WOJCIECH KNAP - Ani sznura, ani szczęścia.pdf

(86 KB) Pobierz
WOJCIECH KNAP
WOJCIECH KNAP
Ani sznura, ani szczęścia
Na pierwszym pokazie "Krótkiego filmu o zabijaniu" w Cannes, podczas sceny morderstwa,
ludzie zaczęli tupać i gwizdać. Zastanawiałem się, dlaczego? - wspomina Krzysztof Piesiewicz. -
W końcu zrozumiałem: oni pierwszy raz widzieli reportaż z zabijania, a nie zgrabnie ułożone
obrazki, aby podnieść poziom adrenaliny. Świadectwo spływało z ekranu.
Obsypany nagrodami film Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza porażał ascezą. Prostą
paralelą dwóch aktów przemocy: zamyślonego i konsekwentnie przeprowadzonego morderstwa
dokonanego na taksówkarzu oraz wykonania kary śmierci na zabójcy.
Scenariusz był luźno oparty na sprawie morderstwa taksówkarza z Otwocka z początku lat 80.
- Sprawa ta doskonale pokazuje trudności, z którymi musi zmierzyć się ktoś, kto by się decydował orzec
karę śmierci - uważa Lech Paprzycki, prezes Sądu Najwyższego, wtedy sędzia Sądu Wojewódzkiego w
Warszawie, który sądził pierwowzór powieszonego w filmie Jacka.
Zbrodnia i kara
31 grudnia 1982 r. Waldemar K. i Wiktor M. potrzebowali pieniędzy na sylwestrową wódkę. Poszli w
okolice dworca kolejowego w Otwocku, aby napaść na właściciela taksówki nr 12, który podobno
zawsze miał przy sobie duże pieniądze. Ponieważ ten nie przyjeżdżał, wybrali taksówkę nr 68
Stanisława S. W okolicach Radwanowa Waldemar K. zaczął bić i dusić ofiarę. - Kończ go, już po
dwunastej - przynaglał Wiktor M. - Ręce już mi mdleją od bicia, pomóż - odpowiedział K. Wtedy - jak
wynika z akt śledztwa - M. podał wspólnikowi owinięty w szmaty automat rozrusznika. K. uderzył nim
taksówkarza w głowę i zabił. Ich łupem padła niewielka kwota 61 tys. zł, zegarek ręczny i scyzoryk.
Samochód porzucili.
- Jakiś adwokat będzie miał robotę - powiedział wieczorem 1 stycznia 1983 r. mec. Andrzej
Tomaszewski do żony, gdy włączył telewizor. Kamera Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego
studiowała zakrwawioną podsufitkę porzuconej taksówki. Informacja o prawdopodobnej zbrodni wrzała
emocjami. Tomaszewski wykrakał sobie robotę.
W największej sali warszawskich sądów prokurator G. zażądał kary śmierci dla sprawców mordu. -
Prawo stanu wojennego przewidywało, że - aby w trybie doraźnym wymierzyć karę główną - potrzebna
była zgoda wszystkich członków składu orzekającego - wspomina sędzia Paprzycki. - Przebieg
wielogodzinnej narady był dla mnie ogromnym przeżyciem. Moim zdaniem to w ogóle nie była sprawa,
w której można było rozważać wymierzenie kary śmierci, chociaż zbrodnia była straszna.
Mordercy dostali po 25 lat. Przewodniczący składu orzekającego scedował wygłoszenie uzasadnienia
wyroku na Paprzyckiego, który jako jedyny był przeciwny wymierzeniu kary śmierci. - Najbardziej
obciążające okoliczności wynikały wyłącznie z zeznań oskarżonych - wyjaśnia. - Mogli milczeć, ale w
1
poczuciu skruchy wyjawili wszystko. Doszła też odpowiedź na pytanie, co doprowadziło do tego, że ci
ludzie byli tacy, a nie inni.
Waldemar K. (23 lata) wzrastał w rodzinie niewydolnej wychowawczo. Rodzice prymitywni. Starszy brat
odsiadywał kolejne wyroki, młodszy był na celowniku milicji. Gdy K. miał 11 lat, doznał urazu głowy, w
następstwie czego wystąpiły problemy z nauką. Mimo przeciętnego ilorazu inteligencji został skierowany
do szkoły specjalnej. Przyszły drobne przestępstwa, placówka wychowawcza, dom poprawczy, alkohol.
W 1978 r. pierwszy prawdziwy wyrok: 7 lat za rozbój. Sąd nakazał umieścić go w zakładzie karnym dla
wymagających stosowania szczególnych środków leczniczo-wychowawczych, ale nigdy do takiego nie
trafił. Po 3 i pół roku wyszedł ze zwykłego więzienia na warunkowe zwolnienie. Uznano, że pozytywnie
rokował na przyszłość. Kuratorzy z Otwocka chcieli mu odwiesić karę, ale się spóźnili. Doszło do
tragedii. Psychiatrzy stwierdzili u niego obniżenie sprawności umysłowej (iloraz inteligencji - 78),
encefalopatię pourazową z ogniskami padaczkowymi, zaburzenia charakteru i skłonność do agresji. Nie
zastanowiło ich, że w ciągu ośmiu lat podsądny "zgubił" 20 oczek w skali intelektu. Możliwości były trzy:
demencja w przebiegu procesu chorobowego, symulacja lub błąd w diagnozie. W lipcu 1983 r.
powiedział Krystynie Świąteckiej z "Polityki", że musiał mieć na wódkę, ale po niej zwidywały mu się
robaki.
Wiktor M. (28 lat) ze swoim ilorazem na poziomie 66 skazany był na szkołę specjalną i środowisko,
które go przyjmie takim, jaki jest. Przyjęło - nim poznał K., odsiedział dwa lata za drobne kradzieże.
Prochu by nie wymyślił, ale na K. wpływ miał zaskakująco wielki.
- Waldemar K. otworzył się w momencie, kiedy zobaczył, że go rzeczywiście bronię, a nie siedzę w
charakterze dekoracji - wspomina występujący w procesie z urzędu Tomaszewski. - Na początku jednak
w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać. Zwiesił głowę i powiedział: I tak kara śmierci, i tak kara śmierci.
Nadgorliwość
- Niech żyje Stalin! Niech żyje Bierut! - krzyczał w 1953 r. prowadzony pod stryczek zabójca i gwałciciel
w Poznaniu - wspomina prokurator I.N. Pewnie liczył, że kogoś onieśmieli. Nie onieśmielił. Prokurator
kierował też egzekucją gestapowca, który był współodpowiedzialny za zamordowanie 30 tys. ludzi w
specjalnych samochodowych komorach gazowych. - Gdy oznajmiłem mu nieuniknioność egzekucji,
próbował całować mi buty. To był straszny dyskomfort.
Między 1945 a 1956 rokiem wydano w Polsce ponad 4300 wyroków śmierci, z których ponad 3000
wykonano - twierdzą historycy. Jak było naprawdę, trudno ustalić. Wiosną 1956 r. z polecenia dyrektora
Centralnego Zarządu Więziennictwa inspektor J.S. badał "tryb postępowania naczelników więzień przy
wykonywaniu prawomocnych wyroków kary śmierci". Odwiedził dziewięć zakładów karnych. Okazało
się, że choć centrala wiedziała o 13 wykonanych tam wyrokach, faktycznie odbyło się 21 egzekucji. W
Białymstoku rozstrzeliwano i wieszano skazanych w piwnicach administracji więzienia. W Chełmie
Lubelskim strzelano w składzie ziemiopłodów, a wieszano w komórce do parowania ziemniaków dla
świń. W Sandomierzu "z braku specjalnego pomieszczenia egzekucji dokonano w łaźni na
prowizorycznym urządzeniu". Galicyjski pragmatyzm kultywował Kraków: "Egzekucję wykonano w
prosektorium (kostnicy). Pomieszczenie to nie odpowiada wymogom (É) ponieważ jest stanowczo za
małe" - ocenił autor raportu.
Wyroki za przestępstwa kryminalne były w mniejszości. Lwią część stanowiły owoce walki politycznej.
W sentencjach orzeczeń doszukać się można zastosowania 208 przepisów obowiązującego wtedy
prawa, a jeśli i tego było mało, nieprzywykła do pisania dłoń kreśliła w oficjalnych dokumentach m.in.:
2
NZS, NZW, AK, WiN, współpraca przeciw państwu. Przypadki ewidentnych zbrodni sądowych
maskowano, dołączając do zarzutów politycznych wątki ewidentnie kryminalne.
Na ponury i ściśle tajny obraz ludowej sprawiedliwości ostatecznej nakładała się arogancja i bałagan.
Gdy 27 lutego 1953 roku 87-letni emerytowany maszynista kolejowy z Krakowa, Andrzej Fieldorf,
zwrócił się z prośbą o łaskę dla skazanego na śmierć syna, dokument trafił do Wojskowego Sądu
Rejonowego w Warszawie, a następnie, pod koniec maja tegoż roku, do Naczelnej Prokuratury
Wojskowej. Ta odesłała dokument w sprawie gen. Augusta Fieldorfa do naczelnika mokotowskiego
więzienia, bo - jak pisze wojskowy prokurator - "żekomo skazany przez WSR, ale nie możem stwierdzić,
przez jaki sąd został skazany" [pisownia oryginalna]. Najpewniej naczelnik Mokotowa napisał na liście
starca "prośba mocno spóźniona". Generała powieszono trzy dni przed powstaniem dokumentu (24
lutego 1953 roku).
Samo wykonywanie kary, jak również grzebanie zwłok i wiedza o miejscach pochówku otoczone były
tajemnicą. Przygotowany do podpisu ministra bezpieczeństwa publicznego Stanisława Radkiewicza
projekt okólnika informował: "ze sprawozdań prokuratorów wojskowych wynika, że wykonywanie
wyroków śmierci w więzieniach odbywa się sprzecznie z obowiązującymi przepisami kpk".
Fachowcy
1 września 1945 r. Radkiewicz kazał sformować trzyosobowe drużyny egzekucyjne. Ich członkowie
dostali wysokie pobory oraz 3000 zł "od głowy" do podziału. Każdemu przysługiwała wyprawka: płaszcz
z kapturem, buty i rękawice gumowe. Praktyka nie była jednolita. Niektóre więzienia miały swoich
katów, inne były obsługiwane przez wyznaczonych przez Urząd Bezpieczeństwa wykonawców.
Rekrutacja nie zawsze była trafna: 5 lipca 1955 r. we Wrocławiu funkcjonariusz MO, chorąży N. ,"na
skutek zdenerwowania wyroku nie mógł wykonać". Czynność doprowadził do końca zastępca
naczelnika.
W drugiej połowie lat 50. rynek zaczęła monopolizować jedna para katów. - Żadnych wzniosłych myśli u
nich nie było. Robili to dla pieniędzy - ocenia były pracownik Centralnego Zarządu Zakładów Karnych. -
Byli na niezłym etacie i z wolnym czasem mogli robić wszystko. Przy wyroku dostawali zwrot kosztów
przejazdu i niewielkie pieniądze "od głowy". Na dzisiejsze może z 500 zł. Pierwszemu katu, komuniście,
powierzyła ten niepowtarzalny, społecznie użyteczny, odcinek partia. Z pomocnikiem stanowili duet
ciężkich, wiecznie skłóconych ze sobą prymitywów. Kiedyś, jadąc "na robotę" do Wrocławia, spili się
rutynowo i usnęli w pociągu. Okradziono ich dokumentnie. Z kieszeni płaszcza zabrano im m.in. linkę
szubieniczną. - Patrz pan - skarżyli się później. - Podobno ta linka szczęście przynosi. A tu ani sznura,
ani szczęścia!
Po kolejnej weryfikacji w PZPR sekretarz Stanisław Kania miał uroczyście wręczać w Ministerstwie
Sprawiedliwości nowe legitymacje członkowskie. Okazało się, że najstarszym członkiem partii był nie -
jak wstępnie przewidywano - dyrektor CZZK, lecz kat - od 1933 roku w Komunistycznej Partii Polski.
Straszny problem się zrobił, bo najstarszy stażem członek dowiedział się o uroczystości i koniecznie
chciał stanąć w szeregu przed towarzyszem dyrektorem. A miałby w czym, bo firma zapewniła mu do
służbowego użytku czarny garnitur. Uszami wyobraźni słyszano już pytania: "A który to towarzysz ma
legitymację z niższym numerem niż towarzysz dyrektor?". W dniu partyjnej fety wysłano do kata
zaufanego funkcjonariusza, który - wykonując zadanie organizacyjne - upił w sztok nestora więziennych
komunistów. Dyrektor mógł stanąć na czele.
- Następcy dwójki katów - wspomina funkcjonariusz Służby Więziennej - nim zaczęli uprawiać swoje
rzemiosło, pracowali w więzieniu. Pomocnik był pogodnym facetem, który nie wylewał za kołnierz. Jego
3
szef do gadatliwych nie należał, ale i nie manifestował poczucia misji. Jako jedyny podczas roboty był
zrelaksowany. Lubił się ubrać, odwiedzić przyzwoitą restaurację, jeździć dobrym samochodem.
Fachowcy szukali akceptacji.
- Żona jednego robiła pierożki z grzybami - wspomina inny wieloletni pracownik resortu sprawiedliwości.
- Chodzili po ministerialnych biurach i częstowali niewielkie grono wtajemniczonych. Opór był ogromny.
Mówiono - zimne, odgrzeję z przyjemnością w domu. Następnym razem przynieśli w termosie. Była
więc niepisana umowa - do kogo pierożki przychodzą pierwsze, ten ostrzega pozostałych.
- Ostatnie wyroki szef wykonywał sam - mówi oddziałowy, który wielokrotnie uczestniczył w
egzekucjach. - Pomocnik przestał przychodzić. Spotkałem go i pytam, dlaczego ostatnio go nie było.
"Już tego nie wytrzymuję. Zaczęli do mnie przychodzić" - Kto? - zapytałem. "Umarli - odpowiedział. -
Znaczy, wyhuśtani [powieszeni]. W nocy przychodzą. We śnie". Zaczął potem wystawać w bramach i
pić z menelami. Opowiadał im, jak wieszał. Bardzo lubili tego słuchać, chociaż mu nie wierzyli. A on
zaraz potem umarł.
Scenariusz
Każde więzienie, które wyznaczono do wykonywania egzekucji, przystosowywało określoną przepisami
procedurę do swoich warunków. Grupa kilkunastu wtajemniczonych funkcjonariuszy gwarantowała
dyskrecję i sprawność przeprowadzenia egzekucji: od wpuszczenia katów i innych upoważnionych osób
na teren zakładu poprzez doprowadzenie więźnia, który do końca nie mógł wiedzieć, że idzie na śmierć,
aż po wywiezienie trumny na cmentarz. Później, obowiązkowo - wódka.
- Scenariusz był rozpisany co do minuty - wspomina emerytowany naczelnik zakładu karnego. - Z
mojego gabinetu wychodziliśmy o 17.55. Na miejsce egzekucji przychodziliśmy za dwie szósta. Skutego
do tyłu skazanego sprowadzało po schodach dwóch solidnych funkcjonariuszy; dwóch - trzech im
asystowało. Czasem szedł o własnych siłach, a czasem trzeba go było podtrzymywać. Wprowadzony
do celi śmierci zdawał się być zdziwiony. Znajdował się w sporym pokoju. Nie widział szubienicy ani
niczego, co mogłoby wskazywać, gdzie jest ukryta. Prokurator odczytywał wyrok, informował, że Rada
Państwa nie skorzystała z prawa łaski i że podlega on natychmiastowemu wykonaniu kary. Pytał o
ostatnie życzenie. Chcieli zapalić papierosa, dostać środek na uspokojenie. Listów w zasadzie nie
pisali, bo nie byliby w stanie utrzymać ołówka. Jeśli chcieli posługi duszpasterskiej, skutemu do tyłu
kazało się klęknąć i zostawiało się go z kapelanem w dyskretnym oddaleniu.
- Później szło szybko - opowiada były naczelnik. - Skazanego stawiało się na nogi i zawiązywało oczy
czarną opaską. Odwracało o 180 stopni i w tym momencie otwierały się dość dobrze zamaskowane
drzwi do pomieszczenia z szubienicą. W środku czekali kat i jego pomocnik. Skazany zawsze sprawiał
wrażenie, jakby się obawiał, że uderzy w ścianę. Ale przestrzeni było już więcej, niż wcześniej
zapamiętał jego wzrok. Dalej sprawnie: stryczek na szyję, regulacja długości liny, ruch dźwignią.
Skazany wlatywał nogami w kanał pod zapadnią i od razu nieruchomiał. Widziałem wielu odciętych na
gorąco samobójców wisielców. Zawsze były spazmatyczne drgawki, piana z ust, konwulsje - a tu nic.
Łups w dół i zastygał jak wór mąki. Zanieczyszczał się, bo zwieracze zaprzestawały pracy. Widać było
od razu, że to koniec, ale lekarz nie podchodził wcześniej niż po 10 minutach. Stwierdzał zgon i
opuszczaliśmy pomieszczenie. Nigdy nie wracałem do gabinetu wcześniej niż o 18.27 i nigdy później
niż o 18.35. Chyba że trzeba było wykonać dwa wyroki.
- Każda egzekucja wojskowa (a było ich w sumie kilka) dostarczała okropnych przeżyć. Gdy
rozstrzeliwano pewnego marynarza - wspomina koordynator kilku takich zdarzeń - żaden z plutonu
podchmielonych żołnierzy skutecznie nie trafił. Podszedł ich dowódca, wymierzył z broni krótkiej i
4
skamieniał. Nie był w stanie nic zrobić. Wtedy nasz funkcjonariusz dobił rannego skazańca. Prawa nie
miał. Miał litość.
Blizny
- Jeśli ktoś mówi, że uczestnictwo w egzekucji to małe piwo, kłamie. Albo jest psychopatą - uważa
emerytowany naczelnik więzienia. Do wyjątków należały przypadki, gdy w obliczu śmierci skazani
podejmowali walkę. Do szeptanej historii przeszedł sztygar ze Śląska, którego na początku lat 60.
stracono za nieudaną próbę zamachu na Chruszczowa. Pięciu ludzi nie mogło go obezwładnić, choć nie
był atletą. Czasem bluźnili lub próbowali trzymać fason. Najczęściej byli jednak papierowo bladzi,
drżący, niezdolni do ruchu.
- Amerykanie nazywają to numbing - tłumaczy prof. Bohdan Dudek, łódzki psycholog zajmujący się
m.in. reakcją na stres traumatyczny. - Człowiek, który chwilę wcześniej reagował prawidłowo, zbornie,
staje się kawałkiem drewna.
Ale i uczestnikom egzekucji udzielał się dramatyzm zdarzenia.
- Nigdy nie byłem przeciwnikiem kary śmierci, tylko czemu śni mi się to po nocach - skarży się 57-letni
mężczyzna. Protokołował pięć egzekucji.
- Tyle lat minęło, a to wraca: nocą, nagłym przebłyskiem myśli - krzywi się były funkcjonariusz ochrony,
który "zabezpieczał" siedem egzekucji.
- Do dziś czuję się tą sytuacją skrzywdzony - opowiada lekarz, który 25 lat temu raz dał się namówić do
udziału w kaźni. - Z ciekawości. Byłem młody.
- Wielu funkcjonariuszy nie wytrzymywało podczas egzekucji. Mdleli - przywołuje raporty z przeszłości
Wtajemniczony. - W jednostkach mieli stałe zespoły. Każdego pytali, czy chce uczestniczyć w
wykonaniu. Ale to były czasy, że ludzie mogli się obawiać, co będzie, jeśli powiedzą: "nie".
W przypadku J.B. dobrowolność polegała na tym, że od swoich szefów usłyszał: - Za tydzień jest
wykonanie wyroku śmierci. Jeśli pójdziesz na zwolnienie, zapomnij o nagrodach i awansach! Cóż
jednak takie tam zwolnienie: przy okazji jednej z ostatnich w Polsce egzekucji cała duża prokuratura
wojewódzka zapadła na zdrowiu. Aby wykonać wyrok, wezwano na zastępstwo posiłki z rejonówki.
Zresztą wielu prokuratorów źle znosiło wykonanie, wykrzykiwanych na sali rozpraw, żądań.
- Jąkali się, głos im się łamał - wspomina K.F. - Bywało, że przysyłano do więzienia dwóch
prokuratorów, na wszelki wypadek, gdyby jeden zasłabł.
- Utkwiło mi w pamięci nie samo wieszanie, ale drobiazgi dziejące się wokół - opowiada jeden z
oskarżycieli. - Najpierw sprowadzanie: człowieka nie widać, kroki słychać. Był kulawy. Zza węgła
korytarza dobiegało stuk-tuk, stuk-tuk. Zabił żonę i ukrył gdzieś pieniądze rodziny. Na egzekucji zjawił
się adwokat i pyta, gdzie ukrył pieniądze. Trójka głodnych dzieci, wyżywić trzeba, niech powie! Chłop z
zawziętością popatrzył i sapnął: - Ku...a była, nie powiem - i poszedł do piachu. Później pojechałem pod
Warszawę do znajomych i musiałem skorzystać z wygódki. Piliło mnie, ale irracjonalny strach
podpowiadał, że otworzę drzwi sławojki, a on tam będzie wisiał. Długo walczyłem z fizjologią i, aby nie
przegrać, uchyliłem w końcu drzwi z serduszkiem. Nie wisiał.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin