07-Shayne Maggie - Dzieci szczęścia 07 - Nieznajomy.pdf

(752 KB) Pobierz
620542767 UNPDF
MAGGIE SHAYNE
NIEZNAJOMY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
4 sierpnia 1897
Sześcioletni Benjamin Bolton oparł się o stos poduszek. Sypialnia, w której spędzał
większość czasu, mieściła się na piętrze, za pierwszymi drzwiami na lewo. Chłopiec rzadko
opuszczał łóżko, a kiedy wstawał, zawsze robił to z pomocą ojca. Żeby choć trochę uprzyje-
mnić synowi życie, ojciec ustawił jego łóżko przodem do okna, a zasłony odciągnął na bok.
W ten sposób Ben mógł przynajmniej podziwiać fantazyjne kształty chmur.
Dziś, patrząc na rozgwieżdżone nocne niebo, zobaczył spadającą gwiazdę, po chwili
zaś drugą i trzecią. Mknęły po przestworzach, pozostawiając za sobą świetlne ślady.
- Trzy spadające gwiazdy to trzy życzenia - szepnął z przejęciem. Choć nie wierzył w
takie rzeczy, zamknął oczy i zamyślił się. - Po pierwsze, chciałbym znów być zdrowy, żebym
mógł biegać, bawić się na dworze, jeździć na kucyku. Wszyscy myślą, że niedługo umrę; nie
mówią tego na glos, ale widzę to po ich oczach. Więc chciałbym, żeby się mylili. Żebym żył i
odzyskał zdrowie.
Z trudem wciągnął powietrze, wydając przy tym rzężący świst. Bolała go głowa.
Właściwie wszystko go bolało. Był bardzo zmęczony i bardzo osłabiony. Zmusił się, aby
otworzyć oczy. Bał się, że z zamkniętymi może zasnąć, a przecież pozostały mu jeszcze dwa
życzenia. Kiedy już wiedział, o co zamierza prosić, ponownie zamknął oczy.
- Po drugie, chciałbym mieć mamę. Prawdziwą mamę, która by mnie kochała i czytała
mi bajki. I która w przeciwieństwie do pani Haversham nie bałaby się żab.
Uśmiechnął się do swych myśli. O mamie marzył od niepamiętnych czasów. Oblizał
wargi i po chwili wypowiedział trzecie życzenie, też takie, o którym marzył od lat:
- A po trzecie, chciałbym mieć starszego brata. Najlepiej żeby był taki jak tata: mądry,
odważny, silny. Nie kłóciłbym się z nim, nie bił. A nawet pozwoliłbym mu jeździć na moim
kucu.
Podniósł powieki i wyjrzał przez okno. Po gwiazdach nie było już śladu. Ale na
pewno mu się nie przyśniły. Wyraźnie je widział. I gdy tak leżał wpatrzony w niebo, ogarnęła
go dziwna błogość. Czuł, że wszystko będzie dobrze.
4 sierpnia 1997
Cody Fortune podniósł głowę znad laptopa, który mama podarowała mu z okazji
dziesiątych urodzin, i wyjrzał na zewnątrz przez boczną szybę samochodu akurat w chwili,
gdy po niebie mknęły trzy spadające gwiazdy.
620542767.001.png
- O rany! - zawołał, obracając głowę. Była to najbardziej niesamowita rzecz od chwili
wyjazdu z Minnesoty. Trzy spadające gwiazdy! W dodatku trzy naraz! To się prawie nie
zdarzało. - Widziałaś, mamusiu?
Matka chłopca, Jane, skupiona na prowadzeniu auta, wpatrywała się w pustą, wąską
drogę. Kilka godzin temu przekroczyli granicę stanu Maine; powoli zbliżali się do kresu
podróży - do wybrzeża, gdzie stał ich nowy dom.
- Co?
- Trzy spadające gwiazdy! Leciały jedna za drugą! Na moment przeniosła wzrok z
szosy na syna i uśmiechnęła się.
- Pomyśl trzy życzenia. Szybko, bączku! Choćby dla zabawy.
Cody był zbyt inteligentnym dzieckiem, aby wierzyć w to, że takie życzenia się
spełniają. Wiedział jednak, że mama nie lubi, kiedy on zbyt poważnie traktuje życie.
Postanowiwszy sprawić jej przyjemność, zamknął oczy i wyszeptał swoje trzy najskrytsze
marzenia.
- Chciałbym mieć tatusia. A także młodszego brata, bo potwornie nudno jest być
jedynakiem. Moglibyśmy kapitalnie razem spędzać czas. Chciałbym też... - Czubkiem języka
oblizał wargi. Po chwili otworzył oczy i popatrzył w niebo. Czując, jak łzy wzbierają mu pod
powiekami, czym prędzej wziął się w garść. - Chciałbym, żeby moja mamusia była
szczęśliwa - dokończył. - Taka naprawdę szczęśliwa. Bo wiem, że nie jest. I nie pamiętam,
żeby kiedykolwiek była szczęśliwa.
Opuścił głowę. Jane oderwała rękę od kierownicy i poczochrała syna po włosach.
- Ależ, głuptasku, co ty opowiadasz? Oczywiście, że jestem szczęśliwa. Mam przecież
ciebie; będziemy mieszkać w nowym domu z dala od zgiełku wielkiego miasta. Czego mi
jeszcze trzeba?
Chłopiec uśmiechnął się w wymuszony sposób. Doskonale się orientował, że matka
robi dobrą minę do złej gry. Trudno, pomyślał; niech jej będzie.
- Zdajesz sobie sprawę, że spadająca gwiazda to tylko kawałek żarzącego się kamulca?
- spytał.
- To nieważne. Ważne jest to, że całe jedno życzenie przeznaczyłeś na mnie.
Cody wzruszył ramionami i ponownie utkwił oczy w komputerze. Przez moment dał
się ponieść marzeniom. I dobrze, dzieci mają do tego prawo. Jak stale powtarzała jego matka,
był dzieckiem, mimo że takiego umysłu, jakim obdarzyła go natura, nie powstydziłby się
fizyk jądrowy.
620542767.002.png
- Powiedz, mamusiu. Myślałaś o tym, co ci mówiłem? Jane uniosła ze zdziwieniem
brwi.
- O czym, kochanie?
Cody westchnął. Podczas weekendu u dziadków przypadkiem odkrył coś ważnego, ale
matki - jak zwykłe - nie obchodziły rodzinne interesy.
- O tym, co niechcący usłyszałem, kiedy dziadek zabrał mnie z sobą do pracy. Nie
pamiętasz? Była tam ta wiedźma Monica...
- Cody! Niezbyt jesteś miły.
- Co z tego? Ona też nie jest zbyt miła. Zachowywała się okropnie wobec cioci
Tracey. Zagroziła, że jeśli ciocia i jej narzeczony... jak mu tam? Wayne, tak? Więc zagroziła,
że jeśli ciocia z Wayne'em nie wyjadą, to ona, Monica, zdradzi jakąś tajemnicę.
- Nie przejmuj się, synku. Wszyscy wiedzą, że Monica chce zawładnąć Fortune
Cosmetics. Uważa ciocię Tracey za swoją konkurentkę i stąd jej pogróżki.
- No tak, ale ciocia dopiero niedawno dowiedziała się, że należy do naszej rodziny.
- Jeżeli w jej żyłach rzeczywiście płynie krew Fortune'ów, to bez trudu poradzi sobie z
Monicą Malone. - Jane zerknęła na siedzącego obok syna. - To kolejny powód, dlaczego nie
chcę mieć nic wspólnego z rodzinnym interesem. Nie bawią mnie te plotki, podchody, ta
walka o władzę. - Popatrzyła na widoczny za oknem urwisty brzeg. - Tu nam będzie znacznie
lepiej.
Chłopiec miał świadomość, że nie warto się spierać, bo i tak mamy nie przekona. Wbił
wzrok w ciemny ocean poznaczony białymi grzywami fal. Po chwili doszedł do wniosku, że
może mama ma rację. Może istotnie będzie im tu znacznie lepiej?
- Kiedy dojedziemy na miejsce? - spytał.
- Chyba... O mój Boże, Cody! Chyba właśnie dojechaliśmy!
W światłach reflektorów, kiedy skręcili w żwirowy podjazd, ukazał się wielki, stary
dom.
- Wygląda tak, jakby był żywcem przeniesiony z powieści Stephena Kinga - mruknął
Cody.
- Prawda? Ależ jest wspaniały!
Chłopiec skrzywił się, słysząc entuzjazm w głosie matki. Kilka sekund później
podjechali niemal pod same drzwi. Jane zaciągnęła hamulec i zgasiła silnik.
- Myślałam, że lubisz powieści Kinga.
- Bo lubię, co nie znaczy, że chcę w którejś z nich zamieszkać.
620542767.003.png
Odwzajemnił uśmiech matki i ponownie skierował spojrzenie na dom. Nagłe zastygł
bez ruchu. Kątem oka dostrzegł w oknie na piętrze dziwny blask, jakby wnętrze przecięła
błyskawica. Kiedy matka otworzyła drzwi, by wysiąść z samochodu, czym prędzej chwycił ją
za łokieć.
- Chyba... chyba ktoś tam jest - szepnął.
- Gdzie? - Popatrzyła w okno, na które wskazywał. - Nikogo nie widzę.
- Może mi się przywidziało - mruknął, choć sam w to nie wierzył.
Zamknąwszy laptopa, odstawił go na tylne siedzenie, po czym wyciągnął z kieszeni
latarkę. Nigdzie się bez niej nie ruszał. Oczywiście, nie bardzo się nadawała do obrony przed
bandytą, ale, pomyślał, przynajmniej złoczyńca nie zaatakuje go znienacka.
- Poczekaj w samochodzie, mamusiu. Wejdę pierwszy.
Pogłaskała go po głowie.
- Mój ty bohaterze.
Widział, że nie boi się puścić go na przeszpiegi do wielkiego, ciemnego domu. Chyba
zwariowała, pomyślał.
Nagle w samochodzie zrobiło się jasno. Obejrzawszy się za siebie, Cody zobaczył
zbliżające się podjazdem auto z błyskającym migaczem na dachu. Już miał zamiar zawołać:
„Policja! Dzięki Bogu!”, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Wciąż jednak odczuwał
lekkie zdenerwowanie. Wprawdzie w powieściach Stephena Kinga szeryfowie z małych
miasteczek zawsze byli porządnymi ludźmi, tyle że szybko odpadali z gry, zabici przez ban-
dytów. Po ich śmierci biedna matka - i jej syn, który od początku wiedział, że coś jest nie tak,
lecz nikt nie chciał go słuchać - musiała radzić sobie sama.
Po chwili drzwi policyjnego wozu otworzyły się i ze środka wysiadł chudy jak
szczapa facet w szarym mundurze i z przypiętą do piersi lśniącą gwiazdą szeryfa.
- Pani Fortune? - upewnił się, podchodząc do Jane, która również wysiadła z auta. - Co
za niezwykła, że tak powiem, punktualność! Jestem Quigly O'Donnell.
Mówił z identycznym akcentem co gość mieszkający po drugiej stronie ulicy od
głównych bohaterów Smentarzyska Cody'emu przeszedł po plecach dreszcz.
- Miło mi - rzekła Jane, podając szeryfowi rękę. - A to jest mój syn, Cody.
Chłopiec skinął głową, ale w przeciwieństwie do matki nie wyciągnął na powitanie
ręki - był zbyt zajęty obserwacją domu.
- Wydawało mi się, że coś się tam rusza - powiedział, wskazując okno na piętrze. Miał
nadzieję, iż szeryf oznajmi, że trzeba to sprawdzić, że wejdzie pierwszy do domu, a po paru
minutach wyłoni się cały i zdrów.
620542767.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin