Robinson Kim Stanley - Trylogia Marsjańska 01 - Czerwony Mars.pdf

(2249 KB) Pobierz
384866475 UNPDF
Kim Stanley Robinson
Czerwony Mars
Przełożyła Ewa Wojtczak
Data wydania oryginalnego: 1993
Data wydania polskiego: 1998
384866475.001.png
Dla Lizy
CZĘŚĆ 1
Świąteczna noc
Przed naszym przybyciem Mars był tylko wielką, jałową pustką. Co oczywiście nie
oznacza, że pozostawał w całkowitym bezruchu i martwocie. Przez miliony lat skały
tworzące powierzchnię globu wrzały w ogniu gwałtownych reakcji chemicznych i
elektromagnetycznych burz, potem zaś zaczęły stopniowo stygnąć. Ten długotrwały
proces odcisnął niezatarte piętno na powierzchni planety, gęsto poznaczonej ogromnymi
kraterami, kanionami i wulkanami.
Wszystkie te przeobrażenia dotyczyły jednak wyłącznie niczego nieświadomych
skał; nie było świadków – z wyjątkiem nas, a i my obserwowaliśmy Marsa z sąsiedniej
planety tylko w ostatnim okresie jego długiej historii. To właśnie my jesteśmy całą
świadomością, jaką kiedykolwiek miał.
Wszyscy wiemy, że Czerwona Planeta fascynowała ludzkość od zarania dziejów; już
dla naszych prehistorycznych przodków była jednym z najważniejszych ciał świetlnych
na nocnym niebie. Zawsze intrygował nas jego charakterystyczny blask, cyklicznie
zmieniający intensywność, jego barwa oraz droga, po której wędrował wśród gwiazd tam
i z powrotem. Zdawało nam się, że tą wędrówką próbuje nam coś istotnego powiedzieć,
więc czciliśmy go i przypisywaliśmy mu nadnaturalną moc. Z pewnością dlatego też
wszystkie najstarsze nazwy Marsa – Nirgal, Mangala, Auqakuh, Harmakhis – brzmią
tajemniczo i fascynują niezrozumiałym dziś ukrytym znaczeniem, jakby były o wiele
starsze niż starożytne języki, w których zostały sformułowane, jakby były prasłowami,
pochodzącymi z epoki lodowcowej, a może nawet i sprzed niej. Tak, przez tysiące lat
Mars był dla ludzkości symbolem świętej siły, jego kolor zaś sprawiał, że moc tę
uznawano za niebezpieczną i złowieszczą. Uosabiał dla nas krew i wojnę, szaleństwo i
 
ślepą odwagę.
Nieco później pierwsze teleskopy pozwoliły nam dokładniej przyjrzeć się Marsowi i
wtedy naszym oczom ukazał się mały, pomarańczowy dysk z białymi biegunami i
ciemnymi obszarami, które rozszerzały się i kurczyły wraz ze zmianami długich pór
roku. Mimo że powstawały coraz doskonalsze teleskopy, długi czas nie udało nam się
zobaczyć wiele więcej. Z drugiej strony już na początku naszego wieku odkrywcza pasja
i niezwykła potęga naukowej wyobraźni wystarczyły Lowellowi do stworzenia
wspaniałej opowieści, opowieści znanej nam wszystkim: o umierającym świecie i
bohaterskiej rasie, której przedstawiciele rozpaczliwie budowali kanały, chcąc
powstrzymać niosącą ostateczną zagładę ekspansję piasków pustyni.
Była to wspaniała opowieść; jednak jakiś czas później sondy Mariner i Viking
przesłały na Ziemię fotografie Marsa i nagle wszystko się zmieniło. Nasza wiedza o
Marsie niepomiernie wzrosła – dotarły do nas miliony nowych informacji, a Czerwona
Planeta objawiła nam się jako zupełnie nowy świat, całkowicie różny od naszych
dotychczasowych wyobrażeń.
Jednak świat ten wydawał się przeraźliwie martwy. Rozpoczęliśmy gorączkowe
poszukiwania śladów minionego lub obecnego życia, pragnęliśmy znaleźć cokolwiek –
szczątki cywilizacji nieszczęsnych budowniczych kanałów, mikroorganizmy albo choćby
tylko pozostałości po wizycie obcych przybyszów. Jak wiecie, niczego nie znaleźliśmy.
Zrozumiałe więc, że aby wypełnić tę pustkę – podobnie jak w prehistorycznych
jaskiniach i na sawannach, jak w czasach Homera i Lowella – zaczęliśmy snuć opowieści
o mikroskamieniałościach zniszczonych przez ziemskie bioorganizmy, o ruinach
pojawiających się wśród szalejącej burzy pyłowej, których nigdy nie dało się ponownie
odnaleźć, o Wielkim Człowieku i jego licznych przygodach oraz o małych czerwonych
ludzikach na granicy naszego pola widzenia. Wymyślaliśmy te historie, ponieważ nade
wszystko pragnęliśmy obdarzyć Marsa życiem albo przynajmniej mu je przywrócić.
Nadal jesteśmy przecież tymi samymi zwierzętami, które przeżyły epokę lodowcową,
które z lękiem i zdumieniem wpatrywały się w nocne niebo i snuły opowieści. Tak
naprawdę Mars nigdy nie przestał być dla nas tym, czym był od początku: ważnym
znakiem, istotnym symbolem, potężną siłą.
I wreszcie tu przybyliśmy. Dotychczas Mars był dla nas symbolem, teraz stał się
rzeczywistością.
– ...A więc wreszcie tu przybyliśmy. Nikt jednak nie przypuszczał, że gdy
wylądujemy na Marsie, będziemy tak bardzo odmienieni przez lot, że wszystko, co nam
kiedyś wpajano, straci wszelkie znaczenie. Ta podróż bowiem nie przypominała ani
wyprawy podwodnej, ani zdobywania Dzikiego Zachodu – to było całkowicie nowe,
fascynujące doświadczenie. Ziemia, w miarę trwania lotu Aresa, oddalała się od nas
coraz gwałtowniej, aż w końcu stała się już tylko błękitną gwiazdką pośród wielu innych
migoczących w przestrzeni; głosy z niej docierały tak późno, że zdawało się, iż pochodzą
z poprzedniego stulecia. Byliśmy zdani wyłącznie na siebie, w związku z czym staliśmy
się zupełnie innymi istotami.
To wszystko stek kłamstw, pomyślał z rozdrażnieniem Frank Chalmers. Siedział
wśród marsjańskich dostojników i obserwował, jak jego stary przyjaciel John Boone
wygłasza typową dla siebie „inspirującą mowę”. Przemówienie straszliwie Chalmersa
nużyło. Prawda była taka, że podróż na Marsa okazała się po prostu kosmicznym
odpowiednikiem bardzo długiej jazdy pociągiem. Jej uczestnicy nie tylko nie stali się
„zupełnie innymi istotami”, ale przeciwnie, teraz byli sobą bardziej niż kiedykolwiek;
odcięci od znajomego środowiska i zmuszeni do wyzbycia się starych nawyków, musieli
się zmierzyć z nagą, surową substancją własnych jaźni. A John stał tam i celując palcem
w tłum mówił:
– Lecieliśmy na Marsa z nadzieją stworzenia nowego świata i kiedy wreszcie tu
dotarliśmy, okazało się, że zanikły różnice, które dzieliły nas na Ziemi, znikły bez śladu,
ponieważ tutaj nie mają najmniejszego znaczenia!
Tak, Boone rozumiał to dosłownie. Jego wizja Marsa stanowiła jakby soczewkę
zniekształcającą rzeczywistość, coś w rodzaju religii.
Chalmers przestał słuchać i w zamyśleniu wodził wzrokiem po panoramie nowego
miasta. Postanowili nazwać je Nikozją. Było to pierwsze miasto zbudowane na
powierzchni Marsa; wszystkie budynki umieszczono pod ogromną przezroczystą kopułą,
wspartą na niemal niewidocznej konstrukcji i usytuowaną na wzniesieniu Tharsis, na
zachód od Noctis Labyrinthus. Lokalizacja ta sprawiała, że z miasta rozciągał się
oszałamiający widok, z szerokim, płaskim wierzchołkiem Pavonis Mons przecinającym
odległy horyzont. Wszystkich marsjańskich pionierów znajdujących się w tłumie widok
ten z pewnością przyprawiał o zawrót głowy; nareszcie byli na powierzchni, porzuciwszy
na zawsze rozpadliny, płaskowzgórza i kratery! I tak już będzie zawsze! Hurra!
Śmiech, który nagle przeleciał przez tłum, skierował uwagę Franka z powrotem na
starego przyjaciela. John Boone przemawiał lekko ochrypłym głosem z przyjemnym dla
ucha, środkowozachodnim akcentem i w jakiś sobie tylko właściwy sposób był
jednocześnie rozluźniony i skoncentrowany, szczery i autoironiczny, skromny i pewny
siebie, poważny i rozbawiony. Krótko mówiąc, stanowił niemal ideał mówcy. Nic więc
dziwnego, że słuchacze byli wniebowzięci: przecież przemawiał do nich „pierwszy
człowiek na Marsie”. Mieli tak zachwycone miny, jakby widzieli przed sobą Jezusa
Zgłoś jeśli naruszono regulamin