Afera żelazo.docx

(129 KB) Pobierz

 

Iwona Jurczenko, Krzysztof Kilijanek

LUDZIE Z "ŻELAZA"

Największa afera w polskim wywiadzie

1991

 

 

 

Wstęp

 

Rok 1972:

"Departament I MSW korzystał za granicą z usług grupy osób zaangażowanych w krajach zachodnich w działalność kryminalną. Osoby ww. dysponowały wartościami dewizowymi uzyskiwanymi w wyniku nielegalnych manipulacji (oszustwa). Od grupy tej Departament uzyskał określone wartości dewizowe (biżuteria złota, kamienie szlachetne itd.- wartości ok. 20 mln zł) przekazując je na rzecz Skarbu Państwa" (z notatki dyrektora Departamentu I skierowanej do Piotra Jaroszewicza, 1 sierpnia 1972 roku).

Rok 1984:

"Popełnione co najmniej rażące błędy i zaniedbania przy przejęciu, zabezpieczeniu i zaewidencjonowaniu przejętego mienia, doprowadziły do zagarnięcia przez dotychczas nie ustalone osoby MSW ogromnej ilości wyrobów ze złota i srebra, kamieni szlachetnych i innych walorów" ( z listu gen. Kiszczaka do gen. Jaruzelskiego, 12 lipca 1984 roku).

"Są takie sprawy, które szef wywiadu zabiera ze sobą do grobu" (gen. Milewski podczas przesłuchania przez komisję Biura Politycznego KC PZPR, 26 listopada 1984 roku).

Rok 1990:

Kiszczak: "Nikt z kierownictwa MSW, kto prowadził tę sprawę, i nikt z tych, którzy podjęli decyzję o nieprzekazywaniu sprawy prokuraturze, nie kierował się interesem osobistym. Wyłącznym motywem była racja stanu".

Czyrek: "Komisja nie mogła sformułować innego niż taki wniosku, bo to nie jest ani prokuratura, ani sąd".

Czubiński: "Uważam, że wszystkie sprawy na tym etapie, na jakim mogliśmy je wtedy podsumować - zostały ujęte prawidłowo".

Szlachcic: "Wstyd powiedzieć, ale poszedłem tylko dlatego, bo nigdy wcześniej nie widziałem tyle złota".

Kania: "Wówczas słyszałem tylko, że nasz wywiad prowadził operację, w wyniku której uzyskał znaczne ilości złota".

Urban: "Gdzie są te państwa, choćby najbardziej demokratyczne, które oddają w ręce sądów rozpatrywanie przestępczych afer swego wywiadu?"

Nowicki: "Milewski wstał, pocałował legitymację, rozpłakał się i powiedział, że będzie o nią walczył do końca życia".

Orzechowski: "Pamiętam, jak Milewski lubił mówić o sobie »my«, a w tej wszechpotężnej formule zawierała się ukryta groźba wiedzy o każdym z nas".

 

ROZDZIAŁ I

Operacja "Żelazo"

 

Notatka służbowa:

"19 kwietnia 1984 r. do MSW zgłosił się Mieczysław J. ze skargą na bezpodstawne aresztowanie brata, Kazimierza J. Wysuwane przeciwko Kazimierzowi zarzuty, dotyczące m.in. spekulacji alkoholem, określił jako szykany i porachunki ze strony pracowników MSW. Mówił o swych powiązaniach z resortem spraw wewnętrznych od początku lat sześćdziesiątych oraz stwierdził, że jeśli zastosowany wobec Kazimierza J. areszt nie zostanie uchylony, to nie będzie się wahał z ujawnieniem faktu współpracy ich obu z wywiadem MSW oraz charakteru zrealizowanych przez nich na polecenie wywiadu zadań bandycko-kryminalnych. Jest zawiedziony i rozczarowany postawą tych pracowników MSW, którzy mieli bezpośredni z nimi kontakt. Obawiał się o bezpieczeństwo osobiste sugerując, że MSW ma związek ze śmiercią ich dwóch braci: Józefa, który zmarł w Polsce wskutek obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym, oraz Jerzego, który zmarł w Austrii w nie wyjaśnionych okolicznościach. Posuwał się do prób szantażu wobec MSW oraz przedstawicieli najwyższych władz PRL".

Komisja MSW powołana w roku 1984, w składzie: gen.dyw. Władysław Pożoga, podsekretarz stanu, szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu - przewodniczący oraz członkowie: gen.bryg. Lucjan Czubiński - podsekretarz stanu sprawujący nadzór nad wojskami MSW; gen.bryg. Zdzisław Sarewicz - dyrektor Departamentu I; płk Zbigniew Pocheć - I sekretarz KZ PZPR przy MSW; płk Tadeusz Kwiatkowski - doradca ministra spraw wewnętrznych; płk Konrad Biczyk - zastępca dyrektora Departamentu I; płk Jerzy Gar lej - zastępca dyrektora Biura Śledczego MSW; płk Włodzimierz Lipiński - zastępca naczelnika wydziału Departamentu I MSW - "miała za zadanie ustalić rolę braci Kazimierza i Mieczysława J. w działaniu wywiadowczym Departamentu I MSW, zasadność podejrzeń i zarzuty kierowane pod adresem MSW oraz określić sposoby przeciwdziałania ewentualnym niekorzystnym implikacjom prawnym, operacyjnym i politycznym wynikającym z tej sprawy".

*

Nie jest łatwo poznać drogę życiową współpracownika polskiego wywiadu. Wprawdzie zawsze pozostają pewne dokumenty, ale te prędzej gmatwają ludzkie losy, niż układają je w harmonijną całość. Tak przynajmniej jest w przypadku Kazimierza J., człowieka z powiatowego miasteczka gdzieś na południowym krańcu PRL...

Czy Kazimierz J. jest człowiekiem o dwóch twarzach, czy też może celowo, ze względów operacyjnych, już w latach pięćdziesiątych preparowano mu fałszywy życiorys?

 

Notatka opracowana na podstawie akt archiwalnych osobowych b. Departamentu Kadr b. Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, dotyczących Kazimierza J.:

"Wymieniony w dniu 15.10.1952 r. w Wydziale Personalnym WUBP w Katowicach złożył podanie o przyjęcie go do szkoły oficerskiej MBP. Prośbę swą motywował pobudkami ideologicznymi, a w życiorysie swym nawiązywał do aktywnej działalności w ORMO i ZMP. Po przyjęciu do służby Kazimierz J. został skierowany do Centrum Wyszkolenia MBP w Legionowie na kurs A-l. W trakcie prowadzonej kontroli specjalnej ustalono, że Kazimierz J. zataił szereg niewygodnych dla niego danych biograficznych, takich jak: posiadanie przez ojca sklepu przed 1939 rokiem, karalność braci, niski stopień dyscypliny podczas nauki w Technikum Górniczym (skłonność do nadużywania alkoholu), niewłaściwa działalność w szeregach ZMP. W oparciu o powyższe ustalenia rozkazem ministra MBP numer 430 z dnia 19 maja 1953 roku podjęto decyzję o wydaleniu z resortu Kazimierza J. Po oficjalnym ogłoszeniu niniejszej decyzji Kazimierz J. usiłował popełnić samobójstwo zadając sobie cios scyzorykiem w okolice serca. W następstwie targnięcia się na własne życie Kazimierz J. odniósł tylko powierzchowne rany, gdyż nóż trafił na żebra. Po udzieleniu mu niezbędnej pomocy medycznej został ponownie odesłany do miejsca zakwaterowania. Swój desperacki krok tłumaczył tym, że nie widzi dla siebie dalszych perspektyw po zwolnieniu go z pracy w resorcie. Po zwolnieniu go z MBP Kazimierz J. pisał rozpaczliwe listy do ministra bezpieczeństwa publicznego i prezesa Rady Ministrów z prośbą o ponowne przyjęcie go do pracy służb w MBP. Decyzja o zwolnieniu została jednak utrzymana w mocy. Kazimierz J. otrzymał skierowanie do Krakowa, gdzie przy pomocy WUBP otrzymał pracę" *[Dokumenty przytaczamy bez poprawiania.].

Natomiast według ustaleń komisji generała Pożogi z 1984 roku, kariera Kazimierza J. w resorcie bezpieczeństwa publicznego - po zwolnieniu go ze szkoły - wyglądała zupełnie inaczej. Na początku lat pięćdziesiątych rozpoczął zasadniczą służbę wojskową w jednej z jednostek Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW). W 1951 roku trafił do dwuletniej szkoły oficerskiej kształcącej kadry MBP. Kształcono tam fachowców dla potrzeb wywiadu. Kazimierz J. twierdzi, że już jako student brał udział w operacji, która miała zdemaskować szpiegowską działalność jednego z amerykańskich dyplomatów ówcześnie akredytowanych w Warszawie. Z niewiadomych przyczyn Kazimierz J. przerwał naukę po kilku miesiącach i w stopniu plutonowego odbył służbę wojskową w jednostce oznaczonej numerem 2944 w Rembertowie.

Być może wtedy Centrala podjęła decyzję o "zamrożeniu" Kazimierza J. Może wiązano z nim większe nadzieje na przyszłość? Może miał brać udział w jakichś wielkich operacjach? Tymczasem został oddelegowany do ochrony "obiektu specjalnego znaczenia" w Kowarach. Wydobywano tam rudę uranową - materia) niezwykle cenny ze strategicznego punktu widzenia. Nie wiadomo jednak, czy taka jednostajna, nie dająca możliwości wykazania się własną inwencją praca była szczytem marzeń młodego człowieka. W ogóle nie wiadomo, czy to wszystko prawda. Dokumenty dotyczące tego okresu życia Kazimierza J. nie zawierają wielu informacji.

Jest rok 1960. Centrala jakby przypomina sobie o niedoszłym absolwencie rembertowskiej szkoły b. Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a przy okazji do planowanych działań angażuje bezpośrednio dwójkę braci Kazimierza J.: Mieczysława i Jana. Pośredni związek z podejmowanymi przez nich zadaniami będzie miał czwarty brat - Józef, ich siostra oraz jej mąż.

*

Kazimierz, Mieczysław i Jan już wcześniej musieli pozostawać w orbicie zainteresowań centrali polskiego wywiadu, bowiem cała trójka podobno otrzymuje od Centrali nakaz wyjazdu do Europy Zachodniej. Każdy do innego kraju.

Zapisują się na wycieczkę na Zachód organizowaną przez Polski Związek Motorowy. Kłopotów z otrzymaniem paszportów nie mają. Po przekroczeniu granicy Republiki Federalnej Niemiec odłączają się od towarzyszy podróży. Kazimierz twierdzi, że przed wyjazdem Centrala nie przekazała im żadnych konkretnych poleceń czy zadań do wykonania. Scenariusz był możliwie najprostszy: uciekli z kraju, bo mieli już dość życia w państwie komunistycznym. Od lat marzyła im się prawdziwa wolność, a tę mogą znaleźć tylko na Zachodzie.

O jednym jednak nie powiedzieli tamtejszym władzom: że, owszem, mieli tu rozpocząć nowe życie i wtapiać się w obce dotychczas społeczeństwo, ale przede wszystkim mieli czekać na sygnał z Centrali. Mógł on przyjść każdego dnia o każdej porze dnia i nocy. Nie wiadomo tylko kiedy: za kilka miesięcy, za rok, dwa... Mógł też nie nadejść wcale, ale oni musieli zawsze być gotowi na jego przyjęcie. Czekali więc.

Pierwszy tego bezruchu nie wytrzymuje Kazimierz J. Po dwóch niespełna latach, w 1962 roku, zgłasza się do polskiego attache wojskowego w Bernie, by przypomnieć o sobie. Czyżby się obawiał, że Warszawa zapomniała o trójce zakotwiczonych w Europie Zachodniej agentów? Mogło być i tak, bowiem od tamtego spotkania o wszelkich ich poczynaniach informowany jest Departament II MSW, czyli kontrwywiad. Dopiero pięć lat później, w 1967 roku, przejmą ich pracownicy Departamentu I (wywiad).

 

Notatka z maja 1984 roku dotycząca materiałów przekazanych z Departamentu I MSW, dokumentujących przebieg współpracy z Mieczysławem, Kazimierzem i Janem J.:

"Przekazane z Departamentu I MSW materiały zawierają:

1. Zmikrofilmowane akta archiwalne, numer archiwalny 7314, numer rejestracyjny 7954, kryptonim KAMIEJA, dotyczące Kazimierza J. oznaczone kolejno numeracją 1 do 178. Część dokumentów posiada podwójną numerację, część natomiast jest nie ponumerowana. Treść merytoryczną powyższych akt stanowią cztery raporty, pierwszy z 22 listopada 1962, ostatni z 28 grudnia 1963. Jeden raport dotyczy zgody na odbycie spotkania, trzy pozostałe natomiast relacjonują przebieg spotkań. Informacje przekazane przez »Kamieję« i jego brata »Janka« obrazują ich ówczesną sytuację życiową oraz sygnalizują możliwości operacyjne w oparciu o planowanie przeniesienia się do RFN i zainwestowanie posiadanych pieniędzy w branży gastronomicznej. Z punktu widzenia operacyjnego, materiały te nie stanowią obecnie żadnej wartości. W materiałach tych brak jakichkolwiek wyjaśnień, dlaczego dokumentacja współpracy z »Kamieją« kończy się 28 grudnia 1963 roku, mimo iż faktycznie utrzymywano z nim kontakt jeszcze przez szereg lat.

2. Zmikrofilmowane akta archiwalne, numer archiwalny 7163, numer rejestracyjny 9928, kryptonim KOMTEJA, dotyczące Jana J. oznaczone numerami od 1 do 100. Z karty tytułowej akt wynika, iż sprawę założono w 1973 roku, natomiast zdano do archiwum w 1974 roku. W materiałach znajdują się jednak dokumenty datowane od 5 lutego 1969 roku do 5 kwietnia 1977 roku. Podwójna numeracja większości akt oraz brak korelacji między numeracją porządkową a datami, w jakich te dokumenty były sporządzane, świadczy o tym, że stanowią one pewne fragmenty innych spraw, z których zostały wyłączone. Z karty tytułowej wynika, że źródło posiada kryptonim »Komteja«, jednak w niektórych dokumentach występuje także pod kryptonimem »Janek«. W zmikrofilmowanych materiałach znajduje się między innymi pięć raportów dokumentujących spotkanie odbyte ze źródłem od 5 lutego 1968 do 20 sierpnia 1969 r. Ten okres współpracy uznać należy za owocny. W sposób planowy, adekwatny do możliwości wykorzystywano »Komteję«, który przekazał łącznie kilkadziesiąt naprowadzeń na osoby pozostające w zainteresowaniu lub na kontakcie zachodnioniemieckich i amerykańskich służb specjalnych. Informacje te były konkretne, rzeczowo uargumentowane oraz zawierające niezbędne cechy identyfikacyjne pozwalające na ich weryfikację. Dekretacje na marginesach sporządzanych informacji świadczyły o przekazywaniu ich do zainteresowanych jednostek. Od 20 sierpnia 1969 rozpoczyna się znaczna luka dokumentacyjna w przekazanych materiałach.

3. Zmikrofilmowane akta archiwalne, numer archiwalny 7198, numer rejestracyjny 7955, kryptonim MAJEK dotyczyły Kazimierza, Mieczysława i Jana J. W sprawie znajdują się materiały datowane od 28 czerwca 1962 r. W sposób wyczerpujący udokumentowano w nich okoliczności pozostania braci w RFN, ich pobyt i postawę na terenie obozu w Zindorf, pozyskanie do współpracy Mieczysława, a następnie pozostałych braci, początkowy okres współpracy, tj. do stycznia 1965 roku. Od stycznia 1965 roku następuje wyraźne obniżenie tempa współpracy. Coraz rzadsze są spotkania - następne udokumentowane spotkanie dopiero 11 września 1967 r. - zaciera się przejrzysta dotąd koncepcja operacyjnego wykorzystania braci. Dokumenty za okres 1965 - 71 obejmują sprawy z zakresu organizacji współpracy, głównie łącznikowania źródeł oraz różnorodnych problemów, jakie wyłaniały się na bieżąco w trakcie utrzymywania kontaktu: sprawy wiz, przejazdów, kontrola graniczna, pomoc rodzinie zamieszkałej w kraju. 13 marca 1974 roku odbyto ostatnie spotkanie, na którym oficjalnie zakomunikowano »Majkowi« o zaniechaniu dalszej współpracy. Spotkanie to prowadził major Marek S. przy udziale bezpośredniego przełożonego płk Tadeusza F. (...)"

Bracia J. wyjechali z Polski właściwie bez grosza, a po krótkim pobycie na Zachodzie obracali już dużymi pieniędzmi. Majątek zgromadzili metodami, jakie z prawem nie mają nic wspólnego. Zyski płynęły z napadów, rabunków, włamań. Stali się znani w zachodnioniemieckim półświatku. Jan i Kazimierz założyli restaurację będącą przykrywką ich nielegalnej działalności. Gorzej powiodło się Mieczysławowi, choć-jak twierdzą jego bracia - był faktycznym mózgiem przeprowadzanych przez nich operacji kryminalnych.

 

Z raportu komisji gen. Pożogi:

"Doszedłszy do wniosku o nieprzydatności operacyjnej J., ówczesne kierownictwo Departamentu I odstąpiło od wykonawczego ich wykorzystania. Zostali oni ukierunkowani do zadań nie związanych z wywiadem:

1. J. za zgodą Departamentu I utworzyli za granicą grupę bandycką powiązaną z międzynarodowymi gangami działającymi na terenie RFN, Francji i niektórych innych państw zachodnich.

2. J., a zwłaszcza Jan i Kazimierz, poprzez rabunki zdobyli duży majątek z myślą o zainwestowaniu go w jednorazową akcję mającą przynieść zwielokrotnione zyski.

3. Faktycznym organizatorem grupy przestępczej był Kazimierz, o czym zadecydował fakt, że odznaczał się on na tle pozostałych członków gangu wyjątkową bezwzględnością i tupetem w działaniu.

Zadecydowano, że Kazimierz J. w drodze różnych zabiegów zgromadzi maksymalne ilości złota i z tym - przy pomocy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych - powróci do Polski. Departament I za pomoc w przerzucie do Polski i zalegalizowanie go zgodnie z umową - porozumieniem miał otrzymać połowę łupu. Drugie tyle miało być podzielone między Kazimierzem a Mieczysławem. Na tym tle doszło między braćmi do nieporozumień".

W połowie 1970 roku, gdy plan był gotów i zyskał akceptację kierownictwa Departamentu 1, sprawie nadano kryptonim "Żelazo". W tym czasie na czele Ministerstwa Spraw Wewnętrznych stał Kazimierz Świtała, za sprawy wywiadu odpowiadał wiceminister Franciszek Szlachcic, dyrektorem Departamentu I był generał Mirosław Milewski. Sprawę tę prowadzono w Wydziale III (tzn. niemieckim) Departamentu I.

Musiała to być niezwykle delikatna i bardzo skomplikowana operacja, skoro przedstawiciele MSW musieli wielokrotnie spotykać się z samym tylko Kazimierzem J. w 24 różnych miastach na terenie 10 krajów. A przecież oprócz tego utrzymywano stały roboczy kontakt z Mieczysławem J., który dosyć często odwiedzał rodzinę w kraju.

W końcu bracia J. przystąpili do wykonywania planu operacji "Żelazo".

Kazimierz J. sprzedał posiadaną w Hamburgu restaurację. Z prostego restauratora stał się handlowcem w branży jubilerskiej. Założył firmę eksportowo-importową i z pomocą kilku dobranych kompanów zaczął gromadzić złoto i kosztowności. Mówi, że w ten interes zainwestował z własnych pieniędzy pochodzących z napadów i włamań około 250 tysięcy marek zachodnioniemieckich. Sukcesywnie też pomnażał zainwestowany kapitał: tanio kupował złoto i kosztowności od złodziei i paserów. Zawierał dżentelmeńskie "porozumienia" z innymi kolegami z branży jubilerskiej: zgadzali się oni na ukartowane wcześniej przez Kazimierza włamania, a za to otrzymywali połowę "skradzionych" precjozów oraz odpowiednio wysokie odszkodowanie z towarzystw asekuracyjnych. Gdy na koncie bankowym Kazimierza nie było już ani feniga, kupił większą ilość kosztowności. Zapłata za nie - przelewem bankowym - miała wpłynąć najwcześniej po tygodniu. Ale wtedy Kazimierz J. miał być już w Polsce.

Udało mu się w ten sposób zgromadzić łupy wartości około 2 milionów DM. Według jego relacji złożyły się na nią m. in.:

1. złoto w sztabach najwyższej próby - ok. 10 kg,

2. złote monety oryginalne, np. dukatówki, 20-dolarówki - 10 kg,

3. kolie z brylantami, rubinami, szmaragdami w złotej oprawie - 200 szt.,

4. złote broszki ze szlachetnymi kamieniami - 200 szt.,

5. złote broszki bez kamieni - kilkaset sztuk,

6. złote pierścionki damskie i męskie, z brylantami i innymi kamieniami - 2000 szt.,

7. pierścionki damskie i męskie bez kamieni - 10 tys. szt.,

8. złote zegarki różnych rozmiarów i marek - 300 szt.,

9. złote zegarki ze złotymi bransoletami, wysadzane brylantami od 1 do 0,2 karata - 200 szt.,

10. złote łańcuszki - 10 kg,

11. zapalniczki złote - 50 szt.,

12. pozłacane zapalniczki gabinetowe z kamieniami szlachetnymi i w marmurze - 500 szt.,

13. zapalniczki pozłacane - 50 szt.,

14. złote obrączki - 1200 szt.,

15. szlachetne kamienie luzem: szmaragdy, rubiny, szafiry, topazy, ametysty różnej wielkości i ceny (największy szmaragd 28 karatów). Kamienie te były w 20 kasetach o wymiarach 30 na 40 centymetrów oraz 300 specjalnie do tego przygotowanych kopertach,

16. 7 kontenerów z pozłacanymi sztućcami, srebrnymi sztućcami, srebrem stołowym i artystycznymi wyrobami ze srebra (puchary, dzbanki, serwetniki, owocarki, bomboniery), odzież i zapalniczki,

17. milion żyletek "Silver" i żyletek technicznych,

18. luksusowa garderoba skórzana, tekstylia, futra, materiały ubraniowe w belach - wszystko to zajęło jeden samochód ciężarowy.

Tak obładowany Kazimierz J. powiadomił o gotowości powrotu do kraju. Departament I wyraził zgodę na przerzut. Rozpoczął się najtrudniejszy i najbardziej ryzykowny przerzut do kraju.

Część atrakcyjnych towarów - pozłacane sztućce, zapalniczki i srebra stołowe - bracia J. zapakowali w sześć lub siedem kontenerów kolejowych, które wysłali do szwagra w Bytomiu. O każdej odprawionej przesyłce zawiadamiali Centralę. W dwóch normalnych wagonach towarowych umieszczono towary o dużej objętości (skóry, futra, tekstylia, bele z materiałami, meble). Pozostała jeszcze najbardziej wartościowa część łupu - złoto i inne kosztowności. Do ich przerzutu Kazimierz kupił mercedesa 200. W kilku skrytkach udało mu się zmieścić około 150 kg kosztowności. Musiało być tego naprawdę dużo, skoro samochód wyraźnie "usiadł". Kazimierz zabrał ze sobą jeszcze pistolet oraz - dla dodatkowej ochrony cennego transportu - pewnego uciekiniera z Polski, od dłuższego czasu przebywającego na Zachodzie. I pożegnał się z gościnną ziemią niemiecką, która przysporzyła mu przez ostatnie kilkanaście lat tak olbrzymiej ilości dóbr.

Granicę przekroczyli 8 maja 1971 roku w Świecku. Nie obawiali się kontroli granicznej i celnej ani ze strony NRD, ani Polaków. Enerdowskie służby specjalne powiadomiły szyfrówką pracowników przejścia, że mercedes ma być przepuszczony bez kontroli. Podobnie rzecz miała się po stronie polskiej.

Równie bezpiecznie i bez żadnej kontroli kilkanaście dni później dotarły do Polski wysłane z RFN dwa wagony kolejowe. Kontenery przysłane jeszcze przed jego przyjazdem - tak jak wcześniej się umówili - przejęła już Centrala.

*

 

Emerytowany płk X., były wieloletni pracownik Departamentu I MSW, rezydent wywiadu w kilku krajach europejskich:

- Przecież to normalne, wszystkie wywiady świata robią dokładnie to samo: starają się finansować same, by dysponować funduszami, które mogą pozostać poza kontrolą budżetową. Dlaczego? A wyobrażacie sobie szpiega, który podpisuje listę płac? Za pieniądze wywiadu zakłada się różne firmy, najczęściej hotele, stacje benzynowe, sklepy, jednym słowem takie, w których bez wzbudzania podejrzeń ciągle może się przewijać większa liczba osób mniej lub bardziej przypadkowych. W hotelu można ulokować agenta i nikt go tu nie zapyta o dokumenty. Stacja benzynowa jest znakomitą skrzynką kontaktową, a w sklepie z kosmetykami dziewczyna z obsługi technicznej agentury może kupić opakowanie kremu lub pasty do zębów, w którym ukryto mikrofilm. I czemu tu się dziwić?

 

Gen. Ryszard Matejewski, do czerwca 1971 roku dyrektor Departamentu II MSW (kontrwywiad):

- Nie, nie słyszałem wówczas o akcji "Żelazo". Takich spraw nie omawia się nawet na naradach kierownictwa resortu. Oczywiście, że się orientuję, iż Departament I od lat prowadził operacje związane ze sprowadzaniem pieniędzy do kraju i jestem pewien, że wpływy z tych operacji były o wiele większe, niż dziś się ujawnia - zresztą zupełnie niepotrzebnie - w związku ze sprawą "Żelazo". Głównym zadaniem Departamentu I było zdobywanie technologii, wynalazków, patentów. I to nie zawsze za pieniądze, czasami na zasadzie coś za coś. Jak? To już sprawa Departamentu I, nie mnie o tym mówić. Powiedzmy, na przykład, że w jednym z bratnich krajów odnaleziono archiwa dotyczące współpracowników Gestapo z czasów wojny. Nie ruszono nikogo, nie było takiej potrzeby, zresztą sprawa lada moment ulegała przedawnieniu. Ale później, po latach, odszukano te osoby. Część z nich mieszkała na Zachodzie, byli to ludzie dobrze sytuowani, ustabilizowani, niektórzy z nich stali na czele wielkich firm. Rozmowy były krótkie: albo twoja firma będzie handlować z naszym krajem na bardzo korzystnych warunkach, albo ujawniamy to, co o tobie wiemy...

 

Stanisław Kania, od 1971 roku sekretarz KC nadzorujący m. in. resort spraw wewnętrznych:

- Tak, słyszałem wtedy, że nasz wywiad prowadził operację, w wyniku której uzyskał większe ilości złota, choć o aferze związanej z operacją "Żelazo" dowiedziałem się dopiero w 1984 roku na posiedzeniu Biura Politycznego. Dlaczego nie pytałem wówczas, w 1971 roku, o źródła pochodzenia złota? Polski wywiad, jak każdy, nie pracuje "normalnymi" sposobami. Gdy więc mowa o przedsięwzięciach operacyjnych, to nie wchodzi się w detale. Mówi się - "udało się zdobyć" - i to musi wystarczyć, nie trzeba pytać - jak. Po prostu nie ma takiego zwyczaju. Są różne możliwości. Na przykład wywiad uzyskuje ciekawą dokumentację technologiczną. Jakimś tam sposobem, nieważne. Jeżeli uzna za słuszne, to może - zanim jeszcze dostarczy ją do kraju - sprzedać ją komuś innemu, może sprzedać nawet kilka razy w kilka miejsc. Za pieniądze, za usługę, za inną dokumentację. I wtedy mówimy - "wywiad uzyskał".

 

Gen. Franciszek Szlachcic we wspomnieniach pt. "Gorzki smak władzy":

"Od 1967 w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych miałem zawężony zakres działania. Faktycznie nie zajmowałem się sprawami wewnętrznymi. Nadzorowałem I Departament, który tradycyjnie zajmował się wywiadem (...) Pod moim kierownictwem w sierpniu 1969 opracowano w MSW informację o tendencjach i prognozach postępu naukowo-technicznego w świecie. Informacja kończyła się wnioskami. Ten materiał otrzymali Gomułka, Cyrankiewicz i inni członkowie kierownictwa partyjnego i państwowego. W ciągu kilku lat udało się nam zdobyć ciekawe i ważne informacje. Współdziałaliśmy z ośrodkami naukowymi, w pierwszej kolejności z Komitetem Nauki i Techniki. Współpracując z z instytutami i resortami naukowymi przekonywaliśmy ich do zdobywania informacji naukowych, technicznych i gospodarczych. Nie było to łatwe. Polacy są rycerscy, a wywiad jest tematem wstydliwym".

 

Emerytowany płk X.:

- Chyba na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Biuro Polityczne KC PZPR wydało decyzję, nie publikowaną oczywiście, która zezwalała na dokonywanie przez wywiad i kontrwywiad operacji mających na celu zdobywanie funduszy na finansowanie własnej działalności. Na tej podstawie za pieniądze Firmy można było kupować złoto w Indiach i sprzedawać je następnie na przykład w RFN. Zarabiało się na handlu, na różnicy cen, normalnie. Napady? Rabunki? Nie, bezpośrednio raczej nie, bo mogłoby to zagrażać naszym interesom operacyjnym. Wykrycie przez przeciwnika powiązania naszego człowieka z czystym przestępstwem stwarzałoby możliwość szantażu i przewerbowania go, a przynajmniej publicznego skompromitowania naszych służb. Oszustwa, prowokacje wobec osób "pozostających w zainteresowaniu" lub tych, które przechodziły na drugą stronę - to tak, czasem trzeba używać wszelkich sposobów. "Mokra robota"? No cóż, jeśli byłoby to konieczne... Z tym, że ja o takim przypadku nie słyszałem. Wywiad często działa nielegalnie lub na pograniczu legalności, żadna ze służb specjalnych nie uchyla się od tego typu działań, nawet w najbardziej demokratycznym państwie. Zdajcie sobie wreszcie z tego sprawę. To jest gra, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a jedynym prawdziwym przestępstwem jest dać się złapać.

Wyładowany złotem mercedes 200 Kazimierza J. wkrótce po przekroczeniu granicy zostaje w umówionym miejscu przejęty przez pracownika Departamentu I, który opróżnia skrytki przekazując samochód i jego zawartość dwóm innym oficerom. Przy okazji, zanim transport przebędzie czterysta km dzielące przejście graniczne w Świecku od ulicy Rakowieckiej w Warszawie, zdąży zniknąć - jak głoszą plotki - pierwszych kilka kilogramów.

Właściwie do dziś nie wiadomo, ile złota i innych kosztowności z tej najcenniejszej części łupów dowieziono do Warszawy. Na pewno wiadomo, że najpierw trzymano je w gabinetach gmachu przy ul. Rakowieckiej bez inwentaryzacji i zabezpieczenia, a potem wywieziono bez konwoju i kontroli do lokalu konspiracyjnego w mieście, by tam dokonać spisu. Do selekcji i spisu wyrobów ze złota i kamieni szlachetnych nie wzięto zresztą żadnych ekspertów, bo trudno nazwać ekspertami pracowników Wydziału Ogólnego Departamentu I (wydziału nieoperacyjnego, a więc nie mającego dotąd nic wspólnego z akcją "Żelazo"). Poza tym nic przecież nie stało na przeszkodzie, by ogłosić, że przywiezione kosztowności zostały np. zakwestionowane podczas próby przemytu - jeśli już chodziło o zachowanie w tajemnicy operacji "Żelazo" - i spokojnie je zewidencjonować oraz dokonać szczegółowej wyceny. Po co to wszystko wożono po mieście - nie wiadomo.

Równie dziwne rzeczy wyprawiano - choć w innych warunkach i w innym składzie personalnym - z towarem, który pod koniec maja 1971 roku dotarł w wagonach kolejowych do stacji PKP Cieszyn. Na stację przybyli, poza Kazimierzem i Mieczysławem J. - płk S. i płk. N. Odszukali w wagonie dwie walizki z najcenniejszymi kosztownościami, otworzyli je, pobieżnie przejrzeli zawartość, po czym zaplombowali i przewieźli do warszawskiej Centrali. Pozostałe rzeczy - oprócz mebli - załadowano na ciężarówkę i przewieziono do garaży Nadwiślańskich Jednostek MSW. I tym razem nie sporządzono żadnego protokołu przyjęcia przedmiotów, żadnego spisu. Do dziś nie udało się odnaleźć śladu tej części łupu. Nie natrafiono na żaden dokument, który wskazywałby na dalszy los olbrzymich dóbr, zajmujących dwa wagony kolejowe. Jakby zapadły się pod ziemię.

Kazimierz J. nie brał udziału w komisyjnym otwarciu czterech walizek z kosztownościami, choć wcześniejsze umowy stanowiły, że przechowywane przez kierownictwo Departamentu walizki zostaną komisyjnie odpieczętowane w jego obecności. Gdy ustalonego wcześniej dnia przyjechał do Warszawy na Rakowiecką, w pomieszczeniach

Departamentu I, a konkretnie w gabinecie, który zajmował płk A., czekało na niego kilku znanych mu i nie znanych oficerów - ale walizki były już otwarte. Jeden z pracowników Departamentu właśnie odkładał na bok to, "co mu się należało".

Kazimierz J. już wcześniej czuł, że w tej balansującej na linii praw i bezprawia transakcji ktoś spróbuje go oszukać. Nie zawarto przecież szczegółowej umowy, która dokładnie określałaby warunki podziału dostarczonego do kraju złota. "Pół na pół" było tylko ustnym porozumieniem, a raczej projekcją deklaracji intencji ze strony kierownictwa Departamentu z jednej strony, i pobożnych życzeń braci J. ze strony drugiej. A porozumienie teraz, w nowych warunkach, jakby straciło ważność. Sytuacja zaostrzyła się, gdy wielka forsa przestała istnieć w sferze marzeń, a znalazła się w zasięgu ręki. Podział zaczął wyraźnie odbiegać od wcześniejszych ustaleń. "Dostałem mniej", twierdzi Kazimierz. Dużo, dużo mniej. Departament I uznał bowiem nagle, że wystąpił tu "wyższy od przewidywanego wysiłek operacyjny" pracowników Departamentu.

Miał więc dostać połowę przerzuconego do Polski łupu, a tymczasem na pierwszy rzut oka widać było, że coś tu nie w porządku. Z przygotowanych do podziału czterech wypełnionych najcenniejszymi przedmiotami waliz, jego "działka" zmieściła się w jednej walizce - i jeszcze zostało trochę miejsca.

Łącznie - jak sobie przypomina (a nie są to sprawy, o których mógłby kiedykolwiek zapomnieć) otrzymał:

1. 20 kg złota w sztabach,

2. 5 kg biżuterii wysadzanej drogimi kamieniami,

3. kamienie szlachetne w 50 kopertach,

4. jedno pudełko ze szmaragdami oraz pojedyncze szmaragdy 28-kara-towe.

A z towarów, które przyszły w wagonach i kontenerach kolejowych: 20 kompletów sztućców ze srebra, 50 kompletów sztućców pozłacanych, 10 tac ze srebra, 2 bele materiału, 8 zestawów stołowych, 10 figurek ze srebra, 3 tys. zapalniczek, 250 tysięcy żyletek technicznych, 30 szt. płaszczy, kurtek i spódnic skórzanych, 100 sukienek, 150 par rękawic skórzanych, 100 sztuk swetrów i pulowerów, 100 par skarpetek.

- Z towarów dostarczonych przeze mnie w kontenerach i wagonach towarowych otrzymałem może dziesiątą część - oceni później.

Co więc pozostało na Rakowieckiej? Kazimierz twierdzi, że dostarczył do kraju co najmniej 200 kg złota oraz wiele kamieni szlachetnych, srebra i innych drobiazgów, a płk S., który odbierał transport ze złotem, oświadczy natomiast, że było tego najwyżej 130-140 kg. "Nie zachował się" sporządzony podobno zaraz po podziale prowizoryczny spis kosztowności.

Przyjmując zatem wersję minimum można przyjąć, że w MSW pozostało po podziale co najmniej:

- 130 kg złota w sztabach, złotych monetach i wyrobach ze złota,

- tysiące kamieni szlachetnych,

- wiele wyrobów pozłacanych,

- cenne srebra, w tym setki sztućców, naczyń, zestawów stołowych itd.

"Tryumfalną wystawę zorganizowaną dla kierownictwa resortu, rządu i partii zobaczył podobno tylko Franciszek Szlachcic, wówczas jeszcze sekretarz KC. A później kosztowności zaczęły znikać" - pisze po latach Marian Orzechowski w swych (nie opublikowanych) wspomnieniach.

- Zapytano mnie, czy chcę obejrzeć przywiezione złoto. Zgodziłem się. Wstyd powiedzieć, ale poszedłem tylko dlatego, że nigdy wcześniej tyle złota nie widziałem - powie Franciszek Szlachcic w rozmowie z dziennikarzem "Polityki".

Wcześniej gen. Szlachcic w obecności gen. Pożogi stwierdził, że widział obrączki, bransoletki plecione, białe złoto i dużo zegarków. Nie wie, ile tego było, ale gdyby chciał zinwentaryzować pokazane mu kosztowności, to odpowiednia dokumentacja zajęłaby kilka tomów, około 1000 stron maszynopisu na kartkach formatu A-4. W sprawie złota wydał dyspozycję, by przekazać je Skarbowi Państwa. Powinna gdzieś być dokumentacja zawierająca to polecenie, później sprawą się nie interesował, jako że w roku 1971 przestał być ministrem.

Ówczesny sekretarz KC, Stanisław Kania, stanowczo zaprzecza pogłoskom, jakoby wystawa ta była prezentowana również w gmachu KC i że oglądał ją sam Edward Gierek:

- To bzdura. W KC niczego takiego nie było. Natomiast z Edwardem Gierkiem oglądałem swego czasu wystawę w MSW dotyczącą dorobku wywiadu naukowo-technicznego, może stąd wzięły się te plotki. Ja tego złota na pewno nie widziałem.

Kazimierz J., gdy przyszedł w 1984 r. ze skargą do MSW, stwierdził, że w jego obecności oglądali złoty łup przedstawiciele wysokich władz partyjnych i państwowych. "Zachowywali się w sposób uwłaczający ich autorytetowi", powiedział i dodał, że nie zawaha się tego rozgłosić, jeśli sprawy pójdą nie po jego myśli.

Złoto oglądali także niektórzy, nie związani z operacją "Żelazo", pracownicy Departamentu I: "Mjr S., uchylając drzwi, najpierw palcem nakazał milczenie. Nie wchodziłem do pokoju, ale widziałem duże biurko, całe założone złotem, i może taką samą powierzchnię na dywanie. Wiem od mjr S. i chyba od gen. S., że sprawa »Żelazo« była prowadzona w największej tajemnicy. Sam o niej nie wiedziałem do chwili zobaczenia zbiorów w pokoju wydziału III (...)

Pewnego dnia w tajemnicy pozwolił mi spojrzeć przez otwarte drzwi na podłogę pokoju, w którym obecnie urzęduje płk B. Zobaczyłem leżące obok siebie zegarki i różne wyroby w złocie. Później dowiedziałem się, że wyroby te pochodziły od dwóch braci, którzy dokonali rabunku sklepu jubilerskiego. Umowa między nimi a Służbą miała polegać na tym, że Służba umożliwi im wprowadzenie tego towaru na obszar Polski, a oni połowę (chyba tyle) przekażą na rzecz Służby".

Już od chwili przywiezienia na Rakowiecką i zorganizowania tego pokazu, złoto zaczęło się szybko "rozchodzić".

Płk S. (ten sam, który przyjmował transport) oświadczył później przed komisją gen. Pożogi:

"...W trakcie dokonywanego podziału, na polecenie nacz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin