Albert Wojt - Szafirowe koniczynki.doc

(739 KB) Pobierz

 

Albert Wojt

 

 

 

Szafirowe koniczynki

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

I

 

Wysoki, barczysty blondyn o podejrzanie krótko przyciętej czuprynie i bokserskim, spłaszczonym nosie pchnął ciężkie, oszklone drzwi Fiołeczka. W barze było duszno i tłoczno, ten i ów ze stałych bywalców skinął przyjaźnie nowo przybyłemu, ktoś nawet wskazał zapraszającym gestem baterię charakterystycznych butelek stojących na okupowanym przez siebie stoliku, blondyn nie dał się jednak skusić perspektywie pijackich dyskusji przy małym jasnym. Przez chwilę lustrował bacznym spojrzeniem obskurne wnętrze. Wreszcie znalazł, kogo szukał. W samym rogu, przy oknie, tkwił nad setką czystej i sałatką jarzynową drobny, trzydziestokilkuletni brunet o wystających kościach policzkowych i starannie ufryzowanych włosach. Jego ciemnowiśniowa kurtka z cielęcej skóry i wzorzysta koszula rodem z Pewexu zdawały się świadczyć, że trafił do Fiołeczka przypadkiem, a może raczej przez pomyłkę.

- Co tak późno? - Na widok blondyna podniósł się z miejsca. - Czekam już dobre pół godziny.

- Zdarza się. - Nowo przybyły nawet nie myślał o usprawiedliwieniu. - Grunt, że jestem.

- Jeśli nie zależy ci na tej robocie, mogę poszukać kogoś innego.

- Coś taki nerwowy, koleś? - Blondyn bez pytania sięgnął po setkę tamtego i wypił ją jednym haustem. - Skoro przyszedłem, znaczy, że skok mi leży.

- Zgadzasz się na moje warunki?

- Niech ci będzie.

- Pamiętaj, że bierzesz tylko forsę i błyskotki. Dzielimy się fifty-fifty. Nie próbuj mnie wykołować, bo dobrze wiem, ile czego stara trzyma w chałupie.

- Spokojna głowa.

- Zamki są solidne, ale w oknach nie ma krat.

- Z tym byłby najmniejszy problem. - Blondyn beznamiętnie wzruszył ramionami. - Powiedz lepiej, gdzie szukać złota, żebym nie musiał wywracać wszystkiego do góry nogami.

- W saloniku na parterze stoi komódka na krzywych nóżkach. Wyłamiesz drzwiczki i po kłopocie.

- Jeśli wszystko będzie tak, jak mówisz, cała robota nie zajmie mi nawet kwadransa.

- I oto chodzi.

- Jest tylko jeden szkopuł.

- Mianowicie?

- Skąd pewność, że nikt mnie nie nakryje?

- Stara mieszka sama i wieczorami nikt jej nie odwiedza.

- Takie babcie często cierpią na bezsenność.

- Ale nie ta. Ona kładzie się spać zaraz po filmie w telewizji i do rana mógłbyś strzelać jej nad uchem z armaty. Zresztą sypialnia jest na piętrze, a salonik z komódką na parterze. Według mnie nie ma żadnego ryzyka.

- Lepiej na zimne dmuchać. - Blondyn ciągle nie był przekonany. - Nie dałoby rady wyciągnąć gdzieś starej z domu?

- Nie sądzę. - Czarny jak gdyby się zawahał. - A jeśli nawet, to mogłaby się kapnąć, co jest grane.

- Czy ja wiem...

- Czego ty, u diabła, się boisz?! W chałupie nie ma psa ani żadnego innego zwierza, bo stara kocha porządek, telefon stoi w przedpokoju, przy wejściu do saloniku, a sąsiedzi nie wtykają nosa w nie swoje sprawy. Gdyby nawet zdarzył się cud i stara wstała z wyrka, sto razy zdążysz uciec ze złotem.

- Niby racja.

- Tylko żeby ci czasem nie strzeliło do głowy coś jej zrobić! - Głos bruneta nagle stwardniał. - Jeśli starej choć włos z głowy spadnie...

- W życiu! - Blondyn z rozmachem grzmotnął się w piersi. - Przecież mnie znasz nie od dziś. Wiesz, że nigdy nie pisałem się na mokrą robotę.

- To powodzenia! W niedzielę zadzwoń do mnie i powiedz, jak ci poszło, tylko nie klep wszystkiego, bo diabli wiedzą, kto może podsłuchać.

 

II

 

Mokry, zimny nos raz i drugi dotknął policzka drobnej, niespełna trzydziestoletniej blondynki. Alicja wzdrygnęła się, nie otworzyła jednak oczu. Amor, niezbyt rasowy jagdterier, przez dłuższą chwilę spoglądał na śpiącą panią. W końcu, widząc że ta nie reaguje na jego zaczepki, wspiął się na tylne łapy i bezceremonialnie przejechał językiem po jej twarzy. Odepchnęła psa, spróbowała naciągnąć kołdrę na głowę, ale Amor ani myślał dać za wygraną. Jednym susem znalazł się na łóżku i bez namysłu szarpnął zębami za róg poduszki.

- Poszedł! - Otworzyła wreszcie oczy. - No, już cię nie ma!

- Zabierz stąd to bydlę! - Szczupły, muskularny mężczyzna o krótko przyciętej, szpakowatej czuprynie podniósł się na łokciu i ziewnął niemiłosiernie. - Tyle razy ci mówiłem, żeby zamykać go na noc w kuchni.

- Amor, na miejsce! - Alicja wymierzyła psu klapsa, który nawet przez najmniejszego ratlerka byłby odebrany jako pieszczota. - Całkiem ci się we łbie przewróciło!

Pies zeskoczył na podłogę, wcisnął się za stojący pod oknem fotel, szarpnął zębami firankę i nieoczekiwanie znowu znalazł się na łóżku. Jerzy spróbował sięgnąć go ręką, ale Amor był już na fotelu, a moment później pochwyciwszy kapeć Jerzego z głuchym warkotem wypadł do przedpokoju.

- Na miłość boską, zrób coś wreszcie z tym bydlakiem, bo w końcu kark mu przetrącę! Przecież on nadaje się tylko na łańcuch!

- Amor, natychmiast oddaj panu kapeć!

W odpowiedzi jagdterier rozjazgotał się hałaśliwie. Jerzemu nie pozostawało nic innego, jak samemu odebrać swą własność. Klnąc na czym świat stoi ruszył do przedpokoju. Był już w progu, kiedy na stoliku przy łóżku rozdzwonił się telefon. Zawrócił by podnieść słuchawkę, ubiegła go jednak Alicja.

- Słucham, Bogojska. - Nie mogła stłumić ziewania. - Kto mówi?

- To ja, Adam. - Głos Leszczyniaka, jak zwykle, brzmiał łagodnie i dźwięcznie. - Mam do ciebie prośbę.

- O co chodzi?

- Kiedy ostatnio byłaś u cioci Mieci?

- W ubiegłą środę.

- A nie wybrałabyś się do niej dzisiaj?

- Stało się coś? - Alicja poczuła lekki niepokój.

- Chyba nie ma powodu do paniki, ale telefonowaliśmy z Pawłem do cioci kilka razy i nikt nie podnosił słuchawki.

- Dopiero dziewiąta. - Bogojska spojrzała na stojący przy łóżku budzik. - Pewno staruszka śpi jeszcze w najlepsze.

- Może. Tylko że zwykle ciotka jest na nogach już od ósmej.

- Skoro tak cię to niepokoi, to czemu sam nie pojedziesz zobaczyć, co się stało? - Alicja najwyraźniej nie miała ochoty na wizytę u starszej pani. - Samochodem byłbyś za pół godziny, a ja jeszcze nie wstałam z łóżka.

- O wpół do dziesiątej jestem umówiony z klientem.

- W niedzielę?

- Każdy dzień tygodnia jest dobry, gdy w grę wchodzi godziwy zarobek.

- A Paweł?

- On nie nadaje się do złożenia wizyty ciotce, a tym bardziej do jazdy samochodem. Z daleka widać, jak sobie wczoraj dogodził.

- Powinien się leczyć.

- Z pewnością, ale o tym pogadamy innym razem... To jak, kochanie, dasz się namówić? Ciocia Miecia mieszka dwa kroki od ciebie...

- Niech ci będzie, mecenasku! - Alicja wielokrotnie zdołała się już przekonać, że Leszczyniak nie ustąpi, nim nie dopnie swego. - Zjem śniadanie i zajrzę do ciotki.

- Jesteś kochana!

- Szkoda, że o tobie nie można tego powiedzieć...

Odłożyła słuchawkę i spojrzała na stojącego obok Mareckiego. Wyglądał niczym chmura gradowa.

- Gdzie ty się wybierasz, jeśli można wiedzieć? - zapytał gniewnie.

- Musimy wpaść na chwilkę do cioci Mieci.

- Musimy?! - Słowa Bogojskiej podziałały na niego jak płachta na byka. - Mieliśmy tę niedzielę spędzić we dwoje, a nie w towarzystwie zbzikowanej staruszki!

- Jureczku...

- Rób co chcesz, ale mnie na wizytę u ciotki nie namówisz.

- Benedykt nie był taki - odparła z wyrzutem. - Na pewno by ze mną poszedł.

Marecki chciał coś odpowiedzieć, w ostatnim momencie rozmyślił się jednak i tylko popatrzył na Alicję jakoś dziwnie.

- Pójdziesz? - Cmoknęła go w policzek. - Najwyżej na pół godzinki...

- A niech tam! Ale to będzie ostatni raz.

Minęła dobra godzina, nim Bogojska i Marecki znaleźli się na ulicy. Szli w milczeniu, a Jerzy nawet nie próbował ukryć kiepskiego humoru. Alicja udawała, że tego nie dostrzega, choć dobrze wiedziała, jak bardzo jej przyjaciel nie lubi wizyt u dobiegającej właśnie osiemdziesiątki Mieczysławy Płateckiej. Na domiar złego sama namówiła go, by wziąć ze sobą Amora. Marecki prowadził psa na smyczy, a ściślej rzecz biorąc udawał, że prowadzi, bowiem jagdterier nie zwracając na niego najmniejszej uwagi szarpał się na wszystkie strony i szczerzył zęby na każdego przechodnia.

Skręcili w Dziennikarską i po chwili dotarli do Dygasińskiego. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i znaleźli się przed willą Płateckiej. Bogojska nacisnęła dzwonek przy furtce. Przez kilka sekund czekali cierpliwie, jednak w środku nikt nie zareagował. Alicja zamierzała ponownie zadzwonić, ale właśnie w tym momencie Amor kolejny już raz szarpnął się Mareckiemu i skoczył przednimi łapami na furtkę. O dziwo, ustąpiła bez żadnego oporu.

- Ciotka znowu popsuła zamek magnetyczny - westchnęła Bogojska. - Doczeka się kiedyś, że ją okradną.

Posypaną żwirem alejką podeszli do drzwi wejściowych. Były uchylone. Alicja spojrzała z niepokojem na Jerzego Ten bezradnie rozłożył ręce, nie wiedząc, co powiedzieć. Chciał ruszyć do wejścia, gdy Amor ponownie przypomniał o swej obecności. Tym razem szarpnął tak silnie, że w ręku zaskoczonego mężczyzny została tylko smycz z zerwanym karabińczykiem. Nim Jerzy zdołał za reagować, pies był już w willi.

- To bydlę jeszcze ugryzie ciotkę! - Przerażona Bogojska wpadła za jagdterierem do przedpokoju. - Amor, Amor!

Szerokie, oszklone drzwi po lewej stronie prowadziły do salonu i stamtąd właśnie dochodziło głucha powarkiwanie niesfornego pupila Alicji. Stanęła w progu i nagle poczuła, że robi się jej słabo. Pośrodku, pokoju, na wzorzystym chińskim dywanie leżała stara kobieta.

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin