Raymond Chandler - Kobieta w jeziorze.pdf

(123 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
tytuł: "Kobieta w jeziorze"
autor: Raymond Chandler
Przeł. Andrzej Zerwałd
Warszawa 1990
Pisał R. Duń
Korekty dokonały
K. Kruk
i K. Markiewicz
* * *
I. Nie powiadamiając władz
Rozsiadłem się właśnie złożywszy nowiutkie buty na blacie biurka, kiedy wpadł
Violets M'Gee. Sierpniowy ranek był ospały, upalny i parny, nawet prześcieradło
kąpielowe nie wystarczało do ocierania potu z karku.
- Jak leci, chłopcze? - spytał, jak zwykle, Violets. - Od tygodnia nic się nie
dzieje, co? Pewien facet, nazywa się Howard Melton i pracuje w Avenant Building,
zgubił żonę. Jest dyrektorem filii Doreme Cosmetic Company. Ma swoje powody,
żeby oficjalnie nie zgłaszać zaginięcia małżonki. Szef go trochę zna. Przejdź
się tam, tylko przedtem zdejmij te buty. Wyglądasz w nich, jakbyś się wybierał
na paradę. Violets M'Gee pracuje jako śledź w wydziale zabójstw w Biurze Szeryfa
i gdyby nie drobne zlecenia, które mi czasem daje z dobroci serca, z trudem
wiązałbym koniec z końcem. Ta sprawa zapowiadała się trochę inaczej, zdjąłem
więc nogi z biurka, i jeszcze raz wytarłem kark i wyszedłem. Avenant Building
stoi na rogu OLive i Sixth, prowadzi do niego chodnik w czarno-białą
szachownicę. Windy obsługują tu dziewczyny w szarych jedwabnych rubaszkach i
bufiastych beretach, jakich używają artyści malarze, żeby farba nie chlapała im
na włosy. Doreme Cosmetic Company zajmowała ładny lokal na szóstym piętrze.
Recepcję z lustrzanymi ścianami i perskimi dywanami zdobiły wazony z kwiatami i
dziwaczne połyskujące rzeźby. Miła blondyneczka siedziała przy centralce
telefonicznej, wbudowanej w duże biurko, na którym stały kwiaty i umieszczona
pod kątem tabliczka z napisem: "Panna Van de Graaf". Panna miała okulary ~a la
Harold Lloyd, włosy ściągnięte do tyłu i związane wysoko, w strefie wiecznego
śniegu. Powiedziała, że pan Howard Melton jest akurat na konferencji, ale ona
może przy sposobności podać mu moją wizytówkę, i spytała, w jakiej przyszedłem
sprawie. Odparłem, że nie mam wizytówki, a nazywam się John Dalmas, od pana
Westa.
- Kto to taki, pan West? - zapytała ozięble - czy pan Melton go zna?
- Nie mam pojęcia, siostro. Nie znając pana Meltona, nie znam jego przyjaciół.
- Jakiego rodzaju sprawa pana sprowadza?
- Osobista.
- Aha. Szybko położyła parafę na trzech papierkach leżących na biurku, żeby nie
cisnąć we mnie kałamarzem. Wyszedłem na korytarz i usiadłem w niebieskim
skórzanym fotelu z chromowanymi poręczami. Wyglądem, zapachem i w dotyku
niezwykle wprost przypominał fotel fryzjerski. Mniej więcej po pół godzinie
otwarły się drzwi za metalową balustradą i tyłem wyszło dwóch zaśmiewających się
mężczyzn. Trzeci przytrzymywał drzwi i wtórował im. Uścisnęli sobie ręce, tamci
dwaj opuścili lokal, a trzeci w mgnieniu oka zmazał uśmiech z twarzy i spojrzał
na pannę Van de Graaf.
- Są jakieś sprawy? - spytał władczym głosem? Sekretarka zaszeleściła papierami.
- Nie, proszę pana. Jakiś pan... Dalmas chciałby się z panem widzieć. Od pana
Westa. W sprawie osobistej.
- Nie znam takiego - warknął szef. - Mam już tyle polis ubezpieczeniowych, że
nie nadążam z płaceniem stawek. Popatrzył na mnie krótko i nieprzyjaźnie, po
czym zniknął w swoim pokoju, trzaskając drzwiami. Panna Van de Graaf uśmiechnęła
się do mnie z lekkim żalem. Zapaliłem papierosa i dla odmiany założyłem lewą
nogę na prawą. Po pięciu minutach drzwi za balustradą znów się otwarły,
mężczyzna wyszedł w kapeluszu na głowie i obrażonym tonem oznajmił, że wróci za
pół godziny. Minął bramkę w balustradzie i ruszył w stronę wyjścia, wtem jednak,
zrobiwszy zgrabny zwrot, podszedł do mnie wielkimi krokami. Patrzył z góry -
potężny mężczyzna, sześć stóp i dwa cale, odpowiedniej do wzrostu budowy. Gładko
wymasowana twarz nosiła ślady hulaszczego życia. Oczy miał czarne, surowe i
zdradliwe.
- Pan chciał się ze mną widzieć? Wstałem, wyciągnąłem portfel i podałem mu
wizytówkę. Obejrzał ją i obrócił w palcach. Jego wzrok wyrażał zamyślenie.
- Kto to jest pan West?
- Nie mam pojęcia. Spojrzał mi prosto w oczy, surowo, ale z zainteresowaniem.
- To dobry pomysł - powiedział. - Chodźmy do gabinetu. Sekretarka tak się
zdenerwowała, że kiedy przechodziliśmy obok niej przez bramkę w balustradzie,
próbowała parafować trzy papierki naraz. Gabinet był długi, mroczny i cichy, ale
bynajmniej nie chłodny. Na ścianie wisiała duża fotografia, przedstawiająca
ponurego typa, który w swoim czasie z niejednego pieca chleb jadł. Potężny
mężczyzna przeszedł za biurko, warte przynajmniej osiemset dolarów, i usadowił
się w wyściełanym fotelu dyrektorskim z wysokim oparciem. Popchnął ku mnie
skrzyneczkę z cygarami. Zapaliłem, a on przyglądał mi się przez chwilę zimnym,
nieruchomym wzrokiem.
- To sprawa bardzo poufna - zaczął.
- Aha. Jeszcze raz obejrzał moją wizytówkę i wsunął ją do portfela ze
złoceniami.
- Kto pana przysłał?
- Przyjaciel z Biura Szeryfa.
- Musiałbym wiedzieć o panu troszkę więcej. Podałem mu dwa nazwiska i telefony.
Sięgnął po aparat, poprosił o miasto i sam wykręcił numery. Zastał oba moje
kontakty. Po czterech minutach odłożył słuchawkę i znów wyciągnął się w fotelu.
Obaj otarliśmy sobie kark z potu.
- Na razie wszystko się zgadza
- powiedział. - Teraz niech mi pan udowodni, że jest pan tym, za kogo się
podaje. Wyjąłem portfel i pokazałem mały fotostat licencji. To mu wystarczyło.
- Jaka jest pańska stawka?
- Dwadzieścia pięć dolców dziennie i zwrot kosztów.
- To za dużo. Jakiego rodzaju koszta wchodzą w grę?
- Benzyna i olej, od czasu do czasu łapówka, posiłki i whisky. Głównie whisky.
- Czy pan nic nie je, kiedy pan nie pracuje?
- Jem, ale nie tak dobrze. Uśmiechnął się. W jego uśmiechu, tak jak we wzroku,
było coś lodowatego.
- Chyba się jakoś dogadamy - stwierdził. Otworzył szufladę i wyjął butelkę
szkockiej. Napiliśmy się. Postawił butelkę na podłodze, otarł usta, zapalił
papierosa ozdobionego monogramem i zaciągnął się z lubością.
- Niech pan spuści do piętnastu - zaproponował. - W dzisiejszych czasach... I
proszę nie przesadzać z piciem.
- Chciałem pana nabrać - stwierdziłem. - Człowiekowi, którego nie da się nabrać,
nie można ufać. Znów się uśmiechnął.
- Umowa stoi. Ale pierwszy warunek to obietnica, że w żadnym wypadku nie będzie
się pan kontaktował ze swoimi przyjaciółmi gliniarzami.
- Zgoda, jeśli pan nikogo nie zamordował. Wybuchnął śmiechem.
- Na razie nikogo. Ale uprzedzam, że twardy ze mnie gość. Chcę, żeby pan trafił
na ślad mojej żony, ustalił, gdzie obecnie przebywa i co robi, w dodatku tak, by
ona o tym nie wiedziała. Znikła jedenaście dni temu - dwunastego sierpnia - z
naszego domku letniego nad jeziorem Little Fawn. To jeziorko, które należy do
mnie i dwóch innych facetów. Trzy mile od Puma Point. Oczywiście wie pan, gdzie
to jest.
- W górach San Bernardino, jakieś czterdzieści mil od miasteczka San Bernardino.
- Tak. Strzepnął popiół na blat biurka i pochylił się, żeby go zdmuchnąć na
podłogę.
- Little Fawn ma zaledwie nieco ponad ćwierć mili długości. Zbudowaliśmy nad nim
tamę, licząc na wzrost cen gruntu - ale się przeliczyliśmy. Są tam cztery domki.
Mój, dwa, które należą do moich przyjaciół, oba tego lata nie zamieszkane, i
czwarty, nad tym brzegiem bliżej szosy. Mieszka w nim niejaki William Haines z
żoną. Inwalida wojenny na rencie. Nie płaci czynszu, za to pilnuje domków. Moja
żona spędzała tam lato i miała wrócić do miasta dwunastego z powodu obowiązków
towarzyskich, jakie ją czekały w sobotę. Nie wróciła. Kiwnąłem głową. Mężczyzna
otworzył zamykaną na klucz szufladę i wyjął kopertę, a z niej zdjęcie i
telegram, który pchnął w moją stronę. Wysłany 15 sierpnia o #/9#18, był
zaadresowany do Howarda Meltona, 715 Avenant Building Los Angeles, i brzmiał:
"Jadę po meksykański rozwód stop wychodzę za Lance'a stop żegnaj i powodzenia
stop Julia". Odłożyłem żółty blankiet na biurko.
- Julia to imię mojej żony - wyjaśnił Melton.
- A kto to jest Lance?
- Lancelot Goodwin. Jeszcze rok temu był moim osobistym sekretarzem. Potem
dostał trochę forsy i odszedł. Od dawna wiem, że Julia i on czuli do siebie
miętę, o ile można to tak nazwać.
- Ależ proszę, jeśli o mnie chodzi. Popchnął zdjęcie przez szerokość biurka.
Amatorska fotografia na błyszczącym papierze przedstawiała szczupłą, drobną
blondynkę i wysokiego, smukłego, przystojnego, może odrobinę za bardzo
przystojnego, bruneta w wieku lat trzydziestu pięciu. Blondynka mogła mieć od
osiemnastu do czterdziestu lat. Taki typ urody. Z tych, co zachowują linię, nie
odmawiając sobie jedzenia. Miała na sobie kostium kąpielowy, który nie zmuszał
do natężania wyobraźni, Mężczyzna był w kąpielówkach. Siedzieli na piasku, pod
pasiastym plażowym parasolem. Położyłem zdjęcie na telegramie.
- Oto wszystkie dowody rzeczowe - powiedział Melton - ale nie wszystkie fakty.
Napije się pan? Nalał, wypiliśmy. Znów odstawił butelkę na podłogę. Wtem
zadzwonił telefon. Rozmawiał krótko, potem zastukał w widełki i poprosił
sekretarkę, żeby go z nikim nie łączyła.
- Z początku nic więcej się nie działo - podjął. - Ale w zeszły piątek spotkałem
na ulicy Lance'a Goodwina. Twierdzi, że od paru miesięcy nie widział się z
Julią. Wierzę mu, bo Lance to facet bez kompleksów, który niczego się nie boi.
Stać by go było na to, żeby w razie czego powiedzieć mi prawdę prosto w oczy.
Przy tym myślę, że on sam będzie trzymał język za zębami.
- Czy mogli tu wchodzić w grę jacyś inni mężczyźni?
- Nie. Jeśli jacyś byli, ja nic o tym nie wiem. Podejrzewam, że Julia trafiła
gdzieś do pudła i udało się jej, za pomocą łapówki, albo w inny sposób, ukryć
swoją tożsamość.
- Do pudła? Za co? Zawahał się.
- Julia jest kleptomanką. - Powiedział spokojnie po chwili.
- Nieszkodliwą i tylko od czasu do czasu. Przeważnie wtedy, gdy za dużo pije.
Miewa takie okresy. Dotąd próbowała swoich sztuczek tu, w Los Angeles, w dużych
domach towarowych, gdzie mamy otwarte konto. Złapali ją parę razy, ale zawsze
się wyłgała i sprzedawcy wystawiali rachunek. Nie było dotychczas większego
skandalu, którego bym nie umiał zatuszować. Ale w obcym mieście... Przerwał i
zmarszczył brwi.
- Muszę uważać, żeby nie stracić posady w Doreme - stwierdził.
- Czy kiedyś jej zdejmowano?
- Co proszę?
- Czy zdejmowano jej odciski palców?
- Nic mi o tym nie wiadomo - powiedział, wyraźnie zaniepokojony.
- A ten Goodwin wie o jej ubocznym hobby?
- Trudno powiedzieć. Mam nadzieję, że nie. Sam, rzecz prosta, nigdy o niczym
takim ze mną nie rozmawiał.
- Chciałbym dostać jego adres.
- Jest w książce telefonicznej. Goodwin ma domek w rejonie Chevy Chase, koło
Glendale. Na zupełnym odludziu. Mam podejrzenie, że Lance to samotny myśliwy.
Wszystko ładnie się układało, ale nie powiedziałem tego na głos. Nie wiedziałem,
skąd w najbliższym czasie mógłbym się spodziewać jakichś innych uczciwie
zarobionych pieniędzy.
- Był pan oczywiście nad Little Fawn po zaginięciu żony? Zaskoczyłem go tym
pytaniem.
- Prawdę mówiąc - nie. Nie widziałem powodu. Dopóki nie spotkałem Lance'a przed
wejściem do Klubu Sportowego, przypuszczałem, że on i Julia są gdzieś razem,
może nawet już po ślubie. Rozwody meksykańskie załatwia się szybko.
- A co z pieniędzmi? Miała przy sobie dużo forsy?
- Nie wiem. Julia odziedziczyła sporo pieniędzy po ojcu. Sądzę, że w razie
potrzeby mogłaby dysponować grubszą forsą.
- Rozumiem. A jak była ubrana
- nie, tego nie może pan wiedzieć. Potrząsnął głową.
- Nie widziałem jej od dwóch tygodni. Zwykle nosiła ciemne rzeczy. Może Haines
panu powie. Przypuszczam, że on wie o jej zaginięciu. Mam nadzieję, że będzie
umiał trzymać gębę na kłódkę. Uśmiechnął się krzywo.
- Miała - kontynuował po chwili - ośmiokątny platynowy zegarek na bransoletce z
dużych płytek. Prezent urodzinowy. W środku było wyryte jej imię. Miała też
pierścionek z diamentem i szmaragdami oraz platynową ślubną obrączkę z
wygrawerowanym napisem: "Howard i Julia Meltonowie, 27 lipca 1926".
- Ale nie podejrzewa pan jakiejś nieczystej sprawy?
- Nie - zaprzeczył i odrobinę się zaczerwienił. - Już mówiłem, co podejrzewam.
- Co mam robić, jeśli siedzi gdzieś w pudle? Zawiadomić pana i czekać?
- Oczywiście. A jeśli jest na wolności, niech pan jej nie spuszcza z oka, dopóki
nie przyjadę. Myślę, że dam sobie radę w każdej sytuacji.
- Taak. W końcu kawał z pana chłopa. Mówi pan zatem, że żona wyjechała znad
jeziora dwunastego sierpnia. Ale sam pan tam nie był. Więc wyjechała - czy tylko
miała wyjechać - czy też wnioskował pan z daty telegramu?
- Brawo. Zapomniałem o jednym. Julia faktycznie wyjechała dwunastego. Nie lubiła
jeździć nocą, więc wyruszyła po południu i zatrzymała się w hotelu Olimpia,
gdzie poczekała na pociąg. Wiem o tym, ponieważ po tygodniu zadzwonił do mnie
hotelarz, poinformował, że auto stoi u nich w garażu i spytał, kiedy je odbiorę.
Powiedziałem, że wpadnę, jak będę miał czas.
- No cóż, panie Melton. Myślę, że rozejrzę się po okolicy, a najpierw sprawdzę
tego Lancelota Goodwina. Być może nie powiedział panu całej prawdy. Melton
wręczył mi książkę telefoniczną okolic Los Angeles. Znalazłem. Lancelot Goodwin
mieszkał przy Chester Lane 3416. Nie znałem tej ulicy, ale w samochodzie miałem
mapę.
- Pojadę tam i trochę powęszę. Przydałoby mi się nieco forsy na koncie.
Powiedzmy stówę.
- Na początek wystarczy pięćdziesiąt. Wyjął portfel ze złoceniami i wręczył mi
dwie dwudziestki oraz dziesięciodolarówkę.
- Wezmę od pana pokwitowanie, tak dla porządku. Miał w biurku kwitariusz,
napisał, co tam chciał, a ja podpisałem. Schowałem oba dowody rzeczowe do
kieszeni i wstałem. Wymieniliśmy uścisk dłoni. Zostawiłem go, czując, że jest to
facet, który myli się rzadko, zwłaszcza w sprawach pieniężnych. Kiedy
wychodziłem, sekretarka spojrzała na mnie koso. Myślałem o tym z niepokojem
prawie do samej windy.
* * *
II. Wymarły dom
Samochód stał na parkingu po drugiej stronie ulicy, pojechałem więc Fifth w
kierunku północnym, skręciłem na lewo od Flower, potem zjechałem w Glendale
Boulevard i wreszcie znalazłem się w samym Glendale. Była pora lunchu, więc
zatrzymałem się i zjadłem kanapkę. Chevy Chase to głęboki kanion przerzynający
podgórze, na pograniczu Glendale i Pasadeny. Teren jest gęsto zalesiony, a
boczne drogi bywają ciemne i zarośnięte. Chester Lane okazała się tak ciemna,
jakby biegła przez sekwojową puszczę. Na samym jej końcu mieścił się domek
Goodwina - mały bungalow w stylu angielskim, ze stromym dachem i oprawionymi w
ołów szybami, które nie przepuszczałyby wiele światła, nawet gdyby było co
przepuszczać. Domek przycupnął między dwoma wzgórzami, od frontu, prawie na
samej werandzie, rósł olbrzymi dąb. Istne gniazdko rozkoszy. Stojący obok domku
garaż był zamknięty. Poszedłem zygzakowatą ścieżką, wyłożoną kamieniami, i
nacisnąłem dzwonek. Słyszałem, jak dzwoni gdzieś w głębi, tym głuchym dźwiękiem,
charakterystycznym dla dzwonków w opustoszałych domach. Spróbowałem jeszcze dwa
razy. Nikt nie otworzył. Przedrzeźniacz usiadł na ładnie utrzymanym trawniku
przed domkiem, wygrzebał sobie robaka i odfrunął. Ktoś zapalił silnik samochodu,
gdzieś za zakrętem, poza zasięgiem mego wzroku. Po drugiej stronie ulicy stał
nowiutki dom, z tabliczką "Na sprzedaż" wbitą w kupę nawozu przemieszanego z
nasionami trawy. W pobliżu nie było innych domów. Jeszcze raz nacisnąłem dzwonek
i krótko załomotałem kołatką w kształcie wystającego z lwiej paszczy
pierścienia. Potem zszedłem z werandy i przez szparę w drzwiach zajrzałem do
garażu. Stał tam jakiś lśniący w przyćmionym świetle samochód. Węszyłem dalej;
za domkiem zobaczyłem jeszcze dwa dęby, palenisko na śmieci, a pod jednym z
dębów zielony stół ogrodowy i trzy krzesła. Ten zacieniony zakątek był tak cichy
i spokojny, że wzięła mnie ochota odpocząć. Podszedłem jednak do tylnych drzwi
domku, oszklonych w górnej części i zamykanych na sprężynowy zatrzask, by
spróbować przekręcić gałkę. To nie był mądry pomysł. Drzwi ustąpiły, więc
zaczerpnąłem głęboko powietrza i wszedłem. Ten Lancelot Goodwin będzie musiał
wysłuchać moich argumentów, jeśli to pułapka. A jeśli nie, chciałem się trochę
rozejrzeć po jego włościach. Coś mnie w tym człowieku niepokoiło, może jego
imię? Drzwi prowadziły do sieni, przedzielonej kilkoma wąskimi i wysokimi
przepierzeniami. Z sieni inne drzwi, też na zatrzask, i też nie zamknięte,
wiodły do kuchni z jaskrawymi kafelkami i obudowaną drewnem kuchenką gazową.
Obok zlewu stało mnóstwo pustych butelek. Były tu ponadto dwie pary wahadłowych
drzwi. Pchnąłem te, które wiodły ku frontowi domku. UJrzałem jadalnię z barkiem,
na którym stało jeszcze więcej butelek, tym razem wcale nie pustych. Salonik
znajdował się po mojej prawej, za łukowatym wejściem. Nawet w środku dnia było w
nim ciemno. Ładnie umeblowany, miał wbudowane w ścianę półki, pełne książek,
których nie kupowano całymi seriami. W kącie stało meblowe radio, a na nim
szklanka do połowy wypełniona bursztynowym płynem. W środku pływał jeszcze lód.
Radio buczało z cicha, za skalą jarzyło się światło. Odbiornik był włączony, ale
zupełnie ściszony. Wszystko to wyglądało zabawnie. Obróciłem się i w lewym rogu
pokoju zobaczyłem coś jeszcze zabawniejszego. W głębokim fotelu obitym brokatem,
opierając stopy w kapciach na podobnie obitym stołeczku, siedział jakiś
mężczyzna. Miał na sobie rozpiętą pod szyją koszulkę polo i kremowe spodnie z
białym paskiem. Lewa ręka spoczywała na szerokiej poręczy fotela, podczas gdy
prawa zwisała ociężale z drugiej poręczy na jednobarwny, matoworóżowy dywan. Był
to szczupły brunet, przystojny i dobrze zbudowany. Jeden z tych facetów, co
szybko się poruszają i są silniejsi, niż na to wyglądają. Lekko rozwarte wargi
odsłaniały krawędzie zębów. Głowę przechylił nieco, jakby się zdrzemnął po paru
szklaneczkach przy dźwiękach muzyki. Był jeszcze rewolwer, na podłodze, obok
prawej ręki mężczyzny, no i była też czerwona dziura z osmalonymi brzegami, w
samym środku jego czoła. Z brody spokojnie kapała krew, padając na białą
koszulkę polo. Przez całą minutę - która w takich okolicznościach może być długa
jak kciuk kręgarza - nie drgnął mi żaden muskuł. Jeśli w ogóle oddychałem, to
tylko ukradkiem. Tkwiłem w miejscu, sflaczały niczym pęknięty wrzód, i
przyglądałem się, jak krew pana Lancelota Goodwina zbiera się na jego brodzie w
małe krople, przypominające perełki, a potem powoli, raz po raz, spada,
powiększając sporą czerwoną plamę, zakłócającą biel koszulki polo. Miałem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin