widoczne jak na
dłoni, dziarsko pomykały żywiutkie erytrocyty, Persikow bowiem zapomniał o
swoich amebach i przez półtorej godziny na przemian to on, to Iwanow przypadali
do szkła mikroskopu. Obaj uczeni przerzucali się przy tym podnieconymi, ale
niezrozumiałymi dla zwykłych śmiertelników słowami. Wreszcie Persikow oderwał
się od mikroskopu, oświadczył: - Cóż robić, krzepnie. íaba ciężko poruszyła
łbem, a w jej gasnących oczach bez trudu można było wyczytać: "dranie jesteście
i tyle..." Persikow wstał, rozprostował zdrętwiałe nogi, wrócił do swojego
gabinetu, ziewnął, potarł palcami wiecznie zaczerwienione powieki, przysiadł na
taborecie, zerknął w mikroskop, palcami ujął już kremalierę i zamierzał
przekręcić zębatkę, ale jej nie przekręcił. Prawe oko Persikowa widziało mętnawe
białe koło, a w nim blade nieostre ameby, pośrodku koła tkwił zaś kolorowy
zakrętas, bardzo przypominający damski loczek. Persikow podobnie jak setki jego
uczniów widywał ten zakrętas wiele razy, ale nikt się nim nie interesował, bo i
po co? Kolorowa smużka światła przeszkadzała tylko obserwować i wskazywała, że
ostrość jest Žle ustawiona. ścierano ją więc bezlitośnie jednym obrotem
pokrętła, pole rozświetlało się równomiernym białym światłem. Smukłe palce
zoologa już na dobre spoczęły na karbowaniach pokrętła, kiedy raptem drgnęły i
odskoczyły. Winne temu było prawe oko Persikowa, które nagle stało się czujne,
zdumiało się, a nawet zatrwożyło. To nie jakieś tuzinkowe beztalencie siedziało
przy mikroskopie, o nie! Siedział przy nim profesor Persikow! Całe jego życie,
wszystkie jego myśli skoncentrowały się w prawym oku. Przez pięć minut w
kamiennej ciszy wyższa istota obserwowała niższą męcząc i wytężając oko nad
znajdującym się poza ogniskową preparatem. Wszystko wokół milczało. Pankrat
zasnął już w swoim pokoiku w westybulu i raz tylko gdzieś daleko melodyjnie i
delikatnie zadzwoniły szyby szaf - to Iwanow wychodząc zamykał swój gabinet.
Jęknęły za nim drzwi wejściowe. Dopiero potem dał się sałyszeć głos profesora.
Do kogo profesor się zwracał, nie wiadomo. - Co takiego? Nic nie rozumiem...
ZapóŽNiona ciężarówka przejechała ulicą Hercena, zadrżały stare mury Instytutu.
Zadzwonił na stole płaski szklany talerzyk z lancetami. Profesor pobladł i
osłonił mikroskop ramionami - tak matka osłania dzieciątko, któremu zagraża
niebezpieczeństwo. Teraz w ogóle nie mogło być mowy o tym, by Persikow poruszył
pokrętłem, o, nie, profesor bał się obecnie, że jakaś postronna siła może usunąć
z pola widzenia to, co zobaczył. Biały ranek był w całej krasie i złota smuga
przecinała kremowy fronton Instytutu, kiedy profesor podszedł do okna. Drżącymi
palcami nacisnął guzik i nieprzenikliwe czarne zasłony skryły poranek, a w
gabinecie ożyła przemądra uczona noc. POżółkły i natchniony Persikow rozkraczył
nogi i wpatrując się załzawionymi oczyma w posadzkę przemówił: - Ale jakże to
tak? Przecież to potworne?... To potworne, panowie! - powtórzył zwracając się do
ropuch w terrarium, ropuchy wszelako spały i nie udzieliły mu żadnej odpowiedzi.
Milczał przez chwilę, potem podszedł do wyłącznika, podniósł zasłonę, zgasił
wszystkie światła i spojrzał w okular mikroskopu. Twarz jego wyrażała napięcie,
zasępił krzaczaste żółte brwi. - Uhu, uhu - burknął - zniknął. Rozumiem.
Ro_o_zumiem - przeciągnął, patrząc obłąkańczo i w natchnieniu na zgaszoną amplę
nad głową - to proste. POnownie opuścił szeleszczące zasłony, ponownie zapalił
amplę. Zajrzał do ampli, wyszczerzył radośnie zęby i jakby drapieżnie. - Złapię
go - powiedział uroczyście i dobitnie, wznosząc do góry palec - złapię. MOże i
od słońca. Zasłony znów się zrolowały. Słońce wyjrzało już na dobre. Zalało oto
mury Instytutu, legło ławicą na brukowanej jezdni Hercena. Profesor patrzył w
okno, medytował, gdzie też będzie słońce w dzień. To odchodził od okna, to się
doń zbliżał, podtańcowując nieco, wreszcie legł brzuchem na parapecie. Zabrał
się do pracy ważnej a zagadkowej. Przykrył mikroskop szklanym kloszem. W
błękitnawym płomieniu palnika bunsenowskiego nadtopił lak i przypieczętował
krawędŽ klosza do stołu, na mięKkim laku odcisnął własny kciuk. Zgasił gaz,
wyszedł i zamknął drzwi gabinetu na zatrzask. Na korytarzu Instytutu panował
półmrok. Profesor dotarł do pokoiku Pankrata i długo, bezskutecznie dobijał się
do niego. Wreszcie dobiegło zza drzwi coś jakby warczenie psa łańcuchowego,
kaszel i beczenie, i stanął w plamie światła Pankrat w pasiastych gatkach z
troczkami zawiązanymi u kostek. Jego ogłupiałe oczy patrzyły na uczonego, ziewał
przeraŽliwie na poły tylko rozbudzony. - Pankrat - powiedział profesor patrząc
nań sponad okularów - wybacz, że cię obudziłem. Chodzi o to, przyjacielu, żebyś
rano nie wchodził do mojego gabinetu. ZOstawiłem tam pracę, której nie wolno
poruszyć. Jasne? - U_u_u, ja_ja_jasne - odparł Pankrat, choć nic dla niego nie
było jasne. Chwiał się i głośno ziewał. O, nie, słuchaj, obudŽ się, Pankrat -
mówił zoolog i dał Pankratowi w żebra parę delikatnych kuksańców, które
sprawiły, że w oczach stróża pojawił się cień zrozumienia. - Zamknąłem gabinet -
ciągnął Persikow - i nie trzeba w nim pod moją nieobecność sprzątać.
Zrozumiałeś? - Tak jest - wychrypiał Pankrat. - To pięknie, kładŽ się spać.
Pankrat odwrócił się, zniknął w drzwiach i natychmiast zwalił się na posłanie,
profesor zaś zaczął się ubierać w westybulu. Włożył szare letnie palto i miękki
kapelusz, potem, przypomniawszy sobie to, co widział pod mikroskopem, wpatrzył
się we własne kalosze i przez kilka chwil przyglądał się im po raz pierwszy w
życiu. Następnie włożył lewy kalosz i usiłował nań wcisnąć prawy, ale to mu się
nie udało. - Cóż to za potworny przypadek, że on mnie odwołał - powiedział
uczony. - Gdyby nie to, nic bym nie zauważył! Ale co z tego wyniknie?...
Przecież z tego wyniknie diabli wiedzą co?... Profesor uśMiechnął się, przyjrzał
kaloszom i zdjął lewy, włożył za to prawy. - Mój Boże! Przecież nie można sobie
nawet wyobrazić wszystkich konsekwencji... - Profesor pogardliwie odtrącił lewy
kalosz, który denerwował go, ponieważ ani rusz nie chciał wejść na prawy, i
ruszył do wyjścia w jednym. Tam zgubił chusteczkę do nosa i wyszedł trzasnąwszy
ciężkimi drzwiami. Na dworze, klepiąc się po bokach, długo szukał po kieszeniach
zapałek, wreszcie znalazł je i ruszył ulicą z nie zapalonym papierosem w ustach.
Aż do samej cerkwi profesor nie spotkał żywego ducha. Przed świątynią uczony
zadarł głowę i długo nie mógł oderwać wzroku od złotego hełmu. Słońce z rozkoszą
lizało go z jednego boku. - Dlaczego nie widziałem go nigdy przedtem, co za
zbieg okoliczności?... Tfu, idiota. - Profesor pochylił się i zamyślił, patrząc
na swe nogi, z których tylko jedna mogła się szczycić posiadaniem kalosza. -
Hm... co robić. Wrócić do Pankrata? NIe, nie dobudzę się go. Wyrzucić to
świństwo szkoda. NIe ma rady, trzeba nieść w ręKu. - Zdjął kalosz i podniósł go
z obrzydzeniem. Z Preczystienki zdezelowanym automobilem wyjechała trójka, dwóch
pijaniuteńKich, a na ich kolanach jaskrawo umalowana kobieta w jedwabnych
szarawarach, według mody z dwudziestego ósmego. - Ech, ojczulku! - zawołała
niskim, ochrypłym głosem. - Gdzieżeś przepił drugi kalosz? - W "Alcazarze"
widocznie stary się zaprawił - zawył lewy pijak, prawy wychylił się z automobilu
i krzyknął: - Dziadku, otwarta nocna na Wołchonce? My tam jedziemy! Profesor
surowo spojrzał na nich sponad okularów, wypuścił papierosa z ust i natychmiast
zapomniał o ich istnieniu. Na Bulwarze Preczystienskim rozwarła się słoneczna
szczelina, zapłonął hełm Zbawiciela. Wyjrzało słońce. Rozdział III Persikow
schwytał Oto na czym polegał problem. KIedy profesor przybliżył swe genialne oko
do okularu, po raz pierwszy w życiu uderzyło go to, że w różnobarwnym zawijasie
szczególnie wyrazisty i gruby jest jeden promień. Promień ten był
jaskrawoczerwony i wysuwał się spośród innych jak maleńkie ostrze, no,
powiedzmy, wielkości igły. Trzebaż było nieszczęścia, żeby właśNie ten promień
przykuł na parę sekund wprawne oko wirtuoza. W nim, to jest w promieniu,
profesor dostrzegł coś, co było tysiąckroć ważniejsze i doNiośLejsze niż
promień, owo nietrwałe dziecię, zrodzone przypadkiem z ruchu lusterka i
obiektywu mikroskopu. DzięKi temu, że asystent odwołał profesora, ameby
przeleżały półtorej godziny w zasięgu oddziaływania promienia i oto, co się
stało: podczas gdy w całym polu widzenia ziarniste ameby spoczywały ospale i
nieruchawo, w miejscu, przez które przechodził ostry czerwony miecz, działy się
rzeczy dziwne. W czerwonym pasemku wrzało życie. NIepokaŽNe ameby wyciągając
nibynóżki podążały co sił do czerwonego pasma, a w nim (jakby za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki) bardzo się ożywiały. Jakaś siła tchnęła w nie życie.
Pełzły ławą i walczyły ze sobą o miejsce w promieniu. A w promieniu trwało
wściekłe, bo trudno tu o inne słowo, rozmnażanie się. Przekraczając i obalając
wszystkie prawa, które Persikow znał jak własne pięć palców, ameby dzieliły się
na jego oczach w błyskawicznym tempie. Rozpadały się w promieniu na dwie
części, a każda w przeciągu dwu sekund stawała się nowym rześkim osobnikiem.
Osobniki te w ciągu paru chwil osiągały wielkość i dojrzałość dorosłej ameby, po
to jedynie, by z kolei natychmiast wydać na świat nowe pokolenie. W czerwonym
paśmie, a potem i w całym polu widzenia zrobiło się ciasno, zaczęła się
nieunikniona walka. NOwo narodzone egzemplarze wściekle napadały na siebie,
rozdzierały się na strzępy i pożerały. Pomiędzy noworodkami leżały trupy
poległych w walce o byt. Zwyciężały osobniki lepsze i silniejsze. I prawdę
mówiąc te lepsze były przerażające. PO pierwsze rozmiarami mniej więcej
dwukrotnie przewyższały zwykłą amebę, a po drugie odznaczały się jakąś
szczególną agresywnością i żwawośCią. Ich ruchy były błyskawiczne, nibynóżki
znacznie dłuższe niż normalne, a pracowały tymi nibynóżkami, bez żadnej
przesady, niczym ośmiornice swymi mackami. Następnego wieczora profesor,
wymizerowany i pobladły, głodny, podtrzymując siły tylko grubymi skrętami,
obserwował nowe pokolenie ameb, zaś na trzeci dzień zajął się samym Žródłem
fenomenu, to znaczy czerwonym promieniem. Gaz syczał cichutko w palniku, za
oknem znowu szumiał ruch uliczny i zatruty setnym papierosem profesor z na wpół
zamkniętymi oczyma odchylił się na oparcie obrotowego fotela. - Tak - teraz
wszystko jest jasne. Oíywił je promień. Jest to nowy, przez nikogo nie badany,
przez nikogo jeszcze nie odkryty rodzaj promieni. Należy przede wszystkim
wyjaśNić, czy można go otrzymać tylko ze światła elektrycznego, czy także i
...
ryolz