16084.txt

(48 KB) Pobierz
Joe L. Hensley
Lord Ranny, My Son
Pan Randy, mój syn

Tej nocy, gdy nadeszło wezwanie do opuszczenia ciepłego i przytulnego miejsca, zbuntował się; lecz w tym przypadku on był słaby, a natura silna. Na zewnątrz zaczął padać deszcz; nawałnica tak potężna, że synoptycy wciąż nawiązywali do niej przez pozostały czas. Walczył, żeby zostać z matecznością, lecz ona wypędziła go, więc w strachu i gniewie uszkodził ją subtelnie. Czarne chmury przesłoniły gwiazdy, a drzewa gięły się tylko pod podmuchami wichru.

Noc wcześniej, Sam Moore zostawił swojego syna grającego na podwórku do późna — jeśli to można było nazwać „grą”. Chłopiec formalnie w nic nie grywał, a dzieci z sąsiedztwa unikały okolic ich domu. Czasami któreś z nich z ukrycia zelżyło chłopca, lecz ostatnio zazwyczaj trzymały się z daleka.
Sam siedział na szezlongu i gapił się tępo przed siebie, pogrążony w użalaniu się nad sobą wywołanym sporządzaniem własnego nekrologu, zadając sobie ponadczasowe pytania: Kim byłeś? Co kiedykolwiek zrobiłeś? I dlaczego ja? Dlaczego ja teraz?
Przyglądał się dziecku z ukrywanym wstrętem. Randall cicho wędrował wzdłuż żywopłotu, małymi, dziecięcymi oczami przyglądając się podwórkom sąsiadującym z jego własnym. Był taki czas, kiedy dzieciaki z sąsiedztwa za punkt honoru poczytywały sobie ciśniecie w niego kamieniem, kiedy je mijał. Było to, zanim dwóch chłopaków Swihartów, w trakcie ucieczki po wykonanym ataku wpadło do studni, o której obecności w kącie podwórza nikt nie miał pojęcia. Mieli pecha, ale Randall żył, pamiętając kamienie i najwyraźniej nie dowierzał amnestii. Sam przyglądał się chłopcu kontynuującemu patrol.
Ból w środku był dziś gorszy i Sam tęsknił za snem zapomnienia.
W końcu czas nadszedł.

Pierwszy nadciągnął w ciszy, a wspomnienia o tej nocy giną w pomroce dziejów. Ten rósł łatwo, samotnie, dopiero późniejszy okres jego życia został zapisany. Jego ludzie wędrowali, a wspomnienia rozpadły się na mnóstwo legend. Lecz krew była tam.

Punkt: Stary człowiek pracował wśród sąsiadów jako ogrodnik przez wiele lat. Był nieco szurnięty, miał miękki uśmiech pełen popsutych zębów, kiepsko znał angielski, za to pamiętał rzeczy z przeszłości: swastyki, żółte gwiazdy, Buchenwald. Od czasu do czasu pisywał proste wiersze i wysyłał je do lokalnej gazety, jeden mu wydrukowano. Był przyjacielskim starym człowiekiem i rozmawiał ze wszystkimi, w tym z jedną z nastoletnich królewien z sąsiedztwa. Postanowiła źle go zrozumieć i zgłosiła jego przyjacielskość jako coś zupełnie innego.
Tamtego dnia, rok temu, stary człowiek kopał wśród różanych krzewów na frontowym podwórzu domu naprzeciwko. Randall przyglądał się, ssąc miętowego lizaka otrzymanego od starca, pozwalając, żeby z kącika ust ciekła mu ślina.
Czarny samochód zatrzymał się z piskiem hamulców, wysiadło z niego trzech zdecydowanych chłopaków. Mieli na sobie żółte swetry. Na plecach każdego z nich wyszyto orła, tak sprytnie, że przy poruszeniach ramion jego skrzydła zdawały się podrywać go do lotu. Każdy z chłopców niósł piłę łańcuchową o rękojeści owiniętej czarną taśmą. Randall obserwował ich z rosnącym zainteresowaniem, wciąż jeszcze nie rozumiejąc.
Pobili starego człowieka silnymi rękami futbolistów, kulił się, krzycząc w obcym, gardłowym języku. Wszystko skończyło się szybko. Starzec leżał zmięty, okrwawiony, na żyznej, ciemnej ziemi. Chłopcy wpakowali się do czarnego samochodu i odjechali z dużą prędkością. Randall słyszał ich śmiechy jak powiewające za nimi proporczyki.
Dwa kwartały dalej teren nie nadawał się pod budowę. Było tam strome wzgórze. Właśnie tam pękła opona i czarny samochód zjechał ze zbocza, nabierając prędkości. Koziołkował, wybuchając potężnymi gejzerami ognia; miniaturowy, oszalały diabelski młyn; płomienie kotłowały się z rykiem, który prawie zagłuszał wrzaski palonych żywcem.

Rankiem Sam Moore obudził się wcale nie wypoczęty. Tej soboty sprzątaczka, będąca jednocześnie opiekunką do dziecka, dla odmiany nie spóźniła się — zostawił ich siedzących w pokoju rodzinnym. W telewizji grzmiał krwawy film wojenny, w którym mężczyźni ginęli w ilościach budzących obrzydzenie. Randall siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze przed odbiornikiem, oglądając z entuzjazmem. Pani Cable patrzyła na ekran i omijała wzrok Sama, pogrążona we własnym, gorzkim świecie. Kiedyś Sam przed wyjściem zostawiał instrukcje, ale to było dawno. Niewiele kobiet zajęłoby się niedorozwiniętym dzieckiem. Teraz, mając własne problemy i właściwie niewiele się przejmując, mówił bardzo mało. Jeśli nawet dzieciak był pilnowany niezbyt starannie i jego bezpieczeństwo pozostawiało wiele do życzenia… to jednak Sam wciąż wypełniał społeczne wymagania dotyczące opieki nad dzieckiem.
Popatrzył na chłopca i coś mu w duszy pociemniało. Ann była błyskotliwa, ciążę przechodziła normalnie; lecz poród okazał się bardzo trudny i chłopiec był monstrualnym problemem. Ann zmieniła się. Chłopiec nie. Bardzo wcześnie wykonane testy dały negatywne wyniki, lecz w jego zachowaniu zawsze widać było brak zainteresowania, powolne poruszenia, oczy umiejące śledzić obiekty, wędrować za nimi, ale nie robiące tego.
Dzisiejszego ranka nie potrafił się zmusić, żeby podejść do chłopca.
— Do widzenia — powiedział i otrzymał w zamian krótkie spojrzenie w górę, zawierające słaby błysk rozpoznania. Chłopiec ma trzy lata tylko raz; ale co jeśli ma trzy lata i osiem jednocześnie? Jeśli pozostanie trzylatkiem na zawsze?
Na ekranie telewizyjnym ciemnoskóry żołnierz odciągał swojego białego kapitana sprzed gąsienic nadjeżdżającego czołgu. Sam pamiętał scenariusz. Był to jeden z tych hollywoodzkich filmów z tanim przesłaniem. Braterstwo przetrwa, dopóki czarny nie zacznie potrzebować innego rodzaju pomocy.
— Na podwórku nie zauważył nawet piękna dnia. Stał przed garażem i zastanawiał się. Garaż był szczelny, miał segmentowe, pionowe wrota. Mógł uruchomić samochód i byłoby to łatwe. Jego żona, Ann, zrobiła to, ale z innych powodów i w inny sposób. Połknęła całe opakowanie pigułek nasennych, kiedy on był w mieście, pracując nad sprawą. Nastąpiło to w długo po szpitalu i klinikach, po ostatnich uzdrowicielach o złodziejskiej, obrzydliwej moralności, pewnych siebie, zachłannych zielarzach, sprytnych szarlatanach i konowałach, do których, w desperacji, Ann zabierała chłopca. Mijały właśnie cztery lata. Od tamtej pory nikt nie badał Randalla.
Po narodzinach Randalla nigdy naprawdę nie był tutaj. Snuła się jakiś czas, wielkie, wrażliwe oczy patrzące z jakiegoś odległego miejsca, umysł zagracony jak śmietnik tym, co mogłoby być.
— Po prostu nie dotykaj mnie — powiedziała. — Wiem, powiedzieli, że powinniśmy mieć następne, ale nie… Proszę, Sam.
A wtedy to, co jeszcze w nim troszkę żyło, umarło. Wiedział, że to chłopiec. No… kochał ją, lecz potrafił przywołać jej twarz tylko w twarzy tego dziecka, w tym małym, nienawistnym obliczu, rzeczy, która zabiła coś, co Sam kochał.)
Ze szczękiem podniósł drzwi garażu i pojechał do adwokatury. Kolejny dzień, przypuszczalnie kolejne dolary. Nie zostało już zbyt wiele dni. Dr Yancey powiedział: „sześćmiesięcydoroku” — cztery miesiące temu, w dniu, gdy otwarli Sama Moore i szybciutko zaszyli by ukryć zniszczoną zawartość.
— Zbyt zaawansowany — oznajmił Yancey, a potem dodał odwieczne słowa bezsilnej desperacji, które tak wielu ludzi w końcu słyszy:
— Nic nie możemy zrobić.

Siddharta Gautama bez wahania wszedł do parku upamiętniającego słonie. Legendy mówiły, że drzewa mu się kłaniały. Jego matka, Maya, czuła się podtrzymywana przez potężne uczucie mocy. Dziecko pochodziło z dobrego rodu, ale było mało bystre, chronione i nigdy nie wypełniło przeznaczenia; dar rozwinął się niepewnie, nigdy nie użyty w pełni.

Punkt: Randall siedział przed rodzinnym domem, pod drzewem. Obserwował otaczający go świat z intensywną ciekawością. W pobliżu przeleciała pszczoła, przyglądał się jej z pewną troską, ale nie zaatakowała. Nie zaczepiały go zanadto od czasu, gdy jedna użądliła go wiosną, a on zniszczył wszystkie roje w promieniu dziesięciu przecznic.
Usłyszał głośny hałas znacznie wcześniej niż zlokalizował jego źródło. W pobliżu rozjazgotał się samochód propagandowy. Po kilku chwilach dotarł do rogu uliczki Randalla i zwolnił. Na jego boku widniał jaskrawy obrazek mężczyzny w kapłańskich szatach, trzymającego broń tuż przed piersią, z oczami rzucającymi piekielne błyski. Napis poniżej głosił:
— Ojciec Tempest walczy z Komunizmem.
Muzyka zawyła w głośnikach, przekraczając wszelkie dopuszczalne limity decybeli. Randall nadstawił ucha i dźwięk spowodował u niego ból ucha.
Kierowca wyłączył muzykę, a podkręcił naręczny mikrofon.
— Wielki wiec dziś wieczorem! — zawołał. — Posłuchaj, jak Ojciec Tempest ratuje świat i powie TOBIE jak walczyć z wpływami, które nas zniszczą. Sala gimnastyczna liceum, godzina dziewiętnasta.
Jego głos nabrał groźnych tonów.
— Nie pozwól, by twoi sąsiedzi nie znaleźli tam ciebie.
Z siedzenia za kierowcą, mężczyzna w kapłańskich szatach uśmiechał się i błogosławił ludzi pojawiających się w drzwiach i oknach.
W górze pojawiły się nagle chmury i spadło kilka kropel deszczu. Błyskawica rozświetliła niebo, ominęła wysokie drzewa i trafiła wprost w samochód propagandowy. Zapadła cisza i Randall przestał zasłaniać sobie uszy dłońmi. Ludzie wybiegli na ulicę, a po chwili usłyszał syrenę.
Opuścił frontowe podwórko i podszedł do okna z boku domu. Stąd widział Mrs.Cable. Jakoś udało się jej przespać całe zdarzenie. Chrapała rytmicznie z szeroko otwartymi ustami. Telewizor ciągle pracował, teraz leciała w nim opera mydlana.
Randall zaczął spacerować niespokojnie pod tylnym żywopłotem. Pełnił straż. Był jeden chłopiec, który wydawał się przyjacielski, uśmiechał się do Randalla, a potem ukradkiem, kiedy nikt nie patrzył, szczypał i szturchał. Był chłopiec z pneumatyczną śrutówką, który postrzelił wiewiórkę, kiedy brała kąski jedzenia z ręki Randalla, chłopiec, który zabił jedną z ryb w stawie. Wiewiórka żyje nadal, lecz zrobiła się ostrożniejs...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin