Guillou Jan - Krzyżowcy 2 - Rycerz zakonu templariuszy.doc

(2112 KB) Pobierz

Jan Guillou

Krzyżowcy 2

Rycerz zakonu

templariuszy

Tytuł oryginału:
                 Tempelriddaren

Tłumaczenie rozdziałów 1-8 Marian Leon Kalinowski

Tłumaczenie rozdziałów 9-11 Janusz Korek


 

 

 

 

 

 

 

 

W imię Boga
Miłosiernego, Litościwego!

Chwała Temu, który przeniósł Swojego sługę nocą z Meczetu świętego do  meczetu dalekiego, którego otoczenie pobłogosławiliśmy, aby mu pokazać niektóre Nasze znaki.

Zaprawdę, On jest Słyszący, Wiodący!

Koran, sura 17, werset 1*[1]


Ziemia Święta

 

 


Owej nocy Gabriel, archanioł Boży, przybył do Mahometa, ujął go za rę i zaprowadził do świętego miejsca modlitwy, Kaaby. Czekał tam Al Bu-
rag, ktoś obdarzony skrzydłami, iżby poprowadzić ich dalej wedle Bożej woli.

Al Burag, który jednym krokiem potrafił dotrzeć od horyzontu do hory-
zontu, rozpostarł swe białe skrzydła i wzniósł się ku gwiaździstemu niebu, i ta-
kim sposobem zawiódł Mahometa, którego imię niechaj zaznaje pokoju, oraz
tego, co mu towarzyszył, do świętego miasta Jeruzalem i w miejsce, gdzie kiedyś
stała świątynia Salomona. Tam właśnie, pod zachodnim murem, znajdowało
się najodleglejsze miejsce modłów.

I archanioł Gabriel przyprowadził zwiastuna słowa Bożego za rękę ku
tym, co go poprzedzili, a byli to Mojżesz, Jezus oraz Jahja, przez niewier-
nych zwany Janem Chrzcicielem, jako też Abraham, wysoki mąż o kędzie-
rzawych czarnych włosach i wyglądzie podobnym do wyglądu Troroka, który
niechaj zaznaje pokoju, gdy tymczasem Jezus był niższego wzrostu, miał kasz-
tanowe włosy i piegi.

Prorocy i archanioł Gabriel zachęcili następnie 'Bożego wysłannika, iżby
wybrał sobie napój - mleko bądź wino - i wybór jego padł na mleko. Archa-
nioł Gabriel pochwalił ten wybór i stwierdził, iż od tej pory wszyscy prawowierni winni brać zeń przykład.

Z kolei zaprowadził archanioł Gabriel wysłannika Hożego ku skale, przy której ongiś Abraham przygotowywał się do ofiarowania syna, i była przy tej skale drabina, a wiodła ona poprzez siedmioro niebios ku Bogu. Mahomet, który niechaj zaznaje pokoju, postąpił tedy poprzez siedmioro niebios ku tronowi Bożemu i ujrzał w drodze, iż anioł Malik otworzył wieko piekieł, gdzie potępieńcy o rozdwojonych wargach, niczym u wielbłądów, w bezkresnych męczarniach musieli jeść rozżarzony węgiel, który pozostawał ogniem, uchodząc z nich.

Lecz wstępując ku niebiosom Boga, ujrzał Jego wysłannik także raj pełen
kwitnących ogrodów, poprzez które płynęła zimna woda albo też płynęło takie
wino, co nie odbiera rozumu.

 

Kiedy Mahomet powrócił do Mekki po swym wniebowstąpieniu, został
przez Boga pouczony, iż powinien przekazać ludziom Słowo, i tak oto roz-
poczęło się spisywanie Koranu.

W następnym pokoleniu pojawiła się nowa wiara i od pustyń Arabii po-
wiał huragan - obrońcy tej wiary stworzyli nowe imperium.

Następca Proroka, umajjadzki kalif Abdu Malik Ibn Marwan kazał
wznieść najpierw meczet „w najdalej położonym miejscu modłów" (takie jest
znaczenie nazwy Al Aksa i stało się to między Rokiem Pańskim 685 a Ro-
kiem Pańskim 691, potem zaś meczet ponad skałę, na której Abraham chciał
złożyć w ofierze syna i z której Mahomet wstąpił do nieba, właśnie Meczet
na Skale, Zubat al Sahkra.

Anno Domini 1099 na trzecie spośród najświętszych miast prawowier-
nych i zarazem trzecie wśród najważniejszych dla nich miejsc modlitewnych
spadła katastrofa. Zdobyli to miasto chrześcijanie, Frankowie, i zbezcześci-
li je w sposób wręcz przerażający. Wszystkie żywe istoty ginęły od miecza
i dzidy, miejscowych żydów zaś spalono w synagodze. Ulicami płynęło tyle
krwi, że sięgała czasem po kostki u nóg. Później nigdy już w tym nawykłym
do wojen regionie świata nie zdarzyła się podobna masakra.

Meczet na Skale oraz meczet Al Aksa przemienili Frankowie we własne
domy modlitwy. I niezadługo chrześcijański król Jerozolimy, Baldwin II, prze-
kazał drugi z nich, Al Aksa, templariuszom, najstraszliwszym wrogom pra-
wowiernych - jako siedzibę dla ludzi i stajnię.

Znalazł się ktoś, kto złożył święte przyrzeczenie, iż odbierze święte mia-
sto Al Quds, przez giaurów nazywane Jerozolimą. W świecie chrześcijańskim
i w naszym języku jest on znany pod imieniem Saladyna.


 

 

 

 

1

 

W świętym miesiącu żałoby, muharram, który przypadał podówczas na
porę największego letniego skwaru, w 575 roku hidżry, u giaurów zaś
Anno Domini 1177, zesłał Bóg swe najosobliwsze wybawienie temu spośród
wyznawców, którego najbardziej umiłował.

Jusuf i jego brat Fahr jechali konno z nadzieją na ocalenie, a za nimi,
nieco na skos dla ochrony przed nieprzyjacielskimi strzałami, podążał emir
Musa. Prześladowców było sześciu, i to coraz bliżej, dlatego też Jusuf prze-
klinał własną pychę, która kazała mu wierzyć, że nic podobnego nigdy się
nie zdarzy, skoro on i jego towarzysze mają najszybsze konie. Tu jednak, nie-
co na zachód od Morza Martwego, w dolinie śmierci i suszy, znaleźli się na
ziemi niegościnnej, bo wyschniętej i kamienistej. Nazbyt pospieszna jazda
była niebezpieczna, ale ci, co ich ścigali, raczej się tym nie przejęli. Ewentu-
alny upadek któregoś z prześladowców nie byłby tak brzemienny w skutki,
jak upadek kogoś spośród ściganych.

Nagle Jusuf postanowił skierować się od razu na zachód, pod górę i ku
szczytowi, liczył bowiem na schronienie w tamtej okolicy. Owi trzej ścigani jeźdźcy zaczęli niebawem pozostawiać za sobą strome koryto wyschniętej
rzeki, wadi. Zwęziło się ono i pogłębiło tak, iż już wkrótce znaleźli się, jadąc,
jakby w wydłużonej misie, i można by sądzić, że Bóg dopędził ich w trak-
cie ucieczki i teraz nadał im jeden tylko kierunek. Pozostawała ta ostatnia
droga, coraz bardziej stroma, przez co jazda pod górę była coraz trudniejsza.
A prześladowcy wciąż się przybliżali, niezadługo mogli strzelać i dosięgnąć
tych, których ścigali. Ci ostatni mieli już swoje okrągłe tarcze, z żelaznymi
okuciami, na plecach.

Jusuf nie przywykł modlić się o własne ocalenie. Ale teraz, gdy przyszło
mu jechać dnem rzeki między wieloma zdradliwymi blokami skalnymi, przy-
pomniał sobie pewien werset ze Słowa Bożego, który wyrecytował jednym
tchem, i to wyschniętymi wargami: Który stworzył śmierć i życie, aby was do-
świadczyć, aby wiedzieć, który z was jest lepszy w działaniu; - On jest Potęż-
ny, Przebaczający!*[2]

Istotnie, Bóg poddał umiłowanego Jusufa próbie i ukazał mu, zrazu jako
miraż w blasku zachodzącego słońca, potem zaś przerażająco wyraźnie, naj-
gorszy widok, jaki mógłby się nadarzyć prawowiernemu w tej trudnej sytu-
acji ucieczki przed pościgiem.

Z przeciwnego kierunku jechał tam wadi templariusz ze spuszczoną ko-
pią, a za nim jego sierżant. Ci dwaj wrogowie wszelkiego życia i wszystkie-
go co dobre mieli taką prędkość, że za ich plecami rozpościerały się jakby
wielkie smocze skrzydła ich płaszcze, przybywali tak, jakby byli pustynny-
mi dżinami.

Jusuf zatrzymał raptownie swego konia i zajął się przeniesieniem tarczy
z pleców na tors, aby mogła odeprzeć kopię giaura. Bez lęku, na zimno, choć
nieobojętnie w obliczu bliskiej być może śmierci, skierował Jusuf konia na
stromiznę wadi, żeby zmniejszyć pole strzału i powiększyć kąt, pod którym
nieprzyjaciel musiałby atakować kopią.

I oto templariusz, znalazłszy się tuż, tuż, uniósł kopię i przesunął swą tar-
czę w bok, dając tym znak, by Jusuf i inni prawowierni po prostu usunęli
się z drogi. Ci ustąpili i dwaj templariusze przemknęli zaraz obok, równo-
cześnie wypuszczając z rąk płaszcze, które za ich plecami pofrunęły na peł-
ną pyłu drogę.

Jusuf szybkim gestem przykazał coś swym towarzyszom, po czym żmudnie, ze ślizgającymi się podkowami, pokonali strome zbocze wadi i dotarli do miejsca, z którego dobrze było widać okolicę. Tam Jusuf obrócił konia i zatrzymał się, chciał bowiem pojąć, jaka Boża intencja kryła się za tym wszystkim.

Pozostali dwaj zaproponowali, żeby skorzystać z okazji i zniknąć, zanim
templariusze i zbójcy tak sobie poradzą, jak będą umieli. Jusuf zbył całe to
rozumowanie gestem, który świadczył o irytacji, bo naprawdę chciał zoba-
czyć, co się wydarzy. Nigdy przedtem nie znalazł się tak blisko templariu-
sza, kogoś spośród owych demonów zła, i, jakby usłyszał Bożą podpowiedz,
był przekonany, że powinien zobaczyć, co się stanie, i że nie przeszkodziłaby
mu w tym żadna rozsądna argumentacja. Zdrowy rozsądek kazał jechać da-
lej w kierunku Al Arisz, póki pozwalało na to dzienne światło, aż do zmro-
ku, który ukryłby ich pod swym płaszczem. Wszakże Jusuf ujrzał teraz coś,
co pozostało mu w pamięci na zawsze.

Tamta szóstka zbójców nie miała wielkiego wyboru, kiedy się okazało,
że zamiast ścigać trzech bogaczy, wypadło im zmierzyć się na kopie z dwo-
ma templariuszami. Wadi była oczywiście zbyt wąska, by mogli stanąć, za-
wrócić i wycofać się w jakimś porządku, zanim dogoniliby ich Frankowie.
Po krótkim wahaniu zrobili to jedno, co mogli zrobić, mianowicie przegru-
powali się tak, iż jechali odtąd dwójkami, i ponaglili konie, aby atak nie za-
skoczył ich w bezruchu.

Odziany na biało templariusz, który poprzedzał swego sierżanta, wykonał
najpierw pozorny atak na tego, co w pierwszej dwójce jechał po prawej stro-
nie, a gdy ów zbójca uniósł tarczę, by przyjąć groźne uderzenie kopią (Jusuf
zdążył zwątpić, czy zbójca w ogóle rozumiał, co go czekało), wtedy templa-
riusz obrócił konia szybkim ruchem, który nie wydawał się możliwy na tym
kłopotliwym podłożu, uzyskał nowy kąt dla ataku i wbił swą kopię w tarcze
i ciało zbójcy z lewej strony, po czym zaraz wypuścił kopię z rąk, żeby nie zo-
stać wysadzonym z siodła. W tym właśnie momencie sierżant starł się ze zdu-
mionym zbójcą z prawej strony, który kulił się za swoją tarczą i czekał do-
tychczas na niezadany cios, a teraz zdążył tylko unieść wzrok, zanim poczuł
na twarzy kopię drugiego z nieprzyjaciół, i to z niewłaściwego kierunku.

Ów rycerz w białym odzieniu z plugawym czerwonym krzyżem spotkał
się następnie z kolejną parą w tak ciasnym przesmyku, że ledwo mieściły się
tam obok siebie trzy konie. Wyciągnął zawczasu miecz z pochwy i w pierw-
szej chwili można by sądzić, iż zamierzał atakować na wprost, co byłoby
mniej roztropne, skoro broń znajdowała się tylko po jednej stronie. Nagle
jednak jego piękny koń, deresz w wieku, na który przypadała pełnia sił, stanął w poprzek i ruszył do tyłu, w stronę jednego ze zbójców, po chwili trafionego i wysadzonego z siodła.

Drugi zbójca dostrzegł w tym szansę, ponieważ nieprzyjaciel nadjeżdżał
w poprzek, nieomal tyłem, z mieczem w niewłaściwej ręce i bez możliwości
dosięgnięcia przeciwnika. Ale nie pojął ów zbójca, jakim sposobem templa-
riusz pozbył się tarczy i przerzucił miecz do lewej ręki. Gdy więc zbójca wy-
sunął się ponad siodło i pochylił do przodu, aby zadać cios szablą, wystawił
szyję i głowę na atak z niespodziewanego kierunku.

-              Jeżeli czyjakolwiek głowa może zachować jakąś myśl w obliczu śmier-
ci, bodaj na krótko, to pewno dokonała tego głowa zdziwionego człowieka,
która właśnie spadła na ziemię - powiedział zdumiony Fahr. Jego też zafa-
scynowało owo widowisko i chciał zobaczyć więcej.

Dwaj ostatni zbójcy wykorzystali chwilę wytracenia prędkości, co spotkało na biało odzianego templariusza, gdy zabijał drugiego zbójcę. Tamci ob-
rócili konie i uciekli owym wadi z góry na dół.

Do bezbożnego psa, którego koń templariusza powalił na ziemię, zbliżył
się tymczasem ubrany na czarno sierżant. Zsiadł z konia, spokojnie ujął jed-
ną ręką cugle konia tego zbójcy, a drugą ręką ugodził oszołomionego, opa-
dłego z sił i zapewne otępiałego rozbójnika mieczem prosto w szyję, tam,
gdzie kończyła się skórzana kolczuga ze stalowymi łuskami. Potem zaś sier-
żant zdawał się nieskory do podążenia za swym panem, który nabrał pręd-
kości w pogoni za dwoma ostatnimi zbójcami, którzy umykali. Powiązał na-
tomiast cugle na przedniej nodze dopiero co pojmanego konia i zaczął się
ostrożnie zbliżać do innych koni, które chodziły luzem, i chyba uspokajał je
swoimi słowami. Można by pomyśleć, że nawet się nie przejmował swoim
panem, tuż za plecami którego powinien by jechać gwoli ochrony, i że waż-
niejsze było w tej chwili pozbieranie nieprzyjacielskich koni. Doprawdy na-
der osobliwy to był widok.

- Ten tam - odezwał się emir Musa i wskazał templariusza w białym stro-
ju, który znacznie dalej, bo w dolnej części wadi, znikał właśnie z oczu owym
trzem prawowiernym - ten, którego tam widzisz, panie, to Al Ghouti.

- Al Ghouti? - zdziwił się Jusuf. - Wypowiadasz jego imię tak, jakbym
ja powinien go znać. Ale nie znam. Któż to jest?

- Al Ghouti jest jednym z tych, których powinieneś znać, panie - odpo-
wiedział z naciskiem Musa. - Właśnie nim obdarzył nas Bóg wobec naszych
grzechów, wśród diabłów z czerwonymi krzyżami jest on tym, któremu cza-

sem towarzyszą tureccy jeźdźcy, czasem też ich ciężka kawaleria. Teraz, jak
widzisz, niczym turecki jeździec dosiada arabskiego ogiera i mimo to dzierży
kopię i miecz, jakby siedział na którymś' z ociężałych, powolnych koni Fran-
ków. Poza tym jest emirem w Gazie.

-              Al Ghouti, Al Ghouti - mamrotał w zamyśleniu Jusuf. - Chcę go spo-
tkać. Czekamy tutaj!

Dwaj pozostali popatrzyli na Jusufa z lękiem w oczach, ale zaraz pojęli,
że istotnie był zdecydowany, na nic by się więc zdały jakiekolwiek, choćby
i bardzo rozsądne, perswazje.

Czekając na brzegu wadi, trzej saraceńscy jeźdźcy widzieli tego, który był sierżantem templariusza, gdy na pozór beztrosko, jakby wykonywał zwyczajną codzienną pracę, zbierał konie czterech zabitych zbójców, po czym je związał ze sobą nawzajem i zaczął ciągnąć, wlec ich ciała, które z wielkim wysiłkiem, mimo że wydawał się bardzo krzepkim mężczyzną, podniósł i spętał -
każdego ze zmarłych na jego koniu.

Wcześniej zniknęli z oczu templariusz i dwaj ostatni zbójcy, którzy z prześladowców zmienili się w ściganych.

Rozsądne - szeptał jakby tylko do siebie Fahr - to jest rozsądne. On
pęta właściwych jeźdźców na koniach, żeby te trochę uspokoić w obliczu tak
obfitej krwi. Chyba zakłada, że zabiorą te konie ze sobą.

Tak, to naprawdę bardzo dobre konie - zgodził się Jusuf. - Jednego nie
rozumiem: jak to możliwe, by tacy złoczyńcy mieli konie, które przysługi-
wałyby królowi. Wszak ich rumaki dotrzymują kroku naszym.

Było nawet gorzej. W końcu się zbliżyły - wtrącił emir Musa, który ni-
gdy się nie wahał szczerze mówić panu, co myślał. - Czyż jednak nie widzie-
liśmy tego, co chcieliśmy widzieć? Czy mimo wszystko nie byłoby najrozsąd-
niej zniknąć w ciemnościach i nie czekać powrotu Al Ghoutiego?

-              Czy masz pewność, że on wróci? - zapytał rozbawiony tym Jusuf.

-Tak, panie, on powróci - odpowiedział markotnie Musa. -Tego jestem

nie mniej pewien niż tamten sierżant, który nie zechciał nawet podążyć za
swym panem, aby go wesprzeć w starciu z dwoma tylko nieprzyjaciółmi.
Czyż nie widziałeś, że Al Ghouti schował miecz do pochwy, po czym napiął
łuk, i to ledwo tam, na dole, skręcił za róg?

-              Templariusz z łukiem? - zdziwił się Jusuf i uniósł swe wąskie brwi.

- Otóż to, panie - odpowiedział pokornym tonem emir Musa. - Mó-
em Już, że on przypomina tureckich jeźdźców, bywa, iż jak Turek jeździ bez obciążenia i strzela z siodła, tyle że używa większego łuku. Od jego strzał
zginęło aż nazbyt wielu prawowiernych. A jednak, panie, ośmielę się zapro-
ponować. ..

- Nie! - przerwał mu Jusuf. - Poczekamy tutaj. Chcę się z nim spotkać.
Akurat teraz mamy rozejm w naszej walce z templariuszami i chcę mu po-
dziękować. Jestem mu winien podziękowania, a nie dopuszczam do siebie
myśli, że miałbym mieć dług wobec templariusza!

Pozostali dwaj zrozumieli, że dalsze argumenty byłyby daremne. Ale czuli się nieswojo i przestali rozmawiać.

Przez dłuższą chwilę trwali w milczeniu, pochyleni do przodu z jedną ręna krawędzi siodła, przypatrując się sierżantowi, który zdążył się uporać ze
zwłokami i końmi. Zaczął on już zbierać broń i płaszcze, tuż przed atakiem
zrzucone przez jego pana i przez niego. Nieco później pokazał się z odrąba-
ną głową w ręku i wyglądał w tym momencie tak, jakby się zastanawiał nad
sposobem dołączenia jej do bagażu. W końcu pozbawił jednego ze zmarłych
zbójców okrycia zwanego abay, owinął nim głowę i zrobił z tego paczkę, któ-
rą uwiązał przy kuli siodła, tuż obok trupa, który wisiał bez głowy.

Wreszcie sierżant zakończył wszystkie swe zajęcia, sprawdził, czy pakunki zostały dobrze osadzone, po czym wsiadł na konia i powoli pociągnął ka-
rawanę sprzężonych rumaków za sobą, minąwszy trzech Saracenów.

Jusuf pozdrowił sierżanta uprzejmie w mowie Franków i z szerokim ge-
stem. Sierżant skwitował to niepewnym uśmiechem, ale jego odpowiedzi
nie usłyszeli Saraceni.

Zmierzchało, słońce skryło się już za wysokie szczyty gór na zachodzie,
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin