Jonathan Kellerman Kiedy Pęka Tama Przekład Ewa i Dariusz Wojtczakowie Dla Fave, Jesse i Rachel Rozdział 1 Zapowiadał się piękny poranek. Ostatniš rzeczš, o jakiej chciałbym usłyszeć było morderstwo. Od dwóch dni wybrzeżem targał zimny pršd pacyficzny, spychajšc wszelkie zanie- czyszczenia na wschód, do Pasadeny. Mój dom tuli się do wzgórz tuż za północnym krańcem Bel Air, na szczycie starej trasy do jazdy konnej, która wije się wzdłuż doliny Beverly. Bujne zielone kaniony przechodzš tutaj w wielokilometrowy pas plaż. Jest to dzielnica bogaczy i ich porsche, a także kojotów brudnych, mierdzšcych cieków i krótkich strumyczków. Dom liczy sobie pięćset pięćdziesišt metrów kwadratowych powierzchni. Zbudowany jest z drewna sekwojowego w kolorze srebra, zwietrzałego kamienia i barwionego szkła. Na peryferiach miasta wyglšdałby zapewne jak zwyczajna chałupa, natomiast tu, na pogórzu, przywodzi na myl przyjemne wiejskie ustronie nic szczególnie luksusowego, jednak wiele tarasów, pięter, ciekawych skosów i architektonicznych niespodzianek dla oka stanowi o jego uroku. Budynek zaprojektował dla siebie pewien węgierski artysta, który szybko zbankrutował, próbujšc sprzedać galeriom na La Cienega wielkie wielobarwne trójkšty. Stra- ta dla sztuki, a dla mnie dzięki prawu miasta Los Angeles korzyć. W pogodne dni takie jak dzi z okien rozcišgał się wspaniały widok na ocean: modry pas, błyskajšcy ponad Pa- cific Palisades. Spałem przy otwartych oknach. Włamywacze i neomansonici niech się trzymajš ode mnie z daleka! Obudziłem się o dziesištej nagi, skłębiona pociel leżšca na podłodze w rodku jakiego umykajšcego snu. Leniwy i zadowolony, podparłem się na łokciach, po- tem okryłem się i zagapiłem na karmelkowe pasy słonecznego wiatła wpadajšcego przez żaluzje. Całkowicie rozbudził mnie dopiero atak muchy, która zajęła się poszukiwaniem pa- dliny w mojej pocieli, od czasu do czasu niczym bombowiec atakujšc mojš głowę. Powlokłem się do łazienki i puciłem wodę do wanny; póniej wszedłem do kuchni, żeby co przekšsić. Mucha nadal mi towarzyszyła. Zaparzyłem kawę, po czym podzieliłem się z muchš cebulowym bajglem. Było dwadziecia po dziesištej w poniedziałkowy ranek, a ja nie musiałem nigdzie ić ani nic zrobić. Ach, błogosławiona dekadencja. Mijało już prawie pół roku od kiedy przeszedłem na przedwczesnš emeryturę, i cišgle zaskakiwała mnie myl, jak łatwo jest się przemienić z nałogowego pracoholika w zażywajšcego przyjemnoci nieroba. Najwyraniej miałem w sobie tę cechę od urodzenia. Wróciłem do łazienki, usiadłem na krawędzi wanny, żujšc pieczywo i luno planujšc dzisiejszy dzień: spokojna kšpiel, pobieżne przejrzenie porannej gazety, może jogging do kanionu i z powrotem, póniej prysznic, odwiedziny u@ Z zadumy wyrwał mnie dzwonek do drzwi. Obwišzałem się w pasie ręcznikiem i ruszyłem do frontowego wejcia. Zanim tam dotarłem, zauważyłem, że Milo zdšżył już wejć. Zapomniałe zamknšć drzwi owiadczył, zdecydowanym ruchem zamykajšc je za sobš i rzucajšc na sofę Timesa. Wgapił się we mnie, więc szczelniej okryłem się ręczni- kiem. Dzień dobry, naturysto. Gestem zaprosiłem go do salonu. Naprawdę powiniene się zamykać, mój przyjacielu. Mam na posterunku całš stertę akt bardzo szczegółowo opisujšcych, co przydarza się ludziom, którzy tego nie robiš. Witaj, Milo. Wszedłem do kuchni i nalałem kawę do dwóch filiżanek. Milo przywlókł się za mnš niczym ociężały duch, po czym otworzył lodówkę i wyjšł talerz z zimnš pizzš, o której zu- pełnie zapomniałem. Następnie wrócił do salonu, gdzie opadł na starš skórzanš sofę pa- mištkę po moim gabinecie na Wilshire postawił sobie talerz na udzie i wycišgnšł długie nogi. Zakręciłem wodę w łazience i usiadłem naprzeciwko przyjaciela na otomanie z wielbłšdziej skóry. Milo jest dużym facetem metr osiemdziesišt osiem, prawie sto kilo wagi który zwykle zachowuje się bardzo swobodnie, by nie powiedzieć zbyt swobodnie. Tego ranka wy- glšdał jak posadzona na poduszkach wielka szmaciana lalka o szerokiej, sympatycznej twa- rzy niemal chłopięcej, gdyby nie spora liczba blizn po tršdziku i zmęczone oczy. Oczy miał zielone, obrzeżone czerwieniš; nad nimi zmierzwione ciemne brwi i szopę gęstych czarnych włosów przywodzšcš na myl przedstawicieli klanu Kennedych. Nos Mila był ogromny i garbaty, usta pełne i dziecięco miękkie. Dziobate policzki porastały niemodne już od co najmniej pięciu lat baczki. Ubrany był, jak zwykle, w stylu braci Brooks: oliwkowozielony gabardynowy garni- tur, żółta rozpinana koszula, rypsowy krawat w miętowozielone i złote paski, intensywnie czerwone, dziurkowane buty z noskami. W tym stroju przypominał mi ucznia prywatnej szkoły W.C. Fieldsa w czerwonych tenisówkach. Koncentrujšc się na pizzy, nie zwracał na mnie uwagi. Cieszę się, że załapałe się u mnie na niadanie zagaiłem. Co u ciebie słychać, stary? zapytał po chwili, gdy już wyczycił talerz. Do twojego przyjcia czułem się wietnie! Co mogę dla ciebie zrobić, bracie? A kto mówi, że czego od ciebie chcę? Strzšsnšł okruszki z ubrania na dywan. Może to jest wizyta towarzyska? Wtargnšłe tu bez zapowiedzi i z minš posokowca. Twoja wizyta z pewnociš ma jaki cel. Cóż za intuicja. Potarł dłońmi twarz, jak gdyby obmywał jš wodš. Chciałem cię prosić o przysługę dodał. Bardzo proszę, możesz pożyczyć samochód. Nie będę go potrzebował aż do póne- go popołudnia. Nie, nie, tym razem nie o to mi chodzi. Potrzebuję twoich usług, hmm@ profesjo- nalnych. Zaskoczył mnie. Pamiętasz, że leczyłem dzieci? Jeste dla mnie za stary odparłem. Poza tym od- szedłem z zawodu. Nie żartuję. Aleksie. Jeden z twoich kolegów po fachu leży u mnie w kostnicy. To Morton Handler. Znałem nazwisko, chociaż nie kojarzyłem z nim nikogo znajomego. Handler jest psychiatrš. Psychiatra, psycholog, to tylko drugorzędna różnica semantyczna. Ważne, że czło- wiek nie żyje. Podcięte gardło, trochę wypatroszony. Podobnie potraktowali jego przyjaciół- kę, której dodatkowo okaleczyli organy płciowe i odcięli nos. Miejsce, gdzie to się zdarzy- ło@ to znaczy mieszkanie ofiary, wyglšda jak rzenia. Rzenia@ Przypomniałem sobie, że Milo uzyskał stopień magistra z literatury ame- rykańskiej. Odstawiłem filiżankę z kawš. W porzšdku. Milo. Dzięki tobie włanie straciłem apetyt. Teraz powiedz mi, jaki zwišzek ma ta sprawa ze mnš. Podjšł opowieć, jakby w ogóle nie słyszał moich słów. Wezwano mnie na miejsce zbrodni o pištej nad ranem. Od tej pory nie przestaje mi się zdawać, że stoję po kolana w strzępach ludzkiej tkanki i krwi. mierdziało tam, jak@ Ludzie po mierci strasznie mierdzš. Nie mówię o rozkładzie ciała, chodzi mi o smród, któ- ry pojawia się wczeniej. Sšdziłem, że zdšżyłem się już do niego przyzwyczaić, a jednak co jaki czas czuję jego powiew i aż skręca mnie tutaj. Palcem dotknšł swego brzucha. A więc pišta rano. Zostawiłem w swoim łóżku obrażonego kolesia. Głowa mi pęka, boję się, że eksploduje. Wyobra sobie: kawałki ludzkiego ciała o pištej rano. Jezu! Wstał, podszedł do okna i zapatrzył się w niebo ponad wierzchołkami sosen i eukaliptusów. Z miejsca, w którym siedziałem, dostrzegałem wznoszšce się z odległego komina leniwe smugi dymu. Tu, na górze, jest naprawdę przyjemnie. Aleksie. Pewnie wyobrażasz sobie czasami, że mieszkasz w raju, gdzie nie masz nic do roboty? Nie myl, że się nudzę. Cóż. Zapewne nie. I nie masz już ochoty słuchać dalej o Handlerze i jego dziew- czynie. Przestań kręcić. Milo, i powiedz wreszcie, o co ci chodzi. Odwrócił się i spojrzał na mnie z uwagš. Duża, brzydka twarz. I zmęczona. Teraz było widać, jak wyczerpujšcš ma pracę. Jestem przygnębiony. Aleksie. Wycišgnšł w mojš stronę pustš filiżankę. Z otwartymi ustami wyglšdał jak przeronięty Oliver Twist. Z tego też względu przyjmę jeszcze trochę tych wstrętnych pomyj. Wyjšłem mu z ręki filiżankę i napełniłem jš. Głono przełknšł kolejny łyk kawy. Mamy potencjalnego wiadka. Dziewczynka mieszka w tym samym budynku. Jest nieco rozkojarzona, nie mam pewnoci, co właciwie widziała. Spojrzałem na niš tylko raz i natychmiast pomylałem o tobie. Mógłby z niš porozmawiać, może poprzez hipnozę przypomniałoby sobie pewne szczegóły. Nie macie u siebie psychologów? Milo sięgnšł do kieszeni marynarki i wyjšł garć zdjęć polaroidowych. Popatrz sobie na te licznoci. Pobieżnie przejrzałem lotki. To, co zobaczyłem, wprawiło mnie w szok. Natychmiast je oddałem. Na miłoć boskš, nie pokazuj mi czego takiego. Niezły bałagan, co? Krew, strzępy ciała. Kończył pić kawę, podnoszšc wysoko fi- liżankę, aby wy sšczyć ostatnie krople. Owszem, mamy psychologa@ ale on jest wiecznie zajęty szukaniem dziwaków w naszym departamencie. Gdy już znajdzie, godzinami doradza im, jak należy udawać normalnych. Jeli napiszę w podaniu, żeby pogadał z małš, każe mi wypełniać stosy kolejnych formularzy. Nie będzie chciał wykonać tego zadania. Na dodatek nie ma pojęcia o dzieciach. A ty masz, i to całkiem spore. Ale nie znam się na zabójstwach. Zapomnij o nich. To moja sprawa. Porozmawiaj tylko z tš siedmiolatkš. Zawahałem się. Milo wycišgnšł ręce. Dłonie miał nienaturalnie białe, bardzo zadbane. Słuchaj, nie chcę nic za darmo. Postawię ci lunch. Znam wietnš włoskš knajpkę z doskonałymi gnocchi niedaleko od@ Niedaleko od rzeni? Skrzywiłem się. Nie, dziękuję. I tak nie zamierzam dać się sprzedać za makaron. Co w takim razie mogę ci zaproponować w ramach zadoćuczynienia? Masz wszystko: dom towej odzieży od Ralph...
marszalek1