16446.txt

(87 KB) Pobierz
WOJCIECH ŻUKROWSKI
OGNISKO W DŻUNGLI
Opowieści i baśnie z Wietnamu
Ilustrował Andrzej Strumiłło
NASZA   KSIĘGARNIA
WARSZAWA
1969
PRINTED     IN     POLAND
Instytut Wydawniczy . „Nasza Księgarnia". Warszawa 1969. Wydanie IV. Nakład 30 000 + + 235 egz. Ark. wyd. 4,2. Ark. druk. 5. Papier offsetowy ki. III, 120 g, 84X108 24, (Boruszo-wice). Oddano do składania w lipcu 1968 r. Podpisano do druku w lutym 1969 r. Druk ukończono w marcu 1969 r. Zakłady Graficzne im. M. Kasprzaka w Poznaniu. Nr zam.   1510/68 — G-l/194
W mrocznej, sieczonej nagłą idewą, wietnamskiej dżungli towarzyszyłem oddziałom partyzantów. W grotach, przy ognisku, opowiadali mi o bohaterstwie żołnierzy, o poświęceniu kobiet, uporze dzieci, które przy malutkich naftowych lampkach uczyły się nocami. Słuchałem pieśni i starych łegend. Niektóre zapisałem, inne wryły mi się w pamięć, a wiele z nich zapomniałem. Bardzo dzisiaj żałuję, były piękne i miały ziarno ludowej mądrości.
Wtedy, a był to rok 1954, Wietnam wałczył o wolność, wydzierał się spod kontroli francuskiej. Po krwawej bitwie pod Dien Bień Fu pół kraju zostało oswobodzone, zdawało się, że druga połowa w ciągu paru łat uzyska niezależność i naród wietnamski się zjednoczy.
Ale na miejsce Francuzów wcisnęli się Amerykanie, najpierw jako doradcy dyktatora Ngo Dinh Diema, któremu uzbroili wojsko, instruktorzy, piloci, mechanicy, potem już w zwartych oddziałach rozpoczęli wojnę przeciw narodowi wietnamskiemu. Bombardują wioski, które sprzyjają partyzantom, palą wykłoszo-ny ryż, zatruwają zbiorniki z wodą. Walka toczy się nadal, dalekie góry pomnażają echa wystrzałów, przewalają się gromy eksplodujących bomb.
Przeczytajcie tę książeczkę. Wietnamczycy się nie zmienili, krajobraz jest ten sam, tylko jest nowy wróg. Może ta garstka legend, opowieści, przygód zbliży wam ten piękny kraj z dalekiej Azji i nauczy braterstwa z tymi, którzy pragną być wolni, zjednoczeni, gospodarzami na swoim zagonie.
W.Z.
5

i? asz domek zbudowali żołnierze w jedno popołudnie. Przynieśli pęki bambusów. Każdą rurę poszczypali długimi nożami na cztery części, z giętkich listewek upletli ściany, przywiązali je do czterech palów. Dach, lekkie żebra bambusowe, pokryli liśćmi bananowca. Zrobili prycze, zawiesili siatki przeciw komarom nad śpiworami i już dom gotów.
Dookoła była dżungla — ogromne drzewa powiązane kolczastymi pętlami lian, gęstwina krzewów i wysoka, pięciometrowa trawa, o liściach ostrych jak brzytwa. W tych trawach kryły się tygrysy.
Wędrować można było tylko krętymi ścieżkami albo korytami potoków, po kolana w wodzie. Gdy splątana gęstwina zastępowała drogę, cięliśmy sobie przejście nożami podobnymi do mieczów.
Tego wieczoru powróciliśmy wcześniej z wioski ukrytej w dolinie. Przygotowywano tam reformę rolną. Wyzyskiwani chłopi wietnamscy, którzy musieli oddawać połowę plonu za pole ryżowe wydzierżawione od dziedzica, zbierali się nocami i opowiadali
7
I!
? swoich krzywdach. Rósł im w sercach sprawiedliwy gniew. Kiedy policzyli, ile koszy ryżu zapłacili dziedzicowi, okazało się, że dziesięć razy mogliby nabyć dzierżawione pole. Z wodami ryżowego pola zmieszały się ich łzy, pot i krew. Teraz ziemia miała do nich powrócić, ta sama ziemia, którą od ich ojców wyłudził podstępem, odebrał siłą, po prostu zrabował obszarnik.
Usiedliśmy koło ogniska. Było nas dwóch Polaków, młodziutki tłumacz Wan Tań i minister odpowiedzialny za reformę rolną, Kuok Wiet. Suche bambusy płonęły żółtą grzywą, niemal bez dymu. Przez wejście, bo drzwi nie było, tylko podwinięta zasłonka z płótna, widzieliśmy chwilami wartownika, który z karabinem w ręce krążył wokół domu. Drzewa szumiały, ogromne polne koniki cykady dzwoniły jak najęte, coś łaziło po dachu, kuna czy łasica, bo słyszeliśmy drapanie pazurków. Zdjęliśmy sandały zrobione z kawałka opony samochodowej i grzaliśmy bose stopy, mokre od chłodnej rosy. Wysoko ponad drzewami, z mgieł na przełęczy górskiej, wyłaził czerwonawy róg miesiąca.
Nagle coś zawołało w ciemności: — Kuok! Kuuuok!
Głos był pełen skargi, żalił się w głębiach nocy. Kuok Wiet przestał patrzyć w tańczące języki ognia, powiedział szeptem: — To do mnie woła, przypomina... Kuok to po wietnamsku — „ojczy-zna .
Splótł ręce na kolanie, zmienny blask igrał mu na twarzy, prószył światłem w ciemne włosy. Zaczął opowiadać...
— Był kiedyś król, który bardzo kochał piękne wiersze, gromadził koło siebie poetów, artystów i muzyków. Ale państwu groziło niebezpieczeństwo najazdu. Król, chociaż dzielny i odważny, zapomniał o uzbrojeniu armii, o zwołaniu pułków i wysłaniu ich na granicę. Pływał łodzią po jeziorze, przy księżycu słuchał wierszy.
8
jWj^&śfea^
Aż nieprzyjaciel uderzył.
Król zebrał swoją drużynę i zastąpił mu drogę, ale wojsk miał niewiele. Nieprzyjaciel go pokonał. Król z przebitą piersią zsunąJ się z konia.
Ciężko umierać z poczuciem winy. Nie spełnił swoich obowiązków, nie obronił kraju.
„Nie chcę stąd odejść, muszę tu na ziemi pozostać i ostrzegać, mój lud..." — szeptał.
I duchy opiekuńcze zamieniły go w ptaka, tego, który tam, doi księżyca, woła żałośnie: „Kuoook! Kuuoook!" — „Ojczyzna! Ojczyzna!"
Przypomina narodowi wietnamskiemu, żeby pamiętał przedej wszystkim o wolności, bronił kraju.
—  Kiedy szliśmy walczyć — mówił dalej minister — two-j rzyły się pierwsze oddziały partyzantów. Żeby Francuzi nie prześladowali naszych rodzin, każdy z nas przyjmował nowe nazwisko. Ja nazwałem się jak ten ptak: „Kuok Wiet" ¦— „Wietnam Ojczyzną" — żebym nigdy nie zapomniał, po co wyszedłem z domu w dżunglę, żebym jej służył, dopóki żyję.
Siedział zamyślony patrząc w ogień. Podłożyliśmy gałązek. Strzelały, oblizywane łakomie językami płomieni. Sypnęły się tańczącą, nietrwałą chmurką czerwone iskry.
—  U nas dużo takich legend... Żyje w nich stara mądrość.
—  Opowiadaj, bracie — prosiliśmy, bo w Wietnamie do tych, którzy walczą o wolność i sprawiedliwy ład, mówi się „bracie", a do kobiet „siostro".
Nie dał się długo namawiać. Przeczesał palcami włosy, osłonił oczy od żaru i zaczął...
W
OPOWIEŚĆ
O KAMIENNYM
PSIE
iebk,c i??i?, -Ś
Prawie tysiąc lat Wietnam był pod władzą cesarzy chińskich.l Rządzili nami urzędnicy cesarscy — mandaryni. Nosili długie sza-B ty, dłonie kryli w szerokich rękawach, żeby gesty nie zdradzały i i prawdziwych uczuć: gniewu lub chciwości... Na piersi mieli ?i?-? częć, a na czapce bączek z korala — znamiona władzy.
Większość z nich myślała tylko, jak by się szybko wzbogaci» chytrze wyciskając z ludności daniny w ryżu i owocach. Ale czasa-? mi wśród mandarynów trafiali się prawdziwi mędrcy, którzy wy-lul mierzali sprawiedliwość, bronili chłopów przed uciskiem panówł Jednego z nich utrwaliła wdzięczna pamięć ludu.
Mandaryn Szu Kuo-lo był starcem z siwą bródką. Lubił siady-? wać na werandzie pośród kwitnących jaśminów. Wyglądało, że| drzemie, ale on czujnie nadsłuchiwał głosów ludzkich, spod opu-j szczonych powiek przyglądał się przechodniom. Daleko za brama toczyło się gwarne życie ulicy. Przebiegali robotnicy niosąc ciężary] zawieszone na bambusach, toczyły się skrzypiąc wozy o dwóch kołach, zaprzężone w bawoły. Kupcy uderzali w dzwonki i kołatki,1 zachwalali swój towar.
Raz mandaryn dojrzał człowieka, który stał przy bramie i patrzył prosto w słońce.
Mandaryn kazał go do siebie przyprowadzić.
Człowiek był boso, w podartej koszuli, spodnie miał podwinięt wysoko, plecioną torbę przewieszoną przez ramię.
—  Patrzyłeś prosto w słońce? — zapytał mandaryn. — Dlaczego nie złożyłeś mi ukłonu?
—  Mogę patrzyć w słońce, bo przynajmniej wiem, gdzie jest -
12
ciebie, panie, nie znam... Ciepło słońca gładzi mi twarz — od ciebie, panie, żadnej łaski nie otrzymałem, więc za co mam ci dziękować?
—  Śmiało mówisz — zdziwił się mandaryn. — Jestem przedstawicielem cesarza w tej prowincji, imię moje Szu Kuo-lo!
—  Wybacz, o mądry, jestem ślepcem! — odpowiedział wędrowiec. — Byłem sławnym rzeźbiarzem, wykułem dwa igrające smoki z białego marmuru. Mój pan, żebym drugiej równie pięknej rzeźby nie stworzył, żeby tylko on jeden mógł chwalić się posiadanym arcydziełem, kazał mnie oślepić. Słońce ogrzewa wszystkich, o sprawiedliwy. Ty słyniesz z dobroci, więc pozwól mi pozostać na twoim dworze, mogę jeszcze wykuć niejedną rzeźbę, jeśli nie będę musiał żebrać o miseczkę ryżu...
Zamyślił się mandaryn, a potem powiedział:
—  Dobrze. Zostań. Przed wejściem do pałacu leży bryła kamienia, potężny głaz, wystarczy ci do dłubania na całe lata... Ryżu też ci nie zbraknie.
—  Dziękuję, panie! — skłonił się niewidomy artysta, a mandaryn nie był pewny, czy pochylił głowę przed nim, urzędnikiem cesarskim, czy przed miłosierdziem, którego doświadczył.
Od świtu do zmierzchu słychać było pracowity zgrzyt dłuta, stukanie młotka. W żarze słonecznym i w deszczu, pod parasolem z liści palmowych ślepiec kuł w kamieniu. Najpierw pokazały się grube kamienne łapy, potem długi ogon, a na końcu pysk zwrócony w stronę bramy.
Wielki kamienny pies strzegł wejścia do pałacu.
Minęły lata. Ślepiec dawno umarł. A pośród służby utrwaliła się legenda, że pies warujący przy wejściu zaszczeka, gdy przyjdzie na egzamin dobry uczeń, naprawdę godny zostać mandarynem, człowiek, któremu bez obaw można powierzyć urząd i władzę.
Co trzy lata odbywały się egzaminy. Zbiegali się z całej prowin-
13
cji młodzieńcy, którzy na pamięć znali prawa cesarskie, księgi fi \ozoLćw i -w mig TozrwiązywaYi zagadki sądowe. ^yVi to synowi bogatych Chińczyków i panów wietnamskich, mieli najlepszyc nauczycieli, a zdany egzamin otwierał przed nimi drogę do na' wyższych zaszczytów.
Odpowiadali na wszystkie pytania. Byli dowcipni i ujmująco grzeczni. Zdawali egzamin celująco, ale kamienny pies nie wita ich szczekaniem.
W końcu przestano wierzyć legendzie.
A w pewnej wiosce żył ubogi chłopiec. Ziemię pan zabrał jego rodzicom — sfałszował kontrakt, przekupił urzędników. Chłopiec pojął, ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin