XIX niedziela zw. C.doc

(50 KB) Pobierz
(Mdr 18,6-9)

 „Szczęśliwi owi słudzy...”

Kolejna Ewangelia, która stanowi rozwinięcie myśli sprzed kilku tygodni: żebyśmy się nie lękali i zaufali Bogu. Bóg jest naszym Ojcem, który doskonale zna kondycję i potrzeby swoich dzieci, i potrafi się o nie zatroszczyć. Jednakże nasze doświadczenia i bagaż historii mówią nam co innego: zabezpiecz się, nie ufaj nikomu, gromadź pieniądze i broń, nie popuszczaj władzy. Więc kto ma rację: Chrystus, który wzywa do zdystansowania się od dóbr, czy świat, który pożąda władzy i bogactw?

Zanim sami podejmiemy decyzję i wytyczymy kierunek dla swego życia, spróbujmy przyjrzeć się i dobrze zrozumieć obydwie propozycje. Po pierwsze: z całokształtu Objawienia i nauki Kościoła wcale nie wynika, jakoby chrześcijanie musieli być ubodzy i nic nie posiadać. Ubóstwo nie jest i nigdy nie było celem samym w sobie. Jest ono tylko drogą do celu, a celem jest Bóg i nasza wewnętrzna, chrześcijańska dojrzałość, polegająca na całkowitym zawierzeniu Bogu. Z drugiej strony, celem w sobie nie może być i bogactwo, gdyż wtedy podporządkowuje sobie ono człowieka.

Po drugie: Chrystus zalecał ubóstwo w sensie duchowym, a nie materialnym. To nie rzeczy same w sobie stanowią zagrożenie, lecz pożądanie tych rzeczy i oddanie się im w niewolę. A więc liczy się nie to, ile mamy, lecz jak mamy. Człowiek, który ufność i sens życia pokłada w rzeczach materialnych i swoim stanie posiadania, uzależnia niejako swoją wartość, swój byt, od przedmiotów, a więc od rzeczy czysto zewnętrznych i przypadkowych. Można je w każdej chwili stracić, a tym samym stracić sens życia. Chrześcijanin powinien mieć dystans do bogactw, a swoją wartość upatrywać w sobie i w Bogu.

Po trzecie: własność, nawet najbardziej osobista i wypracowana własnym trudem, nie stanowi autonomicznej wartości, o której mogę dowolnie decydować. Jest ona tylko darem, lub może depozytem otrzymanym od Boga w tym celu, bym ją pomnożył i wykorzystał dla dobra swego i innych ludzi. A więc powinienem być wrażliwy na potrzeby innych i gotowy je zaspokajać na miarę swych możliwości. Dlatego możliwości te, w postaci dóbr, powinno się pomnażać, by mogły jak najlepiej służyć.

I po czwarte: trzeba być czujnym i gotowym rozpoznawać okoliczności, zobowiązania, potrzeby, za które jestem odpowiedzialny. Jeśli nadarza się szansa pomocy, współpracy, postępu, uczciwego zysku i korzyści społecznej, należy ją wykorzystać. Człowiek i poddana mu ziemia, mają stawać się coraz doskonalsi. Taka postawa przyczyni się do naszego osobowego rozwoju i społecznego postępu.

Świat przeciwstawia Chrystusowi swój styl, oparty na pożądliwości i rywalizacji. Każe człowiekowi walczyć nie o, lecz z. I dlatego innych traktuje się jako wrogów, a nie sprzymierzeńców, dlatego za wszelką cenę próbuje się ich podporządkować swojej władzy, ubezwłasnowolnić, kupić. Bo skoro ostateczną instancją i celem jest tylko ten świat, to trzeba go maksymalnie wyeksploatować, póki starczy sił, a starczy ich – wbrew wszelkim złudzeniom – najwyżej na parędziesiąt lat.

Chrystus chce, aby nasze panowanie było roztropne i łagodne, by przyczyniało się do rozwoju człowieka i świata. Dlatego wzywa nas do mądrego i przemyślnego rozpoznawania woli Bożej, do wzmacniania naszego poczucia odpowiedzialności za duchowy i materialny postęp ludzkości. Bo skoro żądza pieniędzy pobudziła tyle aktywności, o ileż bardziej pragnienie doskonałości powinno mobilizować wierzących do wzrostu i służby? Kto to rozumie, a jednak jest bierny, ten będzie odpowiadał za wiele ludzkich nieszczęść i jeszcze za zgorszenie bezczynności i niezaradności. A więc do roboty!

Ks. Mariusz Pohl

 

Być obowiązkowym to za mało

Ewangelia wspomina o gospodarzu, który wrócił z uczty i zastał służbę wyczekującą jego powrotu. W odpowiedzi na ich wierne wypełnianie obowiązków przygotowuje dla nich niespodziankę. Sadza ich za stołem, a sam usługuje. Nie należy to do jego obowiązków, to gest jego serca.

Nam się często wydaje, że życie można zamknąć w granicach dobrze wykonanych obowiązków. Dziwimy się przy tym, że ludzie mimo to mają do nas pretensje i żal. Można się z tym spotkać nawet w gronie najbliższych — mąż wobec żony, żona wobec męża, dzieci wobec rodziców. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta. Otrzymali jedynie to, co się im należy. Do tego, co zawarte w obowiązku, inni mają prawo. Tymczasem oni czekają na coś więcej; na uśmiech, dobre słowo, życzliwy gest.

W obowiązkach dajemy ludziom swoje siły, zdrowie, ręce — a oni czekają na nasze serce. Dokładne wykonanie obowiązków to jeszcze nie wszystko. Dopiero uśmiech serca opromienia je ciepłem i stwarza atmosferę zaufania.

Ofiarna i obowiązkowa pielęgniarka jest jednak w szpitalu nie lubiana ani przez współpracowników, ani przez pacjentów. Dyrektor przyznaje, że jest bardzo cenionym pracownikiem, jednym z niewielu, na którym może zawsze polegać. Ubolewa jednak nad tym, że brak jej uśmiechu.

Mąż przez kilka dni stara się codziennie sprawić żonie małą radość. Jakież jest jego zdziwienie, gdy już po tygodniu żona pyta: Co ci się stało? Jesteś taki inny, taki dobry. Długo nie mógł pojąć, dlaczego tak mały gest, tylko dlatego że wykracza poza obowiązek, może zmienić atmosferę domowego życia.

Wróćmy do ewangelicznej sceny. Czy nie warto zrobić czegoś, co leży poza granicami naszych obowiązków? Czy znamy twórczą moc czynów ponadobowiązkowych? Czasami tak niewiele trzeba, by szare, ciężkie życie naszych codziennych obowiązków rozświetlił jasny promyk.

Rzecz jasna, dokładne wypełnienie obowiązków stanowi fundament więzi społecznej, i na nic się nie przyda piękny uśmiech i potok ciepłych słów, gdy ktoś nie spełnia tego, co do niego należy. Ale ograniczenie swych kontaktów z ludźmi wyłącznie do dokładnego wypełniania obowiązków to jeszcze nie wszystko. Potrzebny jest ten mały gest ponadobowiązkowy. Dopiero on nadaje życiu piękno.

Przynajmniej od czasu do czasu próbujmy naśladować owego pana z ewangelicznej przypowieści, który zamiast siedzieć przy stole i czekać na obsłużenie, zamienił się rolami. Służbie polecił zająć jego miejsce, a sam usługiwał. Spróbujmy na kilka minut dziennie zamienić się rolami, wyjść poza granice naszego obowiązku. Odkryjemy wówczas ważny klucz do tajemnicy kontaktów międzyludzkich.

Ks. Edward Staniek

 

Kryzys odpowiedzialności

W poszukiwaniu źródła nieszczęść, jakie dotknęły nasz naród, słusznie wskazuje się na brak odpowiedzialności. Jest to groźna choroba ludzkiego serca, której skutki można obserwować we wszystkich dziedzinach życia. Nieodpowiedzialni ludzie składają przysięgi małżeńskie, by po kilku latach łamać je i porzucać współmałżonka. Nieodpowiedzialni rodzice wychowują dzieci. Nieodpowiedzialni inżynierowie budują zakłady zatruwające wodę, ziemię, powietrze. Nieodpowiedzialni dyrektorzy, nauczyciele, kierowcy, dozorcy... prawie na każdym kroku można dostrzec tragiczne dzieła nieodpowiedzialnych ludzi. Ta sama choroba niszczy serce niesłownego szewca, który pięciokrotnie przesuwa termin naprawy butów, i wielkiego dyrektora, który w sposób nieprzemyślany kładzie podpis pod wieloletnią umową handlową z zagranicznymi firmami.

Trzeba, i to w skali narodowej, dokładnie przeanalizować przyczyny wzrostu tej groźnej choroby i określić wszystkie możliwości jej przezwyciężenia. Dopóki nie wzrośnie stopień odpowiedzialności indywidualnej i społecznej o żadnej odnowie życia narodowego nie będzie mowy. Dla chrześcijan kryzys odpowiedzialności w naszym narodzie to zjawisko szczególnie bolesne. Ujawnia ono bowiem nie tylko słabość narodu, ale przede wszystkim słabość ducha polskiego chrześcijaństwa. Do istoty bowiem naszej religii należy wielkie poczucie odpowiedzialności zarówno wobec Boga, jak i ludzi.

W świetle Ewangelii nikt nie potrafi uchylić się od odpowiedzialności za swoje czyny. Nieodpowiedzialny człowiek też będzie odpowiadał za każde swe dzieło w tej mierze, w jakiej jest winien swej nieodpowiedzialności. Bóg, Sędzia sprawiedliwy, traktując człowieka na serio nie może go zwolnić od odpowiedzialności. O wiecznych losach człowieka zadecyduje odpowiedzialność, bo miłość to nic innego, jak odpowiedzialność za dobro własne i cudze.

Nasz pobyt na ziemi Bóg traktuje jako czas dorastania do odpowiedzialności. I w tym punkcie dobrze pojęty interes doczesności łączy się ściśle z korzyścią wieczną. Stwórca złożył w nasze ręce wartości ziemskie i chce ocenić, z jaką odpowiedzialnością podejdziemy do tego przemijającego daru. Oceni i nagrodzi dzieła naszych rąk, ale nie one są dla Niego najważniejsze. Boga interesuje przede wszystkim stopień naszej odpowiedzialności, on bowiem decyduje o wartości człowieka.

Kościół od dwudziestu wieków przez kazania, katechezę, a zwłaszcza dyscyplinę pokutną wychowywał swych wiernych do odpowiedzialności. To jest najistotniejsze dzieło Kościoła. Ono decyduje o potędze światła, jakim Kościół promieniuje w świecie, i o jakości ewangelicznej soli, która w Kościele nie może zwietrzeć. To jest również najważniejsze zadanie Kościoła w każdym, a więc i naszym narodzie. Im doskonalej Kościół to zadanie wypełnia, tym wdzięczniejszy jest mu za to naród. O wielkości narodu decydują bowiem odpowiedzialni ludzie.

Z woli Chrystusa Kościół jest szkołą wychowującą ludzkość do pełnej odpowiedzialności przed Bogiem. Ci, którzy tę szkołę ukończyli z wyróżnieniem, to święci.

 

 

Dojrzewanie wiary

Pan, który służy sługom

Szczęśliwi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę, powiadam wam: Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał. Przedziwna jest Jezusowa przypowieść o powrocie pana z wesela. Możemy ją rozumieć jako ostrzeżenie, bolesne ostrzeżenie przed niespodziewanym końcem życia. Jest przestrogą, by czasu nie trwonić. Powinna być zachętą, by codziennie zostawiać za sobą owoce dobra. Ale jest także w tej przypowieści zdanie, od którego zacząłem: Pan będzie im usługiwał. Tym zdaniem Jezus odwraca perspektywę naszego życia. Pan będzie służył sługom? To jakby świat na głowie miał stanąć. To więcej, niż rewolucja. Kim zatem są ci słudzy, że ich pan chce im usługiwać? A może tylko wrócił z wesela tak rozochocony, że już nie wie, co robi?

Wie, wie, co robi. Przecież ów Pan wracający do domu – to Bóg. Stwórca człowieka. A człowiek jest nie byle kim. Biblia powiada, że został stworzony na obraz Boży. Jest zatem kimś wielkim, wartym uwagi i szacunku – i to tak wielkiego szacunku, że nawet sam Stwórca zatrzymuje się przed człowiekiem i jego godnością. To, co powiedziałem, wcale nie jest oczywiste ani dla naszego rozumu, ani w konfrontacji z naszym codziennym doświadczeniem. To jakaś niepojęta prawda objawiona w Piśmie świętym. A wiara Bogu i w Boga jest początkiem wiary ogarniającej wszystko, co istnieje. Nas samych także. I to, że Bóg służy człowiekowi.

Uciążliwa służba Bogu

Trudno w to uwierzyć. Z jednej strony doznajemy w życiu tylu ciosów. Cierpienie jest wszechobecne. Pytamy więc, gdzie jest Bóg i Jego pomoc? Z drugiej strony, jeśli uwierzyć w Boga, trzeba przyjąć zobowiązania wynikające z Jego przykazań: nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie kłam – żeby wymienić tylko niektóre. A nie jest łatwo im się podporządkować. Powiem więcej – przyjęcie zarówno Dekalogu jak i Ewangelii skutkuje poczuciem jakiegoś uwiązania, ograniczenia, niektórzy uważają to nawet za niewolę. Sądzę, że niewiara wielu ludzi tu właśnie ma swoją przyczynę: wydaje im się, że odrzucając Boga, nie będą związani żadną uciążliwą zależnością od czegoś, czego nie pojmują i czego nie akceptują.

Przykazania wydają się nakładać na nas obowiązek służenia, a co najmniej liczenia się z innymi ludźmi – obowiązek, z którego rozlicza niewidzialny Bóg. To nie wszystko – uznanie istnienia osobowego Boga skutkuje potrzebą modlitwy, koniecznością udziału w religijnym życiu – a to wymaga i jakiejś fatygi, i poświęcenia czasu, którego wciąż nam brakuje. Tak odczuwana służba Bogu niejednemu wydaje się uciążliwa. Odrzuca więc wiarę, by nie musieć się podporządkowywać jej logicznym konsekwencjom.

A tymczasem Jezus powiada: Bądźcie podobni do ludzi, oczekujących swego pana, kiedy z uczty weselnej powróci, aby mu zaraz otworzyć, gdy nadejdzie. Szczęśliwi, których pan zastanie czuwających. Czujni, gotowi, chętni – taka postawa wymaga wysiłku. Kto zaś nie ceni sobie wygody, spokoju i swobody? Słowa Jezusa, którym gdzieś tam na dnie serca przyznajemy słuszność, budzą w nas opór, sprzeciw, bywa że i bunt. A zawsze są wyzwaniem.

Kilkakrotnie podkreślałem sprawę wiary – prowokuje do tego Autor drugiego czytania. Ale nawet dla człowieka o wierze silnej i ugruntowanej Jezusowy nakaz nieustannej czujności i gotowości bywa trudny. Potrzebujemy odpoczynku, urlopu nie uważamy za luksus ale jedno z podstawowych praw człowieka. Czekamy na dni, kiedy nie będziemy nic musieli, kiedy nie będzie trzeba czuwać, nie trzeba będzie w każdej chwili być na coś gotowym. Dlatego Ewangelia wydaje się być wyzwaniem zbyt trudnym.

Widzieć niewidzialne

Ewangelia dla chrześcijanina nie może być zbyt trudnym wyzwaniem. Jak więc mamy podejść do sprawy? Wiara. Musimy naszą wiarę oczyszczać, wyostrzać, ożywiać. Czym jest wiara, podpowiada Autor listu do Hebrajczyków, przypomnę: Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy. Można więc powiedzieć, że wiara jest zdolnością dostrzegania tego, co niewidzialne. Niewidzialne dla oczu, nieuchwytne materialnie – ale dostępne dla umysłu, dla uczuć, dla najgłębszego wnętrza ludzkiej duszy – dostępne właśnie dzięki wierze. Autor listu wylicza długi szereg postaci Starego Testamentu, których życie jest świadectwem siły i skuteczności wiary.

Jak wiarę ożywiać? Jak wyostrzać widzenie tego, co niewidzialne? Pierwszy warunek to troska o rozwój życia duchowego. Mam tu na myśli szerokie dziedziny kultury. Czy to będzie dobra literatura i poezja, czy muzyka i teatr, czy malarstwo i architektura. Nie mów, że to tylko dla niektórych. Dostępność tych owoców ludzkiego ducha jest dziś większa niż kiedykolwiek, choćby tylko dzięki telewizji. Oczywiście, nie można utknąć na serialach, w których nieraz brak treści. Nie można zatrzymać się na filmach grozy i śmierci. Nie można ograniczyć się do samego sportu. Jeśli ktoś nie nauczy się widzieć niewidzialnych wartości ludzkiego ducha – jakże będzie mógł dostrzec Boga?

Drugim warunkiem jest obecność wspólnoty wierzących. W pojedynkę, samemu nie sposób do wiary dojść, bardzo trudno też osiągnąć jej dojrzałość. Nie jest to w życiu człowieka niczym wyjątkowym. Bez pomocy otoczenia nie potrafimy nauczyć się mówić i myśleć. Bez kontaktu z innymi nie potrafimy być wrażliwymi i życzliwymi. Tak i do wiary i jej dojrzałości nie jesteśmy w stanie dojść sami. Dlatego nie ma drogi do wiary bez wspólnoty Kościoła. Podstawę tej drogi stanowi zaś rodzina. Tu uczymy się dostrzegać niewidzialne, tu uczymy się cenić Boże dary, tu uczymy się czujności wobec wszystkich wyzwań, jakie Bóg przed nami stawia. W rodzinie wreszcie dojrzewa gotowość na spotkanie z Panem, który do nas przychodzi.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin