Emma Bull
Wojna o dąb
@@Przedmowa
@@MAGIC, SEX AND ROCK’N’ROLL
Cóż, faktem jest, że rozpoczynanie książki od zwalenia na głównego bohatera wszystkich możliwych kłopotów, plag i nieszczęść nie jest metodą specjalnie odkrywczą i oryginalnością nie tchnie bynajmniej. Nie jest, szczerze powiedzmy, jakimś supernowatorskim pisarskim modus operandi. Niemniej jednak wszyscy tak robią. Metoda ma bowiem jedną, ale za to wielką zaletę: sprawdza się. Działa niezawodnie.
Działa też w Wojnie o dąb, książce autorstwa Emmy Bull. Bohaterka, Eddi McCandry, gitarzystka i wokalistka rockowa, w pierwszym rozdziale zrywa – i to ze sporym hukiem – ze swym boyfriendem, również rockmanem. Jak również nieodpowiedzialnym dupkiem i sukinsynem. A że dupek i sukinsyn grupą rockową kieruje, grupa – o trudno wymawialnej nazwie InKline Plain – rozpada się w diabły. W rezultacie Eddi McCandry staje przed perspektywą życia z socjalu. Gdy wziąwszy gitarę pod pachę wędruje w stronę domu nocnymi ulicami rodzinnego Minneapolis, zostaje napadnięta. Napastnikami są glaistig i phouka. Nie mówcie mi, że nie wiecie, kim – lub czym – są glaistig i phouka. Nie wiecie? To wam powiem.
Glaistig to wodniczka o proweniencji szkocko-iryjskiej, widywana zawsze w pobliżu wód, zmiennokształtna, zwykle pod postacią złotowłosej dziewczyny niezwykłej urody, ale... o koźlich nogach, które jednak na szczęście pilnie skrywa pod powłóczystym zielonym płaszczem. Wabi mężczyzn do tańca, w tańcu wysysa ich krew. Przyjazna jest natomiast dla dzieci, osób starszych i kobiet w ciąży.
Irlandzki phouka lub phooka (w Walii bwca lub pwca) to rodzaj kobolda-polimorfa, występującego najczęściej w postaci ludzkiej, ale potrafiącego na zawołanie przybrać postać czarnego psa, konia, kozła lub orła. Lubi wodzić ludzi na manowce – zwłaszcza tak, by zszedłszy ze słusznej drogi, wpadli w bagnisko, albowiem uwielbia patrzeć na taplających się w błocie. Potrafi pomóc w gospodarstwie, umie jednak – gdy go urazić – nieźle dokuczyć. Nienawidzi abstynentów, i słusznie, niepijącym nie można ufać.
Powyższe opisy pochodzą ze źródeł klasycznych. Glaistig i phouka u Emmy Bull, które, jak się wyżej rzekło, napadają na Eddi McCandry, są „autorskie”. Czyli nietypowe.
Nietypowe phouka i glaistig wspaniale kontrapunktują dzień Eddi McCandry. Oznajmiają jej oto, że została wybrana. Choć może słowa „powołana do służby” bardziej pasują. A może „wzięta w rekruty” byłyby jeszcze trafniejsze. Eddi dowiaduje się oto, że będzie musiała wziąć czynny udział w wojnie, jaką w jej rodzimym Minneapolis zamierzają stoczyć mieszkańcy Faerie, Zaczarowanej Krainy. Jasny Dwór zamierza oto zetrzeć się bitewnie z Mrocznym Dworem. Eddi, której osoba dla konfliktu ma – jak twierdzi phouka – ogromne znaczenie, ma walczyć po stronie Jasnego Dworu. Aby ustrzec ją przed wrażymi zakusami Mrocznego Dworu, musi być pilnie strzeżona i chroniona. Jej bodyguardem ma być właśnie phouka – na zmianę ciemnowłosy człowiek i czarny pies, w ludzkiej postaci (ha, ha) wyszczekany do aż czarującej, acz niekiedy trudnej do zniesienia impertynencji. Do czasu rozpoczęcia batalii phouka nie odstąpi Eddi na krok. Nawet w jej mieszkaniu. I w sypialni.
Nie mówcie mi, że nie wiecie, co to są Jasny i Mroczny Dwór. Hmm... No, dobrze.
Zaczarowany Lud, mieszkańcy Faerie, elfy, wróżki, feys, fairies i jak ich tam jeszcze zwać, podzieleni są w mitologii anglosasko-celtyckiej na dwa Dwory: Seelie Court i Unseelie Court. W przekładzie Wojny o dąb użyto polskich nazw „Jasny” i „Mroczny”, dość trafnych, choć tak naprawdę mające proweniencję saksońską słowa „seelie – unseelie” (obecne niemieckie Seele, dusza) bliższe są znaczeniu „dobroduszny – nie dobroduszny” względnie „duchowo dobrze – lub źle – usposobiony”. Różnica tkwi w stosunku danego Dworu do nas, czyli do ludzi śmiertelnych. Jasny Dwór, Seelie Court, choć wcale taki znowu dobroduszny, uprzedzająco miły i życzliwy ludziom nie jest, to przynajmniej nie wyłazi ze skóry, by poważnie zaszkodzić, i nie znajduje w tym perwersyjnej rozkoszy. Mroczny Dwór wprost przeciwnie: wyłazi i znajduje. Okazji do skrzywdzenia człowieka nie przepuści nigdy. Jest zdecydowanie wrogi.
Jasny Dwór to dobre elfy, nimfy, wodniczki, puki, brownies (w przekładzie: brązowe skrzaty). Mroczny Dwór to Czarne Elfy czyli drowy, Czarne Krasnoludy czyli duergary, gobliny, mordercze Czerwone Kłobuki (redcaps), bogarty i bugi (bugbears, bug-a-boos, bogey-beasts).
Co jednak, zapyta ktoś, owe Dwory, owe elfy, skrzaty, gobliny i bugi, owe glaistigi, owe phouki robią w Minneapolis? Czy w ogóle mają prawo tam się znajdować?
Ano mają. Bo Wojna o dąb Emmy Bull, książka, którą właśnie, Szanowny Czytelniku, czytasz, to tak zwana urban fantasy.
Urban fantasy (wymawia się „erben”), to jeden z subgatunków naszego ulubionego, jakże bogatego gatunku literackiego. Mianem urban fantasy określamy utwory utrzymane w poetyce pikarejsko-wielkomiejskich ballad, krzyżujące i godzące atmosfery kryminałów Chandlera z tymi rodem z West Side Story i z tymi z Pulp Fiction, tymi z ballad Leonarda Cohena i Stinga z tymi z tekstów i muzyki Marka Knopflera, Kurta Cobaina i Sida Viciousa. Utwory, w których magia wśród kwadrofonicznego łomotu rock and rolla i ryku harleyów wkracza do betonowo-asfaltowo-neonowej dżungli naszych miast. Magia wkracza. Wraz z nią wkraczają mieszkańcy magicznych krain. Najczęściej po to, by cholernie narozrabiać.
Za klasykę urban fantasy i jedną z lepszych książek tego subgatunku uważa się napisaną w roku 1983 Winter’s Tale Marka Helprina, książkę przez wielu lokowaną na listach najlepszej fantasy wszech czasów. Najwybitniejszym zaś chyba w tej chwili autorem urban fantasy jest Kanadyjczyk Charles de Lint, autor takich książek, jak Mulengro, Memory & Dream, Trader, Someplace to be Flying, Forests of the Heart oraz zbiorów opowiadań Dreams Underfoot, The Ivory and the Horn i Moonlight and Vines. Wśród książek de Linta warta zauważenia jest dylogia „Jack of Kinrowan” (Jack the Giant Killer i Drink Down the Moon), oparta na podobnym do Emmy Bull pomyśle – walce toczonej przez mieszkańców Faerie o panowanie nad terytoriami „śmiertelników”.
Mocny konkurent dla de Linta rośnie w osobie Neila Gaimana – po Nigdziebądź, a zwłaszcza po Amerykańskich bogach widać, że Gaiman będzie się w urban fantasy specjalizował. Z pewnością godnym polecenia jest też na tym polu Tim Powers z trylogią Ostatnia odzywka, Data ważności i Earthquake Weather. Inni godni wymienienia autorzy genre’u (i ich dzieła) to Steven Brust (Agyar i The Gypsy), Kara Dalkey (Steel Rose), Pamela Dean (Tam Lin), Tom Deitz (The Gryphon King), Rosemary Edghill (cykl „Twelve Treasures”), Suzy McKee Charnas (cykl „Sorcery Hall”), Barbara Hambly (cykl „Darkmage”), Tanya Huff (Brama mroku i krąg światła), Mercedes Lackey (cykl „Szalony Bard”), Megan Lindholm (The Wizard of the Pigeons), Jane Lindskold (Brother to Dragons, Companion to Owls), Diana L. Paxson (Brisingamen), Mark Shepherd (Elvendude), Josepha Sherman (Son of Darkness) i Lewis Shiner (Mgnienia). Warte jest zaiste zauważenia, że aż troje spośród wyżej wymienionych autorów (Steven Brust, Kara Dalkey i Pamela Dean) zostało wymienionych w „Podziękowaniach” na wstępie do Wojny o dąb Emmy Bull. Książki, o której tu piszemy, będącej już również jedną z klasycznych pozycji subgatunku.
***
Emma Bull, rocznik 1954, pochodzi z południowej Kalifornii. Uczęszczała do Beloit College, studiując angielski. Przeprowadziwszy się do Minneapolis, pracowała jako niezależna dziennikarka. Wraz z mężem, Willem Shetterly, założyła wydawnictwo SteelDragon Press, wydające głównie komiksy.
Wydana w roku 1987 Wojna o dąb jest pierwszą książką Emmy. Otrzymała nagrodę magazynu „Locus” za najlepszy debiut roku. Drugą jej książką, tym razem dla odmiany science fiction, był Falcon (1989), po niej, w roku 1994, powstały: Double Feature (zbiorek opowiadań napisany pospołu z mężem, Willem Shetterly), The Princess and the Lord of Night (obrazkowa książeczka dla dzieci) oraz Finder, powieść dziejąca się w świecie cyklu „Borderlands”. W 1991 powstała Bone Dance, mroczna, postnuklearna SF. Książkę wręcz obsypano nominacjami do prestiżowych nagród: Nebuli, Hugo, World Fantasy Award i Nagrody im. Philipa K. Dicka. Choć żadnej z nagród Bone Dance w końcowym efekcie nie zdobyła, sam fakt nominowania ugruntował pozycję Emmy Bull w fantastycznym panteonie. Rok 1997 przyniósł Freedom and Necessity, fantasy historyczną napisaną przez Emmę wspólnie ze Stevenem Brustem, kolegą nie tylko po piórze, ale i „po wiośle” – oboje grali na gitarach w psychodelicznym jazz-bandzie o nazwie Cats Laughing. Kto zacznie czytać Wojnę o dąb, z miejsca pojmie, że na rocku Emma Bull się zna, i to nie z książek. Niegdyś grała i śpiewała w Cats Laughing. Obecnie gra i śpiewa w grupie rockowej Flash Girls. Pisywała i pisuje teksty piosenek.
Teraz, jak wieść przez Internet niesie, spod pióra Emmy rodzi się powieść o tytule Territory. Nic bliższego o niej nie wiem.
W opowiadaniach Emma Bull dorobek ma niewielki – pisała do „Sword and Sorceress”, cyklicznej antologii redagowanej przez świętej pamięci Marion Zimmer Bradley, pisała do robionej wraz z mężem Willem Shetterly cyklicznej antologii „Liavek”, mutacji słynnego „Thieves World”, pisywała do „Borderlands”, shared world stworzonego i redagowanego przez Terri Windling i Marka Alana Arnolda. W magicznym świecie Borderlands jam ją poznał właśnie, w antologii „Bordertown”, w wielce sympatycznym i ładnie napisanym opowiadaniu „Danceland”.
To, że Emma Bull jest muzykiem, czuje się w każdym niemal zdaniu książki. Chodzi nie tylko o to, że wszystko kręci się tu wokół rock and rolla, że dużo tu zgrabnego rockowego wokalu, że wszyscy niemal protagoniści są muzykami i operują rockmańskim żargonem. Rzecz też nie w tym – a przynajmniej nie tylko w tym, że muzyce i muzykowaniu przypisano w fabule rolę absolutnie kluczową. Chodzi o to, że ta książka – cała – po prostu tętni muzyką. Że słyszy się, czytając, nabijany przez werbel erotyzujący rytm, ten, że zacytuję Emmę, distant growl of thunder, odległy pomruk burzy, mnie przywodzący na myśl Joe Cockera i „Summer in the city”.
But at the night is a different world
Go out, go out and find girl
Come on, come on, and dance all night
Despite the heat it’ll be all right...
Tak, tak... Magic, sex and rock’n’roll...
Obecnie Emma Bull i Will Shetterly mieszkają w Arizonie, w miejscowości Bisbee, niedaleko Tucson, a jeszcze bliżej Tombstone, tak, tak, właśnie tego znanego z westernów. Z tego, co wiem, nie mają koni. Z pewnością jednak mają koty, bo je uwielbiają. Przedtem, gdy mieszkali w Minneapolis, mieli dwa. Jeden miał na imię Chaos, a drugi Uraz Mózgu.
Andrzej Sapkowski
@@Podziękowania
Spóźnione Stevenowi Brustowi, Nate’owi Bucklinowi, Karze Dalkey, Pameli Dean, Pat Wrede, Cynowi Hortonowi i Lois Bujold; oni zawsze chcieli wiedzieć, co się następnie wydarzy. Dziękuję również Terri, która uważała, że ta książka to dobry pomysł; Curtowi Quinerowi i Floydowi Hendersonowi, motocyklowym guru; Pameli i Lyndzie za ciasteczka; Valowi za pociechę i groźby; Mike’owi za instrumenty klawiszowe, a Knut-Koupee za gitary.
Za śpiew i taniec: Boiled in Lead, Summer of Love, Tetes Noires, Curtiss A., Rue Nouveau, Pauli Alexander, Prince and the Revolution, First Avenue, Seventh Street Entry i Uptown Bar.
Ale przede wszystkim Willowi za całokształt.
@@Tę książkę dedykuję mojej matce,
@@która od razu wiedziała, jak ważni są Beatlesi,
@@i mojemu ojcu, który nigdy nie skarżył się na hałas.
@@PROLOG
Nicollet Mall wije się przez Minneapolis niczym betonowy kanał. Za dnia płynie tu strumień ludzi, tworząc wiry w drzwiach biurowców i domów towarowych. Na każdym rogu ryczą duże czerwono-białe autobusy miejskie. Transparenty z ogłoszeniami o wystawie w muzeum, zawieszone między słupami latarni o wielu okrągłych kloszach, łopoczą na wietrze. Kilkupoziomowe skrzyżowania wieńczą kryte wiadukty ze stali i szkła; one również pełne są ludzi, kolorów, ruchu.
Ale późną nocą Nicollet Mall zmienia się.
Kule ulicznych latami przypominają teraz miriady księżyców, a światła na pustych przystankach autobusowych wyglądają jak mgławice. Mall biegnie przez wymarłą o tej porze dzielnicę handlową niczym srebrny zamek błyskawiczny naszyty na ciemny patchworkowy płaszcz. Hałas dobiegający z Hannepin Avenue, która znajduje się jedną przecznicę dalej, brzmi jak zgrzyt łusek kosmicznego smoka o kamień.
Niedaleko południowego krańca Mall, przed Orchestra Hall, rozciąga się Peavey Plaza z migotliwą sadzawką i wodą spływającą kaskadą z wysokich chromowych cylindrów do labiryntu kamiennych bloków i kolumn. Nazwanie tego fontanną jest niezbyt stosowne. W blasku księżyca czerń, srebro, szarość i biel tworzą zwodniczą grę cieni i kontrastów.
W tę noc po Peavey Plaza niosły się jakieś głosy. Jeden przypominał szmer fontanny; czasami był syczący, czasami podobny do dźwięku małego dzwoneczka. Drugi był głęboki i chropowaty; taki sam głos mógłby mieć beton, gdyby ożył.
– Powiedz, co znalazłeś – zażądał pierwszy głos.
– Kobietę, która chyba będzie odpowiednia.
– Jesteś naszymi oczami i nogami, psie. – Wodny głos zasyczał, jakby kropla wody spadła na gorącą patelnię. – Ale to nie powinno przeszkadzać twojemu językowi. Mów!
Najpierw rozległ się niski, warczący śmiech, a po nim słowa:
– Ona tworzy muzykę, która porusza serce i ciało. Kiedyś natychmiast byśmy ją znaleźli, ale teraz od łatwego życia obrastamy tłuszczem i stajemy się zbyt powolni.
Woda zabulgotała gniewnie, na co drugi rozmówca znowu się zaśmiał i dodał:
– Ona jest jak kwitnący mech, delikatna, ale odporna na mróz i deptanie. Jej włosy są koloru liści wiązu tuż przed opadnięciem, a oczy szare jak burza, która je strąca z drzew. Wydaje się dostatecznie silna i sądzę, że jest także bystra. Czy mam ją przyprowadzić?
– A mógłbyś?
– Chyba tak. Ale powinniśmy raczej zadać sobie pytanie, czy ona zrobi to, czego od niej oczekujemy.
Śmiech wodnej istoty był jak bębnienie deszczu o szybę.
– Mając przeciwko sobie cały Dwór? Zrobi wszystko, co trzeba, psie. Oczywiście jeśli nam się spodoba. Ale biada jej, jeśli odmówi.
– W porządku – rzekł cicho chropowaty głos.
@@Rozdział pierwszy
@@KOLEJNA MAGICZNA CHWILA W SHOW-BIZNESIE
Bar Uniwersytecki wcale nie znajdował się blisko uniwersytetu, a jego klientelą nie byli studenci, tylko robotnicy, którzy w dzień pracowali przy taśmach montażowych i w magazynach, a wieczorami oddawali się niewyszukanym rozrywkom. Mały, zadymiony klub szczycił się wypożyczoną szafą grającą i dwoma starymi automatami do gier. Tej nocy występował tam zespół o najczęściej w Minneapolis przekręcanej nazwie – InKline Plain. Jego członkowie grali ze znużeniem i determinacją. Sił dodawała im obietnica pięćdziesięciu dolarów na głowę za dwa koncerty. Takiej sumy nie zarobili przez cały poprzedni tydzień.
Eddi McCandry wbijała ponure spojrzenie w czerwono-czarną tapetę. Bała się, że stojak na gitarę zaraz spadnie i zrobi komuś krzywdę. Sprzęt ledwo się mieścił na małej scenie. Dobrze, że przed dwoma tygodniami z zespołu odszedł klawiszowiec, bo dla niego nie wystarczyłoby już miejsca.
Pierwsza wiązanka melodii, wykonywana przy niemal pustej sali, wypadła kiepsko. Dwie następne okazały się jeszcze gorsze. Było tu dużo fanów country proszących o ulubione kawałki. Oczywiście Stuart jako lider zespołu spełniał wszystkie życzenia, ale grał fatalnie, zapominał słów i nie ukrywał, że nie zależy mu na publiczności. Nie nadawali się do tego lokalu.
– Ta robota to był kiepski pomysł – orzekła Eddi.
Jej towarzyszka pokiwała głową.
– Im więcej razy to powtarzasz, tym mądrzej brzmią twoje słowa.
Carla DiAmato, perkusistka o bujnych czarnych włosach i poczernionych na występ oczach, wyglądała w Barze Uniwersyteckim tak egzotycznie jak tygrys.
– Jeszcze mądrzej byłoby powiedzieć to Stuartowi – stwierdziła Eddi. – Najlepiej, zanim przyjął tę robotę.
– Przecież nie mogłaś wiedzieć.
– Mogłam. Wystarczy się rozejrzeć.
Carla westchnęła.
– Pewnie zaraz usłyszę tekst: „Ten zespół cuchnie zdechłym szczurem”.
– Bo tak jest.
– Wiem. Dlaczego nie odejdziesz?
Eddi spojrzała na przyjaciółkę, potem na swoją szklankę i wreszcie na sufit.
– A ty?
– Bo to jednak jest stała praca. – Carla milczała przez chwilę, po czym dodała: – A przynajmniej była.
– Hmmm. Ty nawet nie masz takiej wymówki jak ja.
– Chodzi ci o to, że nie sypiam ze Stuartem?
Eddi westchnęła.
– Właśnie.
– Czasami niepotrzebnie przyjmuję swoje szczęście za rzecz oczywistą. No, pójdę wypłoszyć karaluchy z bębna.
– Powodzenia. Ja też idę.
Była już prawie na scenie, kiedy Stuart Kline chwycił ją za ramię. Twarz miał czerwoną, a włosy w połowie rozczochrane, w połowie przyklapnięte.
– Jesteś pijany, Stu – powiedziała Eddi łagodnym tonem, który ją samą zaskoczył.
– Pieprzę to. – Rozdrażnienie wykrzywiło jego rysy męskiego modela.
Eddi powinna być zła albo zawstydzona, ale czuła jedynie lekkie zdziwienie. Pomyśleć, że kiedyś go kochałam.
– Wolisz łatwiejsze kawałki w tym zestawie? – spytała.
– Pieprzę to. Odczep się, nic mi nie jest.
Eddi wzruszyła ramionami.
– Jak uważasz.
Stuart ścisnął jej rękę.
– Hej, chcę, żebyś była milsza dla kierownictwa tego klubu.
– Co?
– Nie patrz tak na mnie. Po prostu flirtuj. Zrób to dla zespołu.
Miała ochotę uszczypnąć go w nos, by zobaczyć jego uśmiech, ale wiedziała, że takie gesty już go nie bawią.
– Nie załatwia się koncertów, wysyłając gitarzystkę, żeby kokietowała menedżerów. Trzeba po prostu grać dobrą muzykę taneczną.
– Ja gram dobrą muzykę taneczną.
– Same zgrane na śmierć kawałki. Przez cały wieczór ludzie zaglądają do środka, słuchają połowy utworu i odchodzą. Chcesz się założyć?
– O co?
– Że ten miły człowiek przy barze powie nam, żebyśmy jutro nie wracali.
– Niech cię diabli! – wybuchnął Stuart. – Czy to moja wina?
Eddi zamrugała.
– Wkurzyłaś go, tak? Musisz być taką jędzą?
Przez chwilę myślała, żeby coś odparować, ale w jej gardle wezbrał tylko śmiech. Osłupienie, które odmalowało się na twarzy Stuarta, jeszcze bardziej ją rozbawiło. W końcu cmoknęła go w brodę i uśmiechnęła się szeroko.
– Musisz rosnąć tam, gdzie cię zasadzono, skarbie.
Wskoczyła na scenę, wzięła ze stojaka rickenbackera w kolorze czerwonej szminki i przerzuciła pasek przez ramię. Nad talerzami perkusji skrzyżowała wzrok z Carlą.
– Dale już wrócił z przerwy?
Perkusistka pokręciła głową i z sykiem wciągnęła powietrze przez zęby.
– Jest na parkingu.
– A niech to! Cała lewa strona sceny jest w odmiennym stanie świadomości. Ułóżmy listę utworów.
– Już ją mamy.
– Przygotujmy nową. Jeśli mają nas powiesić, lepiej niech to zrobią za Prince’a i Pink Floyd.
– Ale Stuart...
Eddi uśmiechnęła się.
– Chcę opuścić ten zespół w pełni chwały.
Carla wytrzeszczyła oczy.
– Ty... Jezu! No dobrze, róbmy tę listę. Może Chuck Berry?
– Tak. Przynajmniej pokażemy tej spelunie, że flirtujemy z nowoczesną muzyką, co?
W ciągu kilku radosnych minut ułożyły program występu. Właśnie kończyły, gdy zjawił się Stuart i zmierzył je podejrzliwym wzrokiem. Następnie sięgnął po gitarę i zaczął improwizować, bardziej po to, jak przypuszczała Eddi, żeby popisać się przed publicznością elektronicznymi efektami specjalnymi, niż żeby stwierdzić, że wszystko działa.
Dale, basista, bez pośpiechu wszedł na scenę. Miał błogi wyraz twarzy. Był całkiem w porządku, ale ponieważ lubił muzykę country, a nienawidził rock’n’rolla, w czasie przerw pocieszał się trawką. Eddi podkręciła basy na swoim wzmacniaczu, żeby zagłuszyć kolegę, gdyby okazał się zbyt zamroczony.
Carla patrzyła na nią, czekając na sygnał. Stuart i Dale też byli gotowi.
– Odliczaj – powiedziała Eddi do przyjaciółki.
Kline spiorunował ją wzrokiem, ale na znak Carli zaczęli prawie jednocześnie grać.
„Runaway” Del Shannona, choć w trochę zmienionej wersji, był dostatecznie znany, żeby przyciągnąć ludzi na parkiet, a osobliwa aranżacja ukrywała większość błędów. Eddi i Carla wykonywały improwizowane żeńskie chórki. Dale wyglądał na oszołomionego. Przy „In a Different Light” The Bangles Stuart sposępniał, co Eddi wcześniej przewidziała. W następnej piosence, starym przeboju The Eagles, mógł wreszcie pośpiewać i zepsuć parę gitarowych riffów.
Nieliczni słuchacze chyba wyczuli w zespole nagły przypływ entuzjazmu, bo po raz pierwszy tego wieczoru zlitowali się nad nim i w końcu zaczęli tańczyć. Eddi miała nadzieję, że jeszcze nie jest za późno, by zrobić dobre wrażenie na kierowniku, choć zbytnio się nie łudziła.
Carla ustawiła automat perkusyjny na szybki rytm, taki sam wybijała na wielkim bębnie. Goście zostali na parkiecie, czekając na kolejny utwór. Gdy Eddi cicho odliczyła do zera, Dale poprowadził trochę za łatwą do przewidzenia linię basu. Stuart posłał jej nieodgadnione spojrzenie, a kiedy rozległ się przenikliwy dźwięk jego stratocastera, Eddi chwyciła mikrofon i zaczęła śpiewać:
Mówiłeś, że jestem ładna,
Ale nie wierzyłam w twoje słowa.
Ślicznotki, dla których mnie zostawiłeś,
Wyglądają tak samo jak ty.
Brzydcy ludzie brzydko postępują...
I ty mi mówisz, co mam robić?
Weź moją twarz
Możesz ją mieć przez tydzień.
Czy mój nos nie jest zgrabny?
Widzisz, jak ludzie na ciebie patrzą?
Widzisz, ile ona może zdziałać?
Ludzie nadal tańczyli. Grupa nareszcie sprawiała wrażenie zgranej. Eddi czuła się tak, jakby sama tego dokonała jednym ruchem czarodziejskiej różdżki.
Nagle zobaczyła stojącego na skraju parkietu mężczyznę. Jego cera o orzechowym zabarwieniu wydawała się zbyt ciemna dla jego rysów twarzy. Nieznajomy miał gładko zaczesane do tyłu włosy, nie licząc kilku kosmyków opadających na czoło, duże i lekko skośne oczy pod łukami gęstych brwi, wąski i nieco orli nos. Ubrany był w długi czarny płaszcz z podniesionym kołnierzem i lśniący biały szal, w którym odbijały się światła sceny. Śmiało odwzajemnił jej spojrzenie i uśmiechnął się szeroko.
Eddi mocniej ścisnęła mikrofon, zrobiła krok w stronę mężczyzny, bo tylko na tyle wystarczyło jej miejsca, i zaśpiewała ostatnią zwrotkę.
Widziałam, jak odwracasz wzrok,
Kiedy na ciebie patrzę.
Mówisz, że cię przerażam...
To zrozumiała reakcja.
Dlaczego ludzie mieliby patrzeć na ciebie,
Skoro mogą podziwiać mnie?
Nieznajomy utkwił w niej wyzywające spojrzenie, od którego przeszło ją mrowie, a w jego skośnych oczach zapaliły się światełka w kolorach, których nie było nigdzie na sali. Ostatni refren Eddi skierowała do tańczących.
Niemal żałowała, że perkusistka gładko przeszła do następnej piosenki. Sama ledwie zdążyła z pierwszym akordem. Kątem oka dostrzegła mars na twarzy Stuarta.
Chciała zakończyć występ czymś mocnym i porywającym, co spodobałoby się publiczności. Carla wybrała „Cheap Sunglases” ZZ Top. W połowie utworu, pośród deszczu iskier i smrodu spalenizny, wysiadł stary wzmacniacz.
Głos Stuarta został zagłuszony przez gitary i perkusję. Kline, który zwykle nie najlepiej radził sobie z przeciwnościami, stracił panowanie nad sobą. Przerzucił pas nad głową i rzucił instrument na deski sceny. Z jego przedwzmacniacza wydobyło się bolesne wycie.
Bas zagrał całą serię fałszywych nut i umilkł. Eddi uznała, że Dale ma rację. Przez Stuarta nie da się z wdziękiem dokończyć tego numeru. Mimo to dumnie zwieńczyła ostatnie takty ozdobnikiem, a Carla z idealnym wyczuciem wspomogła ją.
Tańczący opuścili parkiet, pozostali goście dopili drinki i zaczęli wkładać kurtki. Eddi wykonała sceniczny ukłon. Kątem oka dostrzegła, że mężczyzna w czarnym płaszczu zmierza do drzwi.
Stuart z posępną miną odłączył swoją gitarę od wzmacniacza i zwinął kable, a Eddi zajęła się własnym sprzętem. Zobaczyła, że w ich stronę zmierza kierownik klubu.
– Ty jesteś liderem? – zapytał.
– Tak – odparł Kline. – A o co chodzi?
Zaraz nas wyleje, pomyślała Eddi. Stuart mógłby jeszcze uratować ich skórę, gdyby był miły i ugodowy. Wiedziała jednak, że nie zdobędzie się na to. Za chwilę kierownik powie mu, co zrobić z zespołem, a Stuart, zamiast grzecznie podziękować za radę, każe mu zachować te mądrości dla siebie.
A gdyby mógł, całą winę najchętniej zwaliłby na nią. No cóż, niech robi, co chce. Schowała gitarę do futerału i ruszyła za kablem do gniazdka.
– Jesteś pewna? – usłyszała za sobą głos Carli.
– Tak. Pomóc ci?
Przyjaciółka była blada i zmęczona.
– Możesz spakować elektronikę.
Eddi skinęła głową i zaczęła odłączać automat perkusyjny.
– Dobrze się spisałaś, dziecino. Nawet na końcu, kiedy wszystko się schrzaniło.
Carla uśmiechnęła się.
– Trzeba umieć efektownie odejść.
Stuart i kierownik klubu zaczęli przekrzykiwać się przy barze.
– Zamówiłem pięć cholernych występów! – wrzeszczał menedżer. – A wy, do ciężkiej cholery, zerwaliście umowę!
Carla spojrzała na Eddi.
– Czy to znaczy, że nie dostaniemy zapłaty?
Eddi rozejrzała się za Dale’em, ciekawa, jak przyjmie nowinę, ale nigdzie go nie dostrzegła.
– Myślisz, że w twoim wozie zmieści się również mój sprzęt?
– W Titanicu? Nawet nie będę musiała składać siedzeń.
Musiały jednak je złożyć, ale wszystko się zmieściło: bębny, automat perkusyjny, gitara Eddi i jej fender. Stuart i kierownik klubu nie zwracali na nie uwagi, choć trzy razy przechodziły obok nich obładowane instrumentami.
Gdy Carla ruszała z parkingu, Eddi dostrzegła Dale’a. Opierał się o tył swojego zardzewiałego dodge’a i palił.
– Zaczekaj! – krzyknęła, wyskoczyła z samochodu i podbiegła do basisty. – Hej, Dale!
– Eddi? Stuart nadal robi swoje.
– Czyli co?
Dale wzruszył ramionami i zaciągnął się skrętem.
– No wiesz, świruje – rzucił ochrypłym głosem, wydmuchał dym i podał jej papierosa.
Eddi pokręciła głową.
– Nie sądziłam, że zauważyłeś...
– W ostatnim miesiącu było tak źle, że trudno było nie zauważyć. – Uśmiechnął się ze smutkiem, patrząc na czubki swoich kowbojskich butów. – A więc jedziesz?
– Tak. To znaczy opuszczam zespół.
– Właśnie to miałem na myśli.
– Chciałam się pożegnać. Będę za tobą tęsknić. – Eddi uświadomiła sobie ze zdziwieniem, że to prawda.
Dale uśmiechnął się do trzymanego w ręce skręta.
– Może ja też dam sobie spokój z graniem. Mój przyjaciel ma farmę za Shakopee. Mówi, że mogę zatrzymać się u niego. Hoduje kozy i pszczoły... Cholerne dziwactwo. – Nagle spojrzał na nią całkiem przytomnie, a z jego głosu zniknęła senność. – Wiesz, jesteś naprawdę dobra. Nie lubię takiej muzyki, ale ty jesteś dobra.
Eddi nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc tylko go uściskała i szepnęła:
– Żegnaj, Dale.
I wróciła biegiem do samochodu.
Carla skręciła na szosę nr 35. Eddi odwróciła się i przez tylną szybę popatrzyła na obraz Minneapolis na tle nieba. Białe światło opasywało szczyt budynku IDS i odbijało się od pobliskiego wieżowca z niebieskiego szkła. Zegar na starym gmachu sądu wyróżniał się czerwienią wskazówek. Rzeka lśniła niczym czarna lakierowana skóra, a biegnące nad szosą wiadukty kolejowe jaśniały jak na filmie.
– Uwielbiam ten widok – powiedziała Eddi z westchnieniem. – Nawet Metrodome wygląda stąd nieźle, jak grzyb fosforyzujący w ciemności.
– O rany, ale ty jesteś sentymentalna – stwierdziła Carla.
Eddi odwróciła się do przedniej szyby.
– Myślisz, że dobrze robię?
– Chodzi ci o rzucenie Wybitnej Osobowości?
Eddi spojrzał...
Poczwarka_