LITERATURA I SZTUKA T. VI. MONOGRAFIE. LITERATURA I SZTUKA MONOGRAFIE WYDAWNICTWO KSIĘGARNI I SKŁADU NUT OOO POD FIRMĄ: OOO A. STAUDACHER SPÓŁKA (MARYAN HASKLER) STANISŁAWÓW O POD REDAKCYĄ: O STANISŁAWA BRZOZOWSKIEGO DOTĄD WYSZŁY NASTĘPUJĄCE TOMIKI: T. I. Brzozowski St., Współczesna po- K. h. wieść polska.........2 40 T. II. Baumfeld G., Maksym Gorkij (śla- dami człowieczeństwa).....1 — T. III. Feldman W., Pomniejszyciele ol- brzymów, szkice literacko-pole- miczne ...........1 60 T. IV. Irzykowski K., Fryderyk Hebbel 2 60 T. V Brzozowski St., Współczesna kry- tyka literacka w Polsce .... 2 40 T. VI. Brzozowski St., Fryderyk Nie- tzsche.............1 ~ W PRZYGOTOWANIU: Olszewski M., Władysław Podkowiński. Brzozowski St., Stanisław Wyspiański. Brzozowski St., Karol Marx i jego świa- topogląd Stodor A., Gerhard Hauptmann. STANISŁAW BRZOZOWSKI FRYDERYK NIETZSCHE Franciszkowi Fiszerowi. = NAKŁADEM KSIĘGARNI I SKŁADU NUT POD FIRMĄ A. STAUDACHER I SPÓŁKA (MARYAN HASKLER) STANISŁAWÓW E. WENDE I SP., WARSZAWA KRAKÓW— DRUK w. 4..I..ZYCA I SPÓŁKI Wydano z dupletów Bibl. Uniw. w Łodzi 1 Rozmawiano o filozofii, rozmawiano tak, jak mogą to dziś czynić tylko ci ludzie, którym nic prócz myśli nie pozostało. W jednem z po- łudniowych sanatoryów zgromadził przypadek grupkę ludzi młodych, z różnych stron świata pochodzących i mających wspólnem tylko wiel- kie zamiłowanie myśli abstrakcyjnej, w nieu- stannem sam na sam z chorobą i blizkością śmierci wytworzone. Były to wszystko możli- wości powstrzymane w rozwoju. Był tam i rzeźbiarz, któremu lekarze raz na zawsze zakazali mieć do czynienia z dłutem i mar- murem lub wilgotną gliną; był i trybun lu- dowy, któremu chrypka nakazywała przeży- wać swe kie mowy wśród ciszy nocnych rozmys itorka, którą gruźlica spędziła ze scenv zywa ona Ofelią i Joanną d'Arc 2 i Gretchen, nie schodząc z wystawionego na słońce leżaka. Był i poprostu młody człowiek niemiec o jasnych włosach i niebieskich roz- marzonych oczach, którego nakaz lekarski od- rywał od rodziców i wysyłał w osamotnienie Afryki południowej. Gotował się on teraz do tej podróży właśnie. Był wreszcie polak, czło- nek narodu, zawieszonego pomiędzy tern, cze- go już niema, a jutrem, które dopiero ma być. Dla nich wszystkich życie i jego formy istniało jako coś utraconego czy nie odzyskanego je- szcze, a więc jako coś, na co spogląda się z zewnątrz i jakby z góry, a że nie spodzie- wali się do niego wrócić, więc byli w myśli odważni i bezinteresowni. Zresztą świeciło po- łudniowe słońce i błyszczało morze, chciało się więc mieć myśl każdą tak jasną i wyra- źną, jak jasno zarysowywały się przed oczyma wszelkie kształty. Wydawało się rzeczą niemożliwą kłamać przed sobą z obawy, wstydu, czy jakichkol- wiek innych względów wobec tej przyrody, która zdała się być »łaknącą widzenia«, jak ją nazywa Plotyn. 3 Mówiono o filozofii: tym bowiem, którzy sami nie żyją — nie pozostaje nic prócz zgłę- biania życia. Być może nawet, że tylko oni je zgłębiają. Artysta tworzy; rzeźbiarz bez rąk jest już po »tamtej stronie« wszystkich swych posągów. I obejmując je wzrokiem, ma tę niezamąco- ność, która mu pozwala — o ile nie jest roz- tkliwiającem się nad sobą dzieckiem — pa- trzyć oko w oko sztuce i zapytać: i cóż? Tak patrzyli oni w oczy całej treści zna- nego im życia, a myśl chorych i skazanych na bezczynność bywa lotna. To, coby trzeba przeżywać czynem całe lata, objąć można okiem myśli w ciągu jednej chwili. A ileż takich chwil mieści milczenie nocy! Rozmawiano o tem wszystkiem i zwolna skupiała się myśl i rozmowa na tym, którego całe życie było namiętną sam na sam roz- mową z ciszą i ze wszystkimi głosami biją- cego serca. Nad morzem wznosił się szczyt górski, nad którym rozpościerała się błękitna, słoneczna, południowa cisza. Gdyby zasiadł na nim olim- 4 pijski areopag bogów, rządzących przez pię- kno: nie zdziwiłby się z obecnych nikt. By- łoby to jakgdyby eksperymentalne stwierdze- nie Hellenizmu. Taka jedna chwila uczy więcej o Grecyi niż dziesięć lat filologicznych studyów. Wy- wodził przecież Burckhardt mit z potrzeby na- tychmiastowej słonecznej jasności. Co wiesz, co czujesz, masz widzieć. Sam dla siebie, jakbyś był pierwszem i ostatniem okiem. Lecz wczoraj i jutro: świat innych ludzi z inną wiedzą i z innem czuciem. Jakże po- przestać na tem, czego wczoraj jeszcze nie było — a jutro może nie będzie! Ale słońce i morze mówiło: my i wy je- steśmy!— i trzeba było siebie i myśl każdą wi- dzieć, nie zwalając z barków swych troski o rozwikłanie zagadnień i wątpień na wygo- dnego wykonawcę wszystkich zaniedbań na- szych — przyszłość. Rozmawiano więc nie tyle o tem, czem człowiek będzie, lecz czem jest, choć o tem nie wie. 5 Włoch, rzeźbiarz, na imię miał Paolo, koń- czył swój odwieczny hymn na cześć rzeźby. Ona jedna, mówił, nie obiecuje nic więcej ponad to, czem jest, a więc uczy szczerości. Muzyka gdzieś porywa, niesie, przyrzeka, nęci, straszy, skarży się; malarstwo roztwiera nie kończące się perspektywy, przynajmniej za- wsze może to uczynić. Poezya tem bardziej; dla tych sztuk wszystko, co jest przez nie dane, może się stać czem innem, a więc nie osta- tecznem, nie obowiązującem do końca. Jest w nich zawsze coś ponad obecność, a więc obecności właściwej niema. Tylko rzeźba mówi: jestem, czem jestem. Tu trzeba być i za każdą chwilę przyjmować pełną odpowiedzialność. Każda chwila, każdy moment musi być skoń- czony. Każdemu chce się powiedzieć »ver- weile doch, du bist so schön«. Dopiero wtedy, gdy już mu nic żadna przyszłość ani odjąć, ani dodać nie może, istnieje on dla rzeźbia- rza. Jest to jedyna sztuka ludzka: tamte inne mają w sobie coś nieobliczalnego, coś nieza- leżnego od treści, którą dają: są dla kogoś, mają w sobie jakieś »gdyby«... »Gdybym nie był tem 6 czem jestem« —jest ich duszą. Są romantyczne, są chrześcijańskie. Z ludzkiego punktu widze- nia jestem garbaty, ale... i wnet tęsknota unosi w kraj, gdzie garb nie jest garbem, two- rzy sobie Boga, dla którego nasza ułomność jest pięknem... Bóg to jest ktoś, co widzi nas takimi, jakimi byśmy być chcieli. Jest to oko, które czyni nas pięknymi. Dla rzeźby jednak nie istnieje inne. Zawiera się cała w słowie: jest. Wejść na ten szczyt i czuć, że się ma prawo na nim stać, bo się nie może wyobrazić nic innego, coby miało prawo tak stać w słońcu: oto rzeźba. Oznacza ona, że tylko j a, tylko człowiek, tylko oko ludzkie rozstrzyga o tem, co ma stać na szczycie. Nikt inny nie przyzna mi tego prawa, jeżeli nie przyznam go sobie ja. Jestem i muszę być sam dla siebie. Aktorka, którą los jakby dla spotęgowania ironii obdarzył imieniem Duse: Eleonora, zwyczajem swoim zapatrzona w słoneczną jasność nieba, snuła dalej te myśli. — Jeden jest tylko sprawdzian piękna: kiedy nie żal już zginąć, a raczej właśnie kiedy najbardziej żal, bo wtedy ma się już wszystko i nic so- 7 bie dodać nie można. W takiej chwili najbar- dziej, najpełniej można kochać siebie i ko- chać tylko to, czem się jest; więc gdy się gi- nie, nic się już nie traci. Największy żal zguby i konieczność zguby. Miłość pełna, która pę- dzi do otchłani i ciągnie w nią, aby się utwier- dzić. Nie... aby czuć po prostu, że już dalej nic, a więc że już jest wszystko; i ten jeden moment: »już« zawiera kres i jego radość i straszliwy smutek: smutek, który za- chwyt rodzi, zachwytem się pogłębia i znów rodzi go w sobie promienniejszym i znów powstaje z promienności tej bardziej niezgłę- biony — i to jest tragedya. Niczego więcej już nie mogę pragnąć, więc ginę; ginę, a za- tem miałem wszystko, miałem i tracę, a gdy- bym nie tracił, znaczyłoby, żem nie miał. Kazimierz, polak, który wszystkie ścieżki dyalektyki zmierzył zanim zrozumiał, że pró- żnia jest bezgranicznem przestworzem twór- czości własnej, ludzkiej, a nie odpływem sił, które znów wrócą, streścił ten w kopułę sło- neczną ponad głowami wznoszący się dyalog. Streścił i zamknął, pomniejszając go na razie. — 8 Gdyby Nietzsche pisał swoje pierwsze dzieło po raz drugi, nazwałby je może: Geburt der Tragödie aus dem Geiste der Skulptur, naro- dziny tragedyi z ducha rzeźby. Gerhard przymknął swoje smutne dwu- dziestoletnie roztęsknione oczy. Żal mu było muzyki, czuł, że jest w niej coś, jak gdyby odpowiedź stamtąd, gdzie się spada, gdy się już niema czego spodziewać, ani czego żądać dla siebie. Kazimierz. Właśnie gdy się żąda odpo- wiedzi, znaczy to, że się j e j w sobie nie miało, że się nie było wszystkiem. Muzyka to śpiew matki nad grobem-kołyską dziecka, to wieczne pragnienie, by stać się dzieckiem, a więc czuć coś ponad sobą, muzyka, to Lorelei wabiąca, a więc znów to samo: Das Ewig Weibliche zieht uns hinan. To miękkie ramiona, roztwierające się w tragicznej otchłani; to matczyne łzy, pocałunki, pieszczoty rzewne jak pożegnanie w ciemnościach, to pamięć, która pozostała i płacze; to przeszłość i przyszłość, wspomi- nanie i tęsknota, żal i żądza, wszystko — tylko nie obecność, nie kres wiecznie trwający przez 9 to, że utracony, a utracony, bo już całkowity; nie moment, który własnem pięknem wy- rzucił siebie po za czas. Muzyka jest w czasie, jest i tu i tam i wszędzie; muzyka to nicość, która się nad sobą samą lituje. Oto niekon- sekwencya Schopenhauera. Moja Lorelei — Lorelei — Nirwana. Eolowa harfa, która brzmi w nicości i nęci i wabi: nie bądź, nie bądź sobą, nie bądź niczem, wspominaj, tęsknij, płacz. Gerhard. Dlaczego nazywasz to niekon- sekwencyą? Jeżeli tak jest, jak mówisz, mu- zyka powinna była być drogą Schopenhaue- rowi; odciągała od chęci życia, od potwier- dzenia życia, prowadziła do spokoju, jaki się rodzi z jego zaprzeczenia. Kazimierz. Więc może źle się wyrazi- łem, mówiąc: niekonsekwencya, powinienem był powiedzieć raczej : nierzetelność. Schopen- hauer po...
MKTK