!Arthur Hailey - Port lotniczy.doc

(2636 KB) Pobierz
Arthur Hailey

Arthur Hailey

 

Port lotniczy

 

Wszystkie postacie w tej książce są zmyślone, a wszelkie podobieństwo do

jakichkolwiek osób żyjących lub zmarłych jest najzupełniej przypadkowe. O!

Wymknąłem się przyziemnym więzom tego świata i tańczyłem po niebie na

posrebrzonych śmiechem skrzydłach. - Z "Wysokiego lotu" Johna Gillespie'ego

Magee Juniora (1922_ 1941), niegdyś kapitana Królewskich Kanadyjskich Sił

Powietrznych. Część pierwsza /18 30 - /20 30 (czasu centralnego) 1 O wpół do

siódmej wieczór, w pewien styczniowy piątek Międzynarodowy Port Lotniczy w

Lincoln, w stanie Illinois, był otwarty i funkcjonował, aczkolwiek nie bez

trudności. Wpadł, zresztą jak cały Środkowy Zachód, w wir najsroższej,

najostrzejszej od sześciu lat burzy śnieżnej. Zamieć trwała już od trzech dni, a

kłopoty mnożyły się, wyskakując jak krosty na schorowanym, osłabionym ciele.

Wioząca dwieście obiadów ciężarówka zaopatrzeniowa linii lotniczych United

zaginęła, najprawdopodobniej utknąwszy w śniegu gdzieś na drodze obwodowej

lotniska. Przeprowadzone w ciemnościach i siekącym śniegu poszukiwania nie

doprowadziły jak dotąd do zlokalizowania zaginionego pojazdu ani znalezienia

kierowcy. Bezpośredni lot numer 111 linii United do Los Angeles, samolot typu

Dc_8, który miała zaopatrzyć zaginiona ciężarówka z żywnością, był już o kilka

godzin opóźniony. Kłopoty zaopatrzeniowe miały go opóźnić jeszcze bardziej.

Podobne opóźnienia, z różnych powodów, dotknęły co najmniej setkę lotów

dwudziestu innych linii lotniczych korzystających z międzynarodowego portu

lotniczego w Lincoln. Pas startowy trzy_zero był nieczynny, zablokowany przez

Boeinga 707 linii A~ereo_Mexican, którego koła głęboko zaryły się w pokrytym

śniegiem podmokłym gruncie na skraju. Dwie godziny usilnych starań, żeby

poruszyć wielki odrzutowiec, nic nie dały. Dlatego linie A~ereo_Mexican,

wyczerpawszy własne dostępne na miejscu środki, zwróciły się o pomoc do linii

Twa. Miejscowa kontrola ruchu lotniczego, której brak pasa trzy_zero utrudniał

działanie, podjęła kroki regulujące napływ samolotów, ograniczając ilość

przylotów z sąsiednich ośrodków w Minneapolis, Cleveland, Kansas City,

Indianapolis i Denver. Mimo to w powietrzu krążyło jedna nad drugą dwadzieścia

maszyn oczekujących na lądowanie; niektóre na resztkach paliwa. Na ziemi zaś

przygotowywano do startu dwakroć tyle. Jednakże aż do zmniejszenia zaległych

lądowań kontrola ruchu zarządziła dalszą zwłokę w odlotach. Tymczasem na

stanowiskach odlatujących samolotów, drogach do kołowania i miejscach

postojowych robiło się coraz ciaśniej od czekających odrzutowców, z których

wiele miało włączone silniki. Magazyny przewozowe wszystkich linii lotniczych

zastawione były do granic pojemności wyładowanymi paletami, gdyż z powodu

śnieżycy zmniejszyła się normalnie duża szybkość przepływu towarów. Inspektorzy

frachtowi z niepokojem obserwowali łatwo psujące się produkty: cieplarniane

kwiaty z Wyoming dla Nowej Anglii, tonę sera z Pensylwanii dla Anchorage na

Alasce, mrożony groszek dla Islandii, żywe homary przywiezione ze wschodu, aby

polecieć trasą prowadzącą nad kołem podbiegunowym. Homary miały znaleźć się w

jutrzejszych jadłospisach w Edynburgu i Paryżu, jako "świeża miejscowa potrawa

morska", gdzie mieli je zamawiać niczego nie świadomi amerykańscy turyści.

Śnieżyca, nie śnieżyca, umowy frachtowe przewidywały, że towary łatwo psujące

się muszą dotrzeć na miejsce przeznaczenia szybko i w świeżym stanie. Wyjątkowy

niepokój wśród obsługi frachtowej linii American budził transport kilku tysięcy

indycząt, które zaledwie przed kilkoma godzinami wykluły się w inkubatorach.

Precyzyjny plan inkubatorowo_transportowy - niczym skomplikowany rozkaz bojowy -

ustalono wiele tygodni naprzód, jeszcze przed złożeniem indyczych jaj. Wymagał

on dostarczenia żywego drobiu na Wybrzeże Zachodnie w ciągu czterdziestu ośmiu

godzin od wyklucia, bo tylko tyle mogły przeżyć ptaki bez pokarmu i wody. W

normalnych warunkach plan ten zapewniał niemal sto procent powodzenia. Liczyło

się także to, że gdyby pisklęta karmiono po drodze, zaczęłyby śmierdzieć,

podobnie jak przez wiele dni potem śmierdziałby samolot. A plan przewozu był już

naruszony o kilka godzin. Przesunięto więc jeden samolot z obsługi pasażerskiej

na transportową i tego wieczoru ledwo opierzone ptaki miały otrzymać

pierwszeństwo podróży przed wszystkim i wszystkimi, nie wyłączając ważnych

osobistości. Na głównym pasażerskim dworcu lotniczym panował chaos. Poczekalnie

zatłoczone były tysiącami pasażerów z opóźnionych bądź odwołanych lotów.

Wszędzie piętrzyły się sterty bagażu. Olbrzymia główna hala dworcowa

przypominała zarazem młyn w rugby i dom towarowy Macy'ego w przeddzień świąt

Bożego Narodzenia. Wysoko na dachu dworca nieskromna wizytówka lotniska:

Międzynarodowy Port Lotniczy Lincoln - skrzyżowanie dróg powietrznych świata

zupełnie znikła pod śniegiem. Cud, że w ogóle cokolwiek jeszcze działa, pomyślał

Mel Bakersfeld. Mel, szczupły, wysoki dyrektor lotniska, naładowany

zdyscyplinowaną energią, stał przy pulpicie dyspozytorni odśnieżania, wysoko w

wieży kontrolnej. Spoglądał w ciemność za oknem. Z tego oszklonego pomieszczenia

całe lotnisko: pasy startowe, drogi do kołowania, dworce, ruch powietrzny i

naziemny, przedstawiało się jako skupisko starannie uszeregowanych budynków i

modeli, których kształty i przemieszczanie się w przestrzeni określały światła

nawet w nocy. Z jednego tylko miejsca rozpościerał się rozleglejszy widok,

mianowicie z dwu górnych pięter wieży, zajmowanych przez kontrolę ruchu

lotniczego. Dziś jednak przez prawie szczelną zasłonę siekącego śniegu

przebijało się tylko kilka najbliższych świateł, słabo widocznych i zamazanych.

Mel obawiał się, że jest to zima, o której przez wiele lat będą dyskutować na

zjazdach meteorologów. Obecna burza wykluła się przed pięcioma dniami pod osłoną

gór Kolorado. Początkowo był to maleńki obszar obniżonego ciśnienia, nie większy

od podgórskiej zagrody, więc synoptycy przy mapach pogody na trasach lotniczych

bądź nie zauważyli go, bądź zlekceważyli. I wtedy, jakby rozzłoszczony tym,

obszar obniżonego ciśnienia rozrósł się niczym złośliwy guz i wciąż się

powiększając przesunął się najpierw na południowy wschód, potem na północ.

Przeleciał przez stany Kansas i Oklahomę, po czym zatrzymał się w Arkansas,

gotując różne nieprzyjemności. Nazajutrz, opasły i monstrualny, przewalił się z

grzmotem w górę doliny Missisipi. Wreszcie nad Illinois burza wyładowała się,

niemal paraliżując ten stan zamieciami, temperaturami poniżej zera i

ćwierćmetrowym opadem śniegu w ciągu doby. Na lotnisku te ćwierć metra śniegu

poprzedziły ciągłe, choć nieco lżejsze opady. A po nich śnieg padał dalej,

chłostany porywistym wiatrem, który usypywał nowe zaspy, w czasie kiedy pługi

usuwały stare. Brygady odśnieżające były bliskie wyczerpania. W ciągu paru

ostatnich godzin odesłano do domu kilka osób, przemęczonych, mimo że co jakiś

czas korzystały z kwatery z łóżkami zorganizowanej na lotnisku na takie właśnie

wyjątkowe okazje. Siedzący obok Mela przy biurku Danny Farrow, w zwykłych

warunkach zastępca dyrektora portu lotniczego, a w tej chwili dyspozytor

odśnieżania, rozmawiał przez radiotelefon z centrum obsługi odśnieżania

lotniska. - Tracimy miejsce do parkowania - mówił. - Potrzebuję sześciu

dodatkowych pługów i zespół banjo na pasy _74. Siedział przy biurku w

dyspozytorni, które właściwie wcale nie było biurkiem, tylko szerokim pulpitem z

miejscami dla trzech osób. Naprzeciw niego i siedzących po jego bokach dwóch

pomocników stała bateria telefonów, dalekopisów i radiotelefonów. Zewsząd

otaczały ich mapy, wykresy i tablice pokazujące miejsce i rodzaj całego

zmotoryzowanego sprzętu odśnieżającego na płycie lotniska, a także ludzi i

brygadzistów. Osobna tablica rejestrowała zespoły banjo - wędrujące brygady ze

zwykłymi szuflami do śniegu. Dyspozytornię odśnieżania uruchamiano tylko w tym

jednym sezonowym celu. W innych porach roku pomieszczenie to stało puste i

ciche. Na łysinie Danny'ego, nanoszącego oznaczenia na mapę lotniska w dużej

skali, pojawiły się krople potu. Powtórzył swoje zamówienie obsłudze

odśnieżania, wypowiadając słowa zdesperowanym tonem osobistej prośby, którą być

może były. Tu, na górze, znajdował się punkt dowodzenia. Kierujący nim musiał

brać pod uwagę całość lotniska, żonglując żądaniami i rozmieszczając sprzęt tam,

gdzie wydawał się on najbardziej potrzebny. Ale problem - przyczyna potów

Danny'ego - polegał na tym, że ci na dole, walcząc o utrzymanie ciągłości

własnych operacji, rzadko podzielali jego pogląd na temat priorytetów. - Tak,

tak. Sześć dodatkowych pługów - zabrzęczał w radiotelefonie zirytowany głos z

obsługi odśnieżania znajdującej się po drugiej stronie lotniska. - Dostaniemy je

od Świętego Mikołaja. Powinien gdzieś tu byxć. - Urwał, a potem dodał jeszcze

agresywniej: - Macie więcej kretyńskich pomysłów? Zerkając na DAnny'ego, Mel

potrząsnął głową. Rozpoznał głos w telefonie - należał do starszego brygadzisty,

który prawdopodobnie pracował bez przerwy od początku śnieżycy. W takich

chwilach ludzka cierpliwość wyczerpywała się z uzasadnionych powodów. Zwykle po

ciężkiej, śnieżnej zimie obsługa lotniska i dyrekcja urządzały wspólny męski

wieczorek, nazywany "wieczorkiem serdecznych przeprosin". Nie ulegało

wątpliwości, że takie spotkanie będzie tego roku konieczne. - Wysłaliśmy cztery

pługi za tą ciężarówką żywnościową z United. Powinny były już to załatwić, albo

prawie - argumentował Danny. - Możliwe... gdybyśmy znaleźli tę pieprzoną

ciężaróówkę. - Więc jeszcze jej nie znaleźliście? To co wy tam robicie, balecik

z panienkami? - powiedział Danny i wyciągnął rękę, żeby ściszyć głośnik

radiotelefonu, w którym zahuczała odpowiedź. - Słuchajcie no, nietoperze, czy wy

tam na tym cholernym poddaszu macie w ogóle pojęcie, jak wygląda płyta lotniska?

A może byście tak od czasu do czasu wyjrzeli przez okno? Gdyby ktoś trafił dziś

na biegun północny, toby nie zauważył różnicy. - Pochuchaj sobie w ręce, Ernie -

poradził Danny. - Może ci się ogrzeją, a przy okazji przestaniesz sobie strzępić

język. Mel Bakersfeld odcedził w myślach prawie całą tę gadaninę, świadom, że

to, co powiedziano o warunkach na dworze, jest prawdą. Godzinę temu objechał

płytę. Korzystał z dróg pomocniczych, ale chociaż znał dokładnie rozkład

lotniska, dziś orientował się z trudem i kilka razy omal nie zabłądził. Wybrał

się na inspekcję centrum obsługi odśnieżania, gdzie podobnie jak teraz wrzała

praca. O ile dyspozytornia na wieży była stanowiskiem dowodzenia, to centrum

stanowiło frontową kwaterę główną. To tutaj przyjeżdżali i stąd wyruszali

zmęczeni inspektorzy i brygady, na zmianę to zlani potem, to przemarznięci, a

szeregi zwykłych pracowników zasilali pomocnicy: cieśle, elektrycy, hydraulicy,

urzędnicy i policjanci. Odrywano ich od normalnych zajęć na lotnisku i płacono

półtorej dniówki aż do odwołania pogotowia śnieżnego. Wiedzieli jednak, co do

nich należy, bo latem i na jesieni przećwiczyli, jak sobotnio_niedzielni

rezerwiści, manewry odśnieżania pasów startowych i dróg do kołowania. Nie

wtajemniczonych śmieszył czasem widok takich brygad ze spuszczonymi lemieszami

pługów i wyjącymi dmuchawami w upalny, słoneczny dzień. A jeżeli kogoś dziwił

rozmach tych przygotowań, wówczas Mel Bakersfeld wyjaśniał, że usuwanie śniegu z

użytkowego obszaru lotniska równa się oczyszczeniu siedmiuset mil szosy. Centrum

odśnieżania, podobnie jak dyspozytornię w wieży kontrolnej, uruchamiano

wyłącznie w związku z ich zimowymi zadaniami. Dyspozytornia było to duże,

przepastne pomieszczenie nad garażem ciężarówek, gdzie zasiadał dyspozytor. Po

głosie w radiotelefonie Mel domyślił się, że etatowego pracownika zluzowano na

jakiś czas ze służby, być molże po to, żeby się trochę przespał w Błękitnym

Pokoju, jak w regulaminie lotniska nazywano, cokolwiek humorystycznie, kwatery

sypialne brygad odśnieżających. - My też się martwimy o tę ciężarówkę - rozległ

się w radiotelefonie głos szefa obsługi odśnieżania. - Ten niedojda kierowca

może zamarznąć na śmierć. Ale jeżeli nie jest kompletną ofiarą, to przynajmniej

nie umrze z głodu. Ciężarówka linii United wyładowana jedzeniem odjechała z

kuchni zaopatrującej samoloty na główny dworzec przed blisko dwiema godzinami.

Trasa przejazdu biegła drogą obwodową i pokonywano ją zwykle w ciągu piętnastu

minut. Ale ciężarówka nie dotarła do celu, bo kierowca najwidoczniej zgubił

drogę i utknął w śniegu gdzieś na peryferiach lotniska. Kierownictwo lotów

United wysłało najpierw na poszukiwania swoich ludzi, lecz bez powodzenia. Teraz

zajęły się tym władze lotniska. - Ten samolot United w końcu wystartował, tak?

Bez jedzenia? - zagadnął Mel. - Podobno kapitan pozostawił decyzję pasażerom -

odparł Danny Farrow, nie podnosząc głowy. - Powiedział im, że druga ciężarówka

dojedzie dopiero za godzinę, że na pokładzie mają alkohol i film do

wyświetlenia, a w Kalifornii świeci słońce. Wszyscy głosowali za tym, żeby

natychmiast się stąd wynosić. Ja zrobiłbym to samo. Mel kiwnął głową, opierając

się pokusie, żeby przejąć ster i samemu pokierować poszukiwaniami zaginionej

ciężarówki i kierowcy. Aktywność podziałałaby na niego leczniczo. Utrzymujące

się od kilku dni zimno i wilgoć sprawiły, że rozbolała go stara wojenna rana,

pamiątka z Korei, której nie mógł się pozbyć, i teraz właśnie ją czuł. Poruszył

się, przenosząc ciężar ciała na zdrową stopę. Ulga była krótkotrwała. Ból

powrócił niemal natychmiast. W chwilę później rad był, że nie wtrącił się do

poszukiwań. Danny robił już to, co należało: wzmagał poszukiwania ciężarówki,

ściągając ludzi i pługi z rejonu dworca i kierując ich na drogę obwodową. Na

razie trzeba było zostawić odśnieżanie parkingów, co później miało spowodować

liczne skargi. Najpierw jednak należało ratować zaginionego kierowcę. -

Przygotuj się na kolejne skargi - ostrzegł go Danny w przerwie między rozmowami

telefonicznymi. - Te poszukiwania zablokują drogę obwodową. Zatrzymamy resztę

ciężarówek zaopatrzeniowych do czasu, aż odnajdziemy tego gościa. Mel skinął

głową. Skargi i zażalenia były nieodłącznie związane z funkcją dyrektora

lotniska. W tym przypadku, zgodnie z przepowiednią Danny'ego, miała nastąpić

fala protestów, kiedy inne linie lotnicze zauważą, że ciężarówki zaopatrzeniowe

z niewiadomego powodu nie docierają do celu. Niektórym trudno uwierzyć, że w

centrum cywilizacji, jakim jest lotnisko, człowiekowi może grozić śmierć z

zimna, a przecież było to całkiem możliwe. W taką noc co bardziej odludne

zakątki lotniska nie były odpowiednim miejscem na wypady, jeśli ktoś nie

wiedział, gdzie się znajduje. Jeżeli więc kierowca postanowił zostać w

ciężarówce i dla ciepła nie wyłączył silnika, to mogła ona szybko zniknąć pod

śniegiem, a wewnątrz gromadziłby się śmiercionośny tlenek węgla. Jedną ręką

Danny wykręcał numer na tarczy czerwonego telefonu, a drugą kartkował instrukcje

specjalne, skrupulatnie przygotowane na takie okazje przez Mela. Czerwony

telefon połączony był bezpośrednio z dyżurującym szefem straży pożarnej

lotniska. Danny zwięźle przedstawił sytuację. - A jak już odnajdziemy tę

ciężarówkę, to przyślijcie tam karetkę. Mogą się przydać inhalator i ogrzewanie,

pewnie jedno i drugie. Ale lepiej nie wyjeżdżajcie, zanim nie dowiemy się

dokładnie dokąd. Wolelibyśmy nie odkopywać także was. Na jego łysiejącej głowie

lśnił coraz obfitszy pot. Mel wiedział, że Danny nie lubi kierować odśnieżaniem

i lepiej czuje się na swoim stanowisku w dziale planowania lotnisk, skrupulatnie

analizując dane logistyczne i hipotezy dotyczące przyszłości lotnictwa. TAkie

rzeczy planowało się spokojnie naprzód, mając czas do namysłu, nie były one, tak

jak dzisiejsze problemy, niepokojąco namacalne. Pomyślał, że Farrow, jak ludzie

żyjący przeszłością, szuka ucieczki w przyszłość. Ale bez względu na to, co

czuł, i na wylany pot Danny robił, co mógł. Sięgnął mu przez ramię i podniósł

słuchawkę aparatu połączonego bezpośrednio z kontrolą ruchu. Telefon odebrał

szef wieży. - Co się dzieje z tym meksykańskim Boeingiem? - spytał Mel. - Nadal

tkwi w miejscu, panie Bakersfeld. Już od paru godzin próbuję go ruszyć. Jak

dotąd, bez powodzenia. Wypadek ten zdarzył się wkrótce po zapadnięciu zmroku,

kiedy kapitan linii A~ereo_Mexican kołując na start omyłkowo minął niebieskie

światło kołowania z prawej zamiast z lewej. Pech chciał, że grunt po prawej,

normalnie porośnięty trawą, był źle zdrenowany, czym miano się zająć po zimie.

Lecz teraz pomimo grubej warstwy śniegu pod spodem znajdowało się błotniste

grzęzawisko. W przeciągu kilku sekund od nieprawidłowego skrętu ważący sto

dwadzieścia ton samolot zarył się głęboko w ziemię. Kiedy stało się jasne, że

obciążony ładunkiem odrzutowiec nie wyjedzie o własnych siłach, niezadowolonych

pasażerów wysadzono i przeprowadzono przez błoto i śnieg do wynajętych

pospiesznie autobusów. Od wypadku minęły ponad dwie godziny, a wielki samolot

wciąż tkwił w miejscu, kadłubem i ogonem blokując pas trzy_zero. - Pas i droga

kołowania są nadal zamknięte? - spytał Mel. - Tak jest - odparł szef wieży. -

Wszystkie odlatujące samoloty trzymamy przy rampach, a potem wysyłamy okrężną

drogą na inne pasy. - Idzie to dość wolno? - Zwalnia ruch o połowę. W tej chwili

dziesięć maszyn czeka na Zezwolenie kołowania, a dalsze dwanaście na rozruch

silników. Dowodziło to, jak pilnie potrzebne są pasy startowe i drogi kołowania.

Od trzech lat Mel zabiegał o budowę nowej drogi startowej, równoległej do pasa

trzy_zero, a także o inne ulepszenia eksploatacyjne. Ale komisja do spraw

lotniska, ulegając politycznym naciskom władz miejskich, nie zgodziła się na to.

Naciski brały się stąd, że radni miejscy z sobie znanych powodów pragnęli

uniknąć emisji nowych obligacji potrzebnych do sfinansowania tych przedsięwzięć.

- I jeszcze jedno - dodał szef wieży. - Przy zamkniętym pasie trzy_zero musimy

kierować odlatujące samoloty nad Meadowood. Już są skargi. Mel jęknął.

Mieszkańcy Meadowood, dzielnicy przylegającej do południowo_zachodniego krańca

portu lotniczego, byli dla niego nieustannym skaraniem boskim, a ponadto

utrudniali funkcjonowanie lotniska. Choć założono je na długo przed powstaniem

osiedla, mieszkańcy Meadowood ustawicznie i zawzięcie narzekali na hałas. Temat

podjęła i rozdmuchała prasa. Wpłynęły dalsze skargi i coraz bardziej zawzięte

oskarżenia pod adresem lotniska i jego kierownidtwa. Wreszcie, po długotrwałych

negocjacjach, którym towarzyszyły zabiegi polityczne, dalszy rozgłos i - zdaniem

Mela - rażące przekręcanie faktów, lotnisko i Federalny Zarząd Lotnictwa

zgodziły się, żeby starty i lądowania odrzutowców nad Meadowood odbywały się

tylko w wyjątkowych okolicznościach i w razie konieczności. Ponieważ już i tak

lotnisko dysponowało ograniczoną ilością pasów, jego wydajność spadła. Co

więcej, zgodzono się też, by samoloty startujące w kierunku Meadowood niemal

natychmiast po wzlocie stosowały się do przepisów zmniejszania hałasu. To z

kolei wywoływało protesty pilotów, uważających te poczynania za niebezpieczne.

Jednakże linie lotnicze, przez wzgląd na publiczne oburzenie i swoją markę,

ustąpiły. Ale nawet i to nie zadowoliło mieszkańców Meadowood. Ich wojowniczo

nastawieni przywódcy nadal protestowali, organizowali się i według najnowszych

pogłosek zamierzali nękać lotnisko na drodze prawnej. - Ile było telefonów? -

spytał Mel szefa wieży. Zanim jeszcze usłyszał odpowiedź, wyciągnął ponury

wniosek, że kolejne godziny pracy strawi na przyjmowaniu delegacji, wykłócaniu

się i tych samych bezpłodnych dyskusjach co przedtem. - Najmniej pięćdziesiąt,

które odebraliśmy, a były i nie odebrane. Urywają się natychmiast po każdym

starcie, nawet i te, których nie ma w książce telefonicznej. Dałbym wiele, żeby

się dowiedzieć, skąd znają numery. - Powiedzieliście chyba dzwoniącym, że

jesteśmy w wyjątkowej sytuacji, że jest burza i że mamy nieczynny pas startowy.

- Tłumaczymy im. Ale to nikogo nie interesuje. Chcą tylko, żeby samoloty

przestały latać. Niektórzy mówią, że obojętne, czy mamy trudności, czy nie,

pilotów nadal obowiązuje zmniejszanie hałasu, a oni się do ego nie stosują. -

Chryste Panie! Gdybym był pilotem, też bym się nie stosował - powiedział Mel

zastanawiając się, jak w miarę inteligentni ludzie mogą żądać od pilota, żeby

natychmiast po starcie zmniejszał obroty silników, a potem wszedł w stromy

zakręt używając przyrządów pokładowych, czego właściwie wymaga procedura

zmniejszania hałasu. - I ja - rzekł szef wieży. - Chociaż to sprawa punktu

widzenia. Gdybym mieszkał w Meadowood, być może myślałbym tak jak oni. - Nie

mieszkałby pan w Meadowood. Usłuchałby pan ostrzeżeń, jakie wiele lat temu

kierowaliśmy do ludzi, żeby nie budowali tam domów mieszkalnych. - Pewnie tak.

Przy okazji, któryś z mocih ludzi powiedział mi, że ma się tam dziś odbyć

kolejne zebranie mieszkańców. - W taką pogodę? - Zdaje się, że nie zamierzają go

odwołać, a z tego, co słyszałem, pichcą coś nowego. - Tak czy owak, wkrótce

dowiemy się co - powiedział Mel. A jednak, pomyślał, jeżeli w Meadowood

rzeczywiście odbywa się zebranie, to szkoda, że lotnisko tak wygodnie podsuwa im

świeżą amunicję do ataków przeciwko sobie. Niemal na pewno obecna będzie prasa i

miejscowi politycy, a przeloty samolotów tuż nad głową, niezależnie od chwilowej

konieczności, zapewnią im mnóstwo tematów do rozmów i artykułów. Im szybciej

więc zablokowany pas trzy_zero zostanie z powrotem otwarty, tym lepiej dla

wszystkich zainteresowanych. - Za chwilę sam wyjadę na płytę i zobaczę co się

dzieje - powiedział do szefa wieży. - Powiadomię pana, jak wygląda sytuacja. -

Dobrze. - Czy mój brat ma dzisiaj dyżur? - spytał Mel zmieniając temat. - Tak

jest. Keith jest przy radarze, prowadzi przyloty z zachodu. Prowadzenie

przylotów z zachodu, o czym Mel wiedział, należało do najcięższych, najbardziej

nerwowych zajęć w wieży kontrolnej. Polegało ono na kontroli wszystkich

przylotów w kwadracie zachodnim. Zawahał się przed następnym pytaniem, ale

przypomniał sobie, że szefa wieży zna przecież od dawna. - Dobrze się czuje? Nie

jest podenerwowany? - spytał. Odpowiedź poprzedziła krótka pauza. - Owszem,

jest. Powiedziałbym nawet, że bardziej niż zwykle. Młodszy brat Mela obu ich od

jakiegoś czasu martwił. - Naprawdę, bardzo chciałbym ulżyć mu jakoś w pracy -

ciągnął szef wieży. - Ale nie mogę. Za mało ludzi i wszyscy mamy nóż na gardle.

Włącznie ze mną. - Wiem, dziękuję, że ma pan oko na brata. - Cóż, w tym zawodzie

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin