Smith Guy N. - Cmentarne hieny.doc

(612 KB) Pobierz
Guy N

Guy N. Smith

 

Cmentarne hieny

 

 

 

Prolog

 

 

Od dłuższego czasu Sabat nie mógł pozbyć się wrażenia, że coś złego unosi się w powietrzu. Jakiś zimny, stęchły zapach tłumił intensywny aromat sosnowych igieł i nawet kojąca atmosfera późnej wiosny wydawała się nienaturalna. I ta przejmująca cisza. Świst górskiego wiatru i śpiew ptaków rozpłynął się gdzieś w nieruchomym powietrzu. Nie słychać było szelestu liści, zdawać by się mogło, że świat wstrzymał oddech i czekał.

Wysoki mężczyzna w ciemnym, wymiętym i zakurzonym po długiej podróży garniturze zatrzymał się na stromej leśnej ścieżce. Zmęczenie wzięło górę nad niepokojem - przystanął, aby otrzeć pot z czoła. Suchym językiem oblizał spieczone wargi; z orlej twarzy patrzyły przymrużone, głęboko osadzone oczy. Wraz z zapadającym zmrokiem las wypełniły głębokie cienie, lecz nadal nic się nie poruszało. W półmroku, na bladym policzku mężczyzny wyraźnie widać było białą szramę - bliznę, która już od dziesięciu lat szpeciła jego twarz.

Patrząc na smukłą, zgrabną sylwetkę leśnego wędrowca trudno było określić jego wiek. Mógł mieć lat trzydzieści pięć albo pięćdziesiąt. Poruszał się zwinnie, w jego oczach można było odczytać duże doświadczenie; być może również strach. Przemierzył już trzy kontynenty, w niejednym kraju i niejednym mieście otarł się o śmierć, dopóki pogoń za wciąż umykającą ofiarą nie zaprowadziła

 

go do tego lasu. Quentin, jego najstarszy brat, nie zdoła stąd uciec.

Mark Sabat przemierzył tę drogę już rano. Jego ciało astralne, przybrawszy postać sokoła, krążyło w powietrzu, patrząc z góry i zapisując w pamięci każdy szczegół. We wsi leżącej daleko w dole, Mark wynajął skąpo umeblowany pokój. Pospiesznie wyrysował kredą na podłodze pięcioramienną gwiazdę i ułożywszy się w jej centrum, zasnął. Tam też pozostało jego ciało fizyczne, podczas gdy sokół - ciało astralne, szybował ponad lasem. Nie zwracał uwagi na widoczne w dole leśne gryzonie, choć byłyby dla niego łatwą zdobyczą. Nie po to tu przybył. Lecąc mila za milą, wyraźnie czegoś szukał, aż prąd górskiego powietrza uniósł go wysoko nad wyrąbaną w lesie polaną. Stała tam zniszczona drewniana chata. Sprawiała wrażenie opuszczonej, lecz Mark wiedział, że to właściwe miejsce. Właśnie tutaj znalazła swe ostatnie schronienie najbardziej opętana złem istota ludzka: spłodzony w piekle namiestnik Szatana, ucieleśniony Antychryst toczący mściwą wojnę przeciw człowiekowi.

Zataczając kręgi sokół zbliżył się ku polanie, po czym usiadł na gałęzi jodły w pobliżu chaty. Z wnętrza domu nie dochodził żaden dźwięk, nie było widać żadnego ruchu. Spoglądając na oświetloną słońcem polanę. Sabat zastanawiał się, czy nie zmienić się w szerszenia, by w tej postaci usiąść na popękanej, brudnej szybie wypaczonego okna i zajrzeć do środka. Ale nie było pośpiechu. Doprawdy, po latach wytrwałego pościgu parę minut, czy nawet godzin czekania było bez znaczenia.

Gdzieś w oddali rozległo się gruchanie gołębi. Mała pszczoła, zabłąkana tu chyba przypadkiem, przysiadła na moment na drzwiach, lecz zaraz poderwała się i poleciała

 

dalej, jakby nie mogła pozostać ani chwili w tym miejscu. Zdawało się, że leśna zwierzyna i ptactwo unikają opustoszałej polany.

Słońce stało wysoko na niebie, lecz jego promienie nie dawały ciepła. Sokół nastroszył brązowe pióra. Siedział wprawdzie wysoko, lecz wiedział, że dziwny, ogarniający go chłód nie jest naturalny. Nagle małe, bystre oczy ptaka wypatrzyły na skraju lasu trzy prostokąty świeżo przekopanej ziemi.

Groby! Z pewnością tutaj pochowano zwłoki trojga wieśniaków, młodego małżeństwa i ich córki. Sabat słyszał. że wybrali się w góry tuż przed ostatnią zimą i nigdy nie powrócili. Nadejście śniegów, które początkowo udaremniły poszukiwania, z czasem stało się dla mieszkańców wioski wygodnym usprawiedliwieniem, by pozostać w domach i zapomnieć o zaginionych. Ostatnio nikt nie zapuszczał się w górzyste rejony, łatwo było zgubić tu drogę. Mark Sabat nie wątpił w prawdziwość tych opowieści.

Nagły ruch na polanie przestraszył sokoła, tak, że z trudem pohamował naturalny instynkt ucieczki. Znieruchomiał na gałęzi jak wypchany ptak. Wypaczone drzwi chatki uchyliły się z głośnym skrzypem i ukazała się w nich ludzka postać.

Trudno było uwierzyć, że człowiek tak stary może jeszcze żyć. Wytarte ubranie ledwie skrywało jego zniszczone ciało. Łysa głowa, skóra barwy starego pergaminu, oczy zapadnięte głęboko w oczodołach jak dwie czarne dziury i grube, mięsiste nozdrza poruszające się przy każdym ciężkim oddechu. Z bezzębnych warg wydobywało się chrapliwe rzężenie, gdyż każdy ruch był nieprawdopodobnym wysiłkiem dla tego matuzalemowego buntownika.

 

Nawet w postaci sokoła Mark Sabat poczuł dziwny żal. To wszak jego własny brat, zrodzony z tej samej matki; był w tej chwili ruiną człowieka. Zaraz jednak smutek ustąpił miejsca nienawiści. Quentin Sabat był zaledwie dziesięć lat starszy od Marka. Czyżby zatem jego przedwczesne starzenie było jedynie podstępem, by tym szybciej odrodzić się i dalej szerzyć zło, wciąż walczyć z tak długo ścigającym go Markiem?

Stary człowiek z wysiłkiem uniósł siekierę i niezdarnie wbił ją w leżący u jego stóp kloc drewna. Na jego chudym, żylastym udzie ukazała się strużka moczu. Pień rozpadł się na dwie części. Mężczyzna splunął i oparł się na trzonku siekiery, klnąc w przedziwnym, niemiecko-francu-skim dialekcie.

Sokół nie czekał już dłużej. Poszybował szybko ponad wierzchołkami drzew wprost do swego fizycznego ciała drzemiącego w pentagramie. Naga postać, połączywszy się z astralną istotą, obudziła się, przeciągnęła, ziewnęła leniwie odnajdując w umyśle świadomość, że poszukiwania zostały zakończone.

Teraz Mark Sabat ponownie przemierzał poranny szlak sokoła, tym razem we własnej postaci, gdyż jego ciało astralne nie posiadało mocy zdolnej przeciwstawić się słudze Szatana. Nie spieszył się. Bliskie zakończenie wieloletniego pościgu wprawiało go niemal w euforię, lecz jednocześnie odczuwał lęk. Czy okaże się dość silny? Quentin będzie wiedział o jego przybyciu, lecz tym razem nie zdoła już umknąć. Mark cieszył się na myśl o czekającym go pojedynku: oczywistym, bezpośrednim konflikcie dobra ze złem. Oto wrogie sobie siły staną do walki o ideały wyższe niż ich wzajemna nienawiść. Konflikt trwający od momentu narodzin rozumnego bytu.

 

Umysł Marka Sabata dręczyły przelotne wspomnienia. Jak tonący, oglądał w migawkowym skrócie całe swoje dotychczasowe życie. Najpierw wyniesione z domu staranne wychowanie. Później odziedziczony po rodzicach spadek, który zapewniał mu przyszłość. Chłopięcy bunt przeciw temu narzuconemu porządkowi życia. Pierwsze - przyjemne, choć w chwili słabości - doświadczenie homoseksualne. I zaraz potem kapłaństwo, przez które chciał się oczyścić z tego grzechu. Kolejny zwrot w życiu, gdy poprzez egzorcyzmy, odkrył swą własną moc. Hipokryzja przywódców Kościoła, która sprawiła, że utracił wiarę. Następny etap - służba wojskowa w SAS... i prosta satysfakcja zabijania wroga. Usankcjonowane, wielokrotne morderstwa stworzyły nowego, okrutnego Sabata. Mark wciąż dysponował niewyjaśnioną siłą. Moc ta nieraz ocaliła mu życie, lecz stała się też przyczyną haniebnych podejrzeń i nagłego zwolnienia z SAS. Rozgoryczony, poświęcił się całkowicie idei zgładzenia Quentina, uważał bowiem, że nikt inny tak, jak jego brat nie zasłużył na eliminację z ludzkiego gatunku.

Polana była już w cieniu. Mark dostrzegał zaledwie zarysy chatki i otaczających ją sosen. Z każdą chwilą stawało się coraz chłodniej. Sprawdził, czy ma przy sobie wszystkie zapewniające bezpieczeństwo talizmany: koła, czosnek, srebrny krucyfiks i książeczka do nabożeństwa - były niemal bluźnierstwem w rękach człowieka znajdującego przyjemność w zabijaniu. I rewolwer kalibru 38, z którym się nigdy nie rozstawał. Był on wprawdzie bezużyteczny w sytuacjach takich jak ta, lecz przydawał się w miejscach pełnych doczesnych zagrożeń. Od czasów służ-

 

by w SAS, broń ta - narzędzie szybkiego zadawania śmierci - stała się częścią jego osobowości.

Nagle, po przeciwległej stronie polany zobaczył Ouen-tina. W miarę jak oczy Marka przyzwyczajały się do ciemności, dostrzegł wyraźniej ludzki kształt skulony obok grobów. Postać utkwiła w nim rozpalony nienawiścią wzrok, jak pozbawione możliwości ucieczki poranione zwierzę, czekające okazji, by ostatkiem sił rzucić się na myśliwego.

- A zatem przyszedłeś - nie był to głos człowieka starego ani szaleńca, brzmiał łagodnie i spokojnie, choć pobrzmiewały w nim nuty szyderczej zuchwałości. - Jesteś uparty, Mark. To zbyteczne szaleństwo. Każdy z nas mógłby pójść swoją własną drogą.

- Nie - przybysz zrobił krok naprzód, ściskając u-kryty w kieszeni niewielki krucyfiks i zastanawiając się, czy da mu on wystarczającą moc. - Na tym świecie jest miejsce tylko dla jednego z nas, Quentin...

Urwał wpół zdania i z niedowierzaniem patrzył przed siebie. Groby były rozgrzebane, a ich zawartość wyjęta z otwartych trumien. O, Boże Święty! Culte des mortes, jak nazywano to po kreolsku, na Haiti - kult umarłych... nekromancja. Cofnął się w nagłym odruchu przerażenia. Kolejny przebłysk torturujących go wspomnień, pobyt w Port au Prince, gdzie po raz pierwszy zetknął się z tymi tajemnymi obrzędami. Ich uczestnicy wyciągali ciała z grobów i odprawiali w nocy wymyślne ceremonie, w czasie których umarli jakby wracali na krótki czas do życia. Mark Sabat widział na własne oczy poruszające się trupy, nie wątpił więc w prawdziwość tych szatańskich praktyk. I Quentin też tam był. Od mistrzów czarnej magii uczył się sekretu ożywiania zmarłych.

10

 

Mark widział już dobrze, jego oczy przywykły do ciemności. Ciała wieśniaków. Mężczyzna i kobieta w średnim wieku. Z prostych ubrań, w których byli pochowani zostały już tylko strzępy, ledwo okrywające wynędzniałą nagość przegniłych ciał i prześwitującą spod skóry biel kości. Choć były to niemal szkielety, ich twarze zachowały swój wyraz. Maski przerażenia, zapatrzone w tego, kto zakłócił ich wieczny spokój, ręce splecione w trwożliwym uścisku. Najstraszniejszy był widok dziecka. Pozbawione włosów ciało małej dziewczynki uchroniło się jakoś przed wilgocią zimnej gleby i robakami, pozostało prawie nietknięte. Rzeczywiście, ona mogła być wciąż żywa... Ruch! Ciało dziewczynki kołysząc się przywarło do kobiety, jakby szukając w niej rodzicielskiej obrony. O, Boże, pomyślał Sabat, ona wciąż ma oczy. Rozszerzone ze strachu źrenice patrzyły na niego, błagając o ratunek.

- Dołączysz do nich - Quentin z łatwością trzymał teraz siekierę. - Będziesz wkrótce jednym z żywych trupów, Mark. A może mój Mistrz wymyśli inne zadanie dla twego porąbanego ciała, podczas gdy twoja dusza...

- Stop! - Mark Sabat wszedł na polankę, trzymając krucyfiks w wyciągniętych rękach. - To koniec twoich nikczemnych praktyk, Quentin. Tym ludziom należy się wieczny spoczynek... i tobie też.

Lecz Quentin stał nieporuszony. Sabat sądził, że moc krzyża i ostry zapach magicznych ziół powalą jego przeciwnika na ziemię. Zamiast tego Quentin wybuchnął szyderczym śmiechem i Sabat stwierdził nagle, że wiara opuściła go w godzinę największej potrzeby, że pozostał zupełnie sam wobec wcielenia diabła. Quentin także w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Nie był już bezbronny. Mimo odpychającego starczego wyglądu poruszał się z za-

11

 

skakującą szybkością i siłą. Ostrze siekiery ze świstem przecięło powietrze, a z bezzębnych ust Ouentina wydarł się krzyk bardziej zwierzęcy niż ludzki. Echo powtarzało go coraz dalej i dalej.

Szok i przerażenie poraziły Sabata, czyniąc zeń łatwy cel. W ostatniej chwili przezwyciężył słabość i uskoczył w bok. Usłyszał, jak ostrze siekiery uderza o kamienie, krzesząc snop iskier. Mark obrócił się i z całej siły cisnął w Ouentina krzyżem, lecz ten tylko urągliwie się zaśmiał.

- Bez ciebie, Mark, krzyż traci swoją moc, nie jest nawet symbolem. To po prostu kawałek metalu.

Sabat czuł paniczny lęk, jak chrześcijanin na rzymskiej arenie, który wiedział, że jego zwinne ruchy mogą co najwyżej odwlec nieuchronny koniec. Strach dławił mu oddech i odbierał resztki sił słabnącym mięśniom. Kolejny jego talizman - czosnek - okazał się nieskuteczny, odbijał się od piersi Ouentina i spadał na ziemię, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Mark cofał się, a jego brat szedł ciągle za nim, gotów w każdej chwili zadać śmiertelny cios. Zdumiewające, jak zwinnie poruszało się jego stare, zniszczone ciało. Mózg starca pracował jasno i sprawnie, tworząc podstępne koncepcje pokonania wroga.

Nagle Sabat stracił oddech i upadł. Poczuł zawrót głowy, jakby spadał w jakąś czarną otchłań. Nagłe szarpnięcie przywróciło mu przytomność. Leżał na plecach w rozkopanym grobie, patrząc w górę na migoczące iskry, w których rozpoznawał gwiazdy. Trwało kilka sekund, zanim zrozumiał, co się właściwie wydarzyło. Ponownie poczuł wilgotny zapach ziemi, sypiącej się na niego z brzegów grobu, ostre kamienie wbijające się w plecy.

Znajoma sylwetka przesłoniła mu gwiazdy. Ouentin, stary czy młody, był to ten sam człowiek, którego ścigał przez

12

 

trzy kontynenty, od Haiti do Bawarii. Teraz stał z siekierą wzniesioną do ciosu, smakując chwilę ostatecznego triumfu. Choć Mark był już przygotowany na śmierć, jego palce odnalazły ukryty w kieszeni kurtki rewolwer i zacisnęły się na zimnym metalu. Poruszał się instynktownie, jak skazaniec, plujący w twarz oprawcy w akcie beznadziejnej obrony. Przez kieszeń wycelował w górę i strzelił gwałtowną, szybką serią. Poczuł zapach spalonego materiału i prochu. Słyszał, jak pociski miękko uderzają w ludzkie ciało.

Quentin opuszczał właśnie siekierę, gdy trafiły go pierwsze kule. Uderzenie odrzuciło go w tył. Pociski rozo-rały mu ciało od pachwiny aż do gardła, jak gdyby jakaś straszliwa bestia rozerwała je potężnymi kłami. Z przeciętej tętnicy trysnął strumień krwi. Z gardła Quentina wydobył się ryk wściekłości, a kręgosłup wygiął się nienaturalnie, jakby zaraz miał pęknąć. Straszliwy człowiek trwał jeszcze na granicy życia i śmierci, lecz czuł nadchodzący koniec. Bronił się instynktownie - przecież znał ten świat, nie chciał teraz umierać. To, co dawniej było najgorętszym pragnieniem, stało się teraz katastrofą. Krwawiące ciało balansowało na krawędzi wykopanego grobu.

Mark wciąż trzymał palec na spuście. Usłyszał brzęk siekiery opadającej na kamienie. Zobaczył jak Quentin zbliżył się do niego, stracił równowagę i z szeroko otwartymi ramionami runął w dół. Mark Sabat poczuł ruch powietrza, przykrył głowę rękami i skulił się. Jego brat upadł nań, chlustając ciepłą krwią. Wśród szamotaniny Markowi udało się zepchnąć ciało tak, że leżeli teraz obok siebie. Mark otworzył oczy. Nawet ciemność nie potrafiła ukryć odrażającego widoku. Quentin obrzucał go przekleństwami. Jego groteskowo wykrzywiona twarz była o centymetry od głowy Sabata. Umierający usiłował

13

 

schwycić przeciwnika słabymi palcami, drapał go. Choć Quentin z pewnością nie był już w stanie mówić, Mark odgadł jego ostatnie słowa:

- Jesteś głupcem. Umieram, ale znowu będę żyć. To ty zgnijesz w tym grobie, Mark.

Sabatowi udało się wreszcie wyswobodzić ze śmiertelnego uścisku, zwymiotował, próbując nie wdychać stęch-łego odoru rozkładu i śmierci. Uświadomił sobie, że wciąż trzyma rewolwer, i tym razem z rozwagą przytknął lufę do czoła swojego brata. Z przykrym uczuciem jeźdźca, który musi zabić ulubionego wierzchowca, pociągnął za spust. Odgłos strzału był ogłuszający. Błysk ognia zapłonął przez ułamek sekundy oślepiającym blaskiem. W tej straszliwej chwili Mark zobaczył czaszkę pękającą, niczym rozbite jajo. Widział, jak wytryska z niej szara maź i ścieka po ubraniu małymi strumykami i wiedział, że ten obraz zostanie w jego pamięci na zawsze.

Usta Quentina wypowiedziały ostatnie przekleństwo, nim wypełniły się falą szkarłatnej krwi. Sabat raz jeszcze pociągnął za spust, ale bęben był już pusty. Powstał, czując, jak jego stopy depczą ciało brata. Oparł dłonie na brzegach grobu i podciągnął się wśród osypującej się ziemi i kamieni.

Leżał jakiś czas, głęboko wdychając mroźne powietrze i starając się nie patrzeć na trzy podobne do mańonetek ciała, które zdawały się wpatrywać w niego. Twarze ich wyrażały teraz nieme żądanie, aby przywrócono ich ziemi.

I Sabat wiedział, że będzie musiał ich powtórnie pogrzebać.

Gdy skończył, wschodnia część nieba była już blado-szara. Każdy mięsień i nerw szczupłego ciała drżał ze

14

 

zmęczenia i odrazy, gdy Sabat odrzuciwszy w końcu znaleziony za chatką złamany szpadel przyglądał się trzem świeżym kopcom ziemi. Mężczyzna i kobieta zajmowali teraz pojedynczy grób, dziecko - mniejszy, a w najgłębszym leżał Quentin. Prawie dwumetrowa warstwa ziemi i kamieni przykrywała najgorszego z ludzi. Sabat rozglądał się jeszcze niespokojnie. Mimo wysiłku wydawało mu się, że jest zimniej, niż kiedykolwiek. Prawie tak, jak gdyby noc powróciła, aby osłonić swoim płaszczem to ponure miejsce i ukryć hańbę szlacheckiej rodziny.

Odwrócił się, zamierzając odejść w pośpiechu, zatrzymał się jednak, skurczony ze strachu, nie ośmielając się spojrzeć za siebie. Wśród szumu porannego wiatru dotarły do niego znajome słowa: "Umieram, ale znowu będę żyć. To ty zgnijesz w tym grobie, Mark".

Wargi Sabata poruszyły się, wydając chrapliwe skrzeczenie.

- Nie, ty nie żyjesz, zabiłem cię.

Odpowiedział mu śmiech i przeraźliwy łoskot, który mógł być spowodowany wiejącym z przełęczy wiatrem.

Sabat zaczął biec, gnany strachem. Potknął się, upadł, drąc ubranie i raniąc ręce do krwi. Podniósłszy się, biegł dalej w stronę wsi. Śmiech za jego plecami stawał się coraz słabiej słyszalny.

Hali hotelowy był pusty. Skrajnie wyczerpany wdrapał się na schody i dotarł jakoś do swojego pokoju. Z ulgą zatrzasnął za sobą drzwi i oparł się o nie. Widział zrolowany dywan, narysowany na podłodze pentagram. Wszystko wyglądało tak, jak gdy wychodził... Och, dobry Boże! Nie!

Srebrny kielich leżał na podłodze przewrócony i wgnieciony jakby przez jakiś ciężki przedmiot. Na jego

15

 

lśniącą powierzchnię padał promień porannego słońca, wyraźnie oświetlając miejsce wgniecenia. Miało ono kształt kopyta.

Sabat przerażonym wzrokiem przebiegł wilgotną ścieżkę, pozostawioną przez wylaną z kielicha ciecz. Strużka przerywała narysowane na podłodze ciągłe linie, tworzące kompletną gwiazdę. Ostateczny bastion został naruszony?

- Będę żył znowu.

Odwrócił się rozpoznając głos Ouentina. Przez krótką chwilę spodziewał się zobaczyć brata w kącie pokoju, może jako wiekowego drwala, może w jakiejś innej postaci. Lecz nie było tam nikogo. Tylko głos.

Sabat nagle zrozumiał w pełni groźbę, kryjącą się w tym stwierdzeniu. Znów usłyszał obłąkany śmiech i zlokalizował jego źródło. Było w nim samym! Rzucił się do pękniętego, zakurzonego lustra, aby się w nim przejrzeć. Nie zauważył żadnej zewnętrznej zmiany, prócz wyrazu zmęczenia na twarzy, brudu na ubraniu i rozczochranych włosów.

- Ty diable - syknął. - Ty przeklęty potworze. Zabiłem cię dla dobra ludzkości. Ale teraz twoja dusza posiadła mnie. Nie do końca jednak. Słyszysz mnie, Ouen-tin? Nie do końca. Wciąż jeszcze mam swoją własną duszę, mam teraz dwie, jak Petraux, ten francuski czarownik.

- A co się stało z Petraux? - szydercze pytanie padło z jego własnego wnętrza.

- Zmarł... i odrodził się ponownie - odparł Sabat, jakby opowiadał legendę o tym, jak Petraux toczył walkę w samym sobie i w końcu odebrał sobie życie tak, że gdy narodził się powtórnie żyło już tylko zło, które nad nim zatriumfowało. - Ale to nie przydarzy się mnie, Ouentin.

16

 

Ty i ja nienawidziliśmy się i walczyliśmy długo, a ja wciąż żyję. Wiem, że muszę brać cię ze sobą wszędzie, gdziekolwiek idę, lecz nie będzie to dla ciebie łatwe. Będę walczył cały czas. I być może, pewnego dnia zniszczę cię całkowicie.

Tym razem nie było szyderczej odpowiedzi, tylko cisza, przerywana dobiegającym z dołu brzękiem naczyń. Kuchnia hotelowa przygotowywała się do nowego dnia.

Ramiona opadły, oczy już zaczynały zamykać się ze zmęczenia. Mark Sabat powlókł się w kierunku łóżka, stojącego w centrum pentagramu. Szurając nogami kopnął kielich, który potoczył się po podłodze i z metalicznym brzękiem uderzył o deski posłania. W ubraniu rzucił się na łóżko, czując nadchodzącą falę snu.

I śnił, miał sen, w którym jego ciało astralne wędrowało z Quentinem u boku. Nie z tym Quentinem, z którym walczył na polanie, przewrotnym starcem, lecz z młodym, przystojnym mężczyzną o jego własnych rysach. Szli przez pustynię, na której nie rosło nic, prócz kaktusów. Nawet one były wyschnięte w potwornym upale. Gdzieś przed sobą ujrzeli źródło wody, które jednak zniknęło, gdy się zbliżyli. Quentin nie wydawał się zaniepokojony, posuwał się, jakby nie odczuwając żadnych niewygód. U jego boku Mark walczył o życie, usiłując ukryć, że niemal umiera.

I w najgorętszej porze dnia (czy temperatura w ogóle kiedykolwiek spadała, czy istniało coś takiego, jak zmrok?) dotarli na pobojowisko. Niezliczone pokrwawione ciała, leżące na piasku, ogromne czarne sępy, pożerające ludzką padlinę, najwyraźniej nie zaniepokojone przybyciem żywych ludzi.

Mark Sabat patrzył, czując, jak lęk opanowuje jego

17

 

umysł, niczym złośliwy nowotwór. Śmierć pogodziła tu dwie rasy. Żołnierze o jasnej cerze i włosach leżeli odwróceni ku ziemi pomiędzy lepiej zbudowanymi ciemnoskórymi. Twarze tych ostatnich były gniewne nawet po śmierci. Żadnych zwycięzców, żadnych pokonanych, po prostu śmiertelny pat w odwiecznej walce Dobra przeciw Złu, Światła przeciw Ciemności.

Tylko dwóch żywych pozostało w tym pustynnym piekle - on i Quentin. Ostatni wojownicy. Armie były zniszczone i teraz wynik zależał od ich końcowego pojedynku.

Sabat obudził się, wilgotne ubranie przykleiło mu się do skóry, twarz miał mokrą od potu. Pokój był oświetlony słabnącym światłem słońca. Było więc późne popołudnie. Przez kilka minut dygotał z zimna. Myślami powrócił do tej straszliwej pustyni śmierci. Uśmiechnął się słabo do siebie. To była pierwsza próba. Był dość silny, aby wrócić z tego snu do swego fizycznego ciała, nawet, jeśli jego brat wrócił wraz z nim. Żaden z nich nie pokonał drugiego w końcowej walce, więc obaj muszą dzielić to samo ciało.

Ale prawdziwa bitwa dopiero się zaczynała.

 

 

 

Rozdział I

 

 

Od dawna już nikt nie dzierżawił starego cmentarza. Jeszcze ćwierć wieku temu był on chlubą małej wioski. Na białych, marmurowych nagrobkach ustawionych w równe rzędy, o każdej porze roku zobaczyć można było świeże kwiaty. Między grobami rosła zielona murawa. Teraz przyroda zniweczyła dawne starania ludzi. Głóg, przedtem starannie przycinany, oplótł nagrobki kolczastymi gałęziami. Na trawiastych ścieżkach rozpanoszył się mech, bujnie rozrosły się kępki mleczów. Deszcze i śniegi zniszczyły kamienie nagrobkowe, zacierając napisy tak, że nikt już nie mógł odcyfrować imion i dat. Tak oto umarli poszli w zapomnienie.

Także stojący między wysokimi sosnami mały kościółek chylił się ku upadkowi. Na drewnianych schodach przed głównym wejściem pełno było kawałków potrzaskanych dachówek, deszcz regularnie zalewał wnętrze, ściekając strumieniami przez dziurawy dach. W kościółku zagnieździły się szpaki. Solidne, podwójne drzwi były już mocno poryte przez korniki.

Dawniej jeszcze niedzielne poranne nabożeństwa przypominały, że zniszczony budynek jest miejscem kultu. Niestety starzejący się wikary, który odprawiał tu msze, odszedł na wieczny spoczynek. We wsi mówiono, że Namiestnicy Kościoła przestali interesować się tym odległym miejscem i pozwolili, aby popadło w ruinę. Nikt nie chciał pracować w tej świątyni, przez co liczba parafian spadła

19

 

poniżej sześciu osób. Większość mieszkańców wioski żyła z dala od Boga.

W czasopiśmie diecezji ukazała się propozycja biskupa, aby zamknąć kościół. Kościelny dostojnik nie pochwalał bałwochwalczej dumy, z jaką wieśniacy traktowali ten zabytkowy budyneczek. Jednak i jego oburzyły akty anonimowego wandalizmu. Ktoś poprzewracał parę grobów i wielkimi literami wymalował na drzwiach kościoła nieprzyzwoite słowa. W swoim artykule biskup udzielił nagany sprawcom tego czynu. Przemilczał jednak fakt, że pieniądze ofiarowane na Fundację Odbudowy Kościoła, dotąd bezużytecznie złożone w depozycie bankowym, gdzieś się rozpłynęły. Nie mówił też nic o tym, czy budowa ohydnej nowoczesnej świątyni na skraju wsi była całkowicie finansowana przez diecezję. Biskup Wentnor nie należał do ludzi, którzy wchodziliby w tego rodzaju szczegóły. Nie obchodziło go, w co Kościół angażuje swoje finanse.

Jedynie nocą, w blasku księżyca, kościółek św. Adriana zdawał się odzyskiwać dawną świetność. Srebrna poświata, podkreślając zgrabną sylwetkę budynku ukrywała jednocześnie dziury w dachu i odpadający tu i ówdzie tynk. Nawet teren wokół kościoła sprawiał lepsze wrażenie. I właśnie podczas pełni księżyca wierni gromadnie odwiedzali to miejsce. Lecz nie ci, których życzyłby sobie biskup Wentnor.

Gdy cała grupa zebrała się na starym cmentarzu, było już dobrze po północy. Przybywali pojedynczo lub dwójkami, skradając się wzdłuż żywopłotu, który oddzielał teren kościoła od pobliskiego lasu. Porozumiewali się szeptem, lecz kiedy zobaczyli wysokiego mężczyznę w czarnych szatach, o twarzy ukrytej pod wielkim kapturem, za-

20

 

padali w pokorne, pełne szacunku milczenie. Teraz także stali w ciszy jak nastolatki, w których wciąż tkwiły nakazy szkolnej dyscypliny, szurający nogami, ukradkiem gaszący ukryte w rękawach papierosy.

Wysoki człowiek zwrócił się do nich rozkazującym tonem. Potem wyciągnął długie ramię i pośród innych grobów wskazał jeden, położony zaledwie parę metrów od nich. Nie miał on jeszcze kamiennej płyty, przykryty był jedynie drewnianą skrzynią. Kwiaty złożone tu w czasie pogrzebu zaczynały już więdnąć i gubić liście. Za dnia otaczało to mogiłę aurą smutku, lecz w nocy widok był złowieszczy, pełen grozy. Z grupy wyszło dwóch młodzieńców. Z przyniesionej ze sobą torby wyjęli łopatę i kilof. Spojrzeli wyczekująco na wysokiego mężczyznę, a ten kiwnął głową w niemym przyzwoleniu. Było widoczne, że jego autorytet w grupie jest niepodważalny. Nie trzeba było żadnych instrukcji, zatem otrzymawszy zgodę, chłopcy od razu zaczęli kopać. Praca nie sprawiała im trudności, ponieważ ziemia była jeszcze miękka po niedawnym pogrzebie. Kilof okazał się zbyteczny. Przyglądający się temu ludzie ciaśniej otoczyli kopiących, spoglądając na rosnącą z każdą chwilą stertę ziemi obok grobu. W pewnym momencie łopaty uderzyły głucho o wieko trumny. Zebrani mocniej wyciągnęli szyje. Dwóch silnie zbudowanych mężczyzn w brudnych kombinezonach roboczych podeszło bliżej grobu. Teraz przydał się również kilof, rąbiąc w drzazgi drewnianą pokrywę trumny. Ci, którzy poprzednio otwierali trumnę, stali teraz obok niej w głębokim dole i z mozołem, ostrożnie wyciągali ciała. Inni asystowali temu klęcząc dookoła. Wysoki mężczyzna stał z tym z rękami skrzyżowanymi na piersiach.

Okrągły księżyc był prawie dokładnie nad nimi. Kiedy

21

 

drżące ręce pociągnęły za całun, w srebrnym blasku księżyca zebrani mogli dostrzec każdy szczegół kredowo-bia-łych ciał umarłych.

Ci, którzy nigdy przedtem nie spotkali się z nekro-mancją odczuli pewne przerażenie, wstrzymali oddechy. Oba ciała były nagie, zaś jedno z nich, ciało młodej dziewczyny, zdumiało wszystkich niezwykłą pięknością. Miała nie więcej niż osiemnaście lat, bladość jej twarzy podkreślał ciemny kolor jej długich włosów. Usta nawet po śmierci pozostały pełne i czerwone. Piersi, choć już nie tak jędrne, zachowały nadal doskonałe proporcje. Niejednego z patrzących podniecał widok ciemnego trójkąta włosów na jej podbrzuszu.

- Ciało dziewicy jest najważniejszym ze wszystkich rekwizytów - długie, smukłe palce zakapturzonego mężczyzny pogładziły nagą dziewczynę niemal miłośnie. Dłoń zatrzymała się na chwilę na szerokiej bliźnie pooperacyjnej, która nawet w świetle księżyca zniekształcała płaski brzuch.

- Słuchaj, a skąd ty wiesz, że ona jest dziewicą? - W głosie jednego z ludzi wciąż trzymających kilofy brzmiała jawna bezczelność.

- Trzymaj język za zębami. - Kaptur opadł do tym, ukazując szeroką i okrutną twarz o nieco zbyt blisko osadzonych oczach, z cienką kreską ust, o drgających w furii nozdrzach. - Jak śmiesz podważać mój osąd! Sylwia w wieku lat trzynastu zachorowała na raka żołądka. Ostatnie pięć lat spędziła głównie w szpitalach, walcząc o życie. Nie miała chłopców. Czy ta odpowiedź zadowala cię Julianie?

Chłopak skinął głową w milczeniu.

22

 

- Lecz tej nocy - przywódca podniósł głos - utraci ona swoje dziewictwo!

- O, Boże - wysoki chłopak zrobił krok w tył - nie zamierzasz chyba...

- Nie dyskutuj ze mną. nasz Mistrz pragnął Sylwii, dlatego wkrótce do nas dołączy. Wyciągnijcie ją i połóżcie na tym grobie. Szybko, bo mamy dużo do zrobienia, a noc pełna jest niebezpieczeństw.

Roztrzęsionymi z emocji rękami młodzi ludzie unieśli ciało dziewczyny i ułożyli je na grobowcu zamożnej wiejskiej rodziny. Zdawało się, że martwa dziewica nagle ożyła; jej zwisająca w dół smukła noga kołysała się w ponurej lubieżności. Najmłodsi spośród uczestników spotkania odskoczyli w tył w przestrachu.

- Teraz, Sheila, rozbieraj się. Wszyscy się rozbierajcie. Mistrz nienawidzi zakrytego ciała.

Wszyscy oprócz wysokiego mężczyzny zrzucili ubrania. Ten zaczął donośnym głosem odmawiać zaklęcia, a po pewnym czasie również i on odsłonił swoje ciało. Był w średnim wieku, lecz dobrze zbudowany i najwyraźniej podniecony. Szczupła, jasnowłosa dziewczyna drżała gwałtownie, zagryzała wargi, jakby próbowała powstrzymać łzy. Skrzyżowanymi rękami starała się zasłonić nie w pełni jeszcze dojrzałe piersi. Nigdy nie sądziła, że posuną się tak daleko. Horacy (może nie było to nawet jego prawdziwe imię) był chyba sadystą. Myślała dotąd, że bierze udział w czymś w rodzaju gry seksualnej. Nie miała więc nic przeciw temu, by posiadali ją różni chłopcy. Cichy Horacy powiedział, że ta noc będzie dla niej "inicjacją"; przypuszczała, że chce w ten sposób zapowiedzieć jakąś kolejną orgię. Lecz wykopanie zmarłej dziewczyny, która przez większość życia walczyła z nieuleczalną choro-

23

 

ba... Och, to było potworne! Nie chciała brać w tym udziału.

- Ja... Ja chcę iść do domu - zdała sobie sprawę, że powinna była wyrazić swój sprzeciw jeszcze zanim się rozebrała, bo teraz jej płaczliwy głos zabrzmiał sztucznie. Uczestniczyła już w rozkopywaniu grobu, było to podczas poprzedniej pełni, lecz wtedy znaleźli tylko zniszczony, bardzo stary szkielet. Wywołało to wprawdzie nieprzyjemne uczucie strachu, lecz nie wyrządzili wtedy żadnej krzywdy człowiekowi, który zmarł wiele lat temu. Zresztą zakopali go później.

Głos Horacego ucichł. Kiedy zabrzmiał znowu, wyczuwało się w nim złość, tak wielką, że z trudnością wymawiał słowa.

- Obawiam się, że jest już na to za późno, moja droga. Zaszłaś zbyt daleko, by się wycofać. Teraz idź i połóż się obok pięknej Sylwii... i pamiętaj, że ofiarujesz się samemu Mistrzowi. Musisz wiedzieć, że to dla ciebie zaszczyt - dzielić święty ołtarz z dziewicą!

Sheila Dowson zatoczyła się, zdawało się przez moment, że zemdleje. Instynkt nakazywał jej ucieczkę i być może, gdyby nie była naga posłuchałaby tego wewnętrznego głosu. Lecz myśl o tym, że będzie musiała naga biec przez całą wioskę z powrotem do domu, była dla niej nie mniej przerażająca.

- Nie możesz zmusić mnie, bym zrobiła to, czego nie chcę zrobić. - Miało to zabrzmieć mocno i zdecydowanie, lecz głos jej zadrżał i z pełnych przerażenia oczu trysnęły łzy. Potem zaczęła krzyczeć.

- Moi drodzy, ta dziewczyna wpadła w histerię - w głosie Horacego słychać było groźbę, był bezlitosny. -

24

 

John, Michael, zanieście ją na ołtarz. Chyba musimy też związać ją i zakneblować.

Na rozkaz przywódcy dwóch młodych mężczyzn złapało Sheilę. Byli silni; opierała się bez skutku. Zakneblowano ją jej własną bielizną, ręce związano mocno parą rajstop. Leżała z szeroko otwartymi oczami, starając się odsunąć jak najdalej od sztywnego ciała martwej dziewczyny. Spojrzała na jej twarz; tamte oczy także były szeroko otwarte, niewidzącym wzrokiem zdawały się wpatrywać w zawieszony ponad nimi księżyc.

- Teraz możemy zaczynać! - Horacy wzniósł ręce. Nie bez pewnej satysfakcji patrzył, jak jego uczniowie padają na twarz. Jego nagie ciało płonęło ognistym żarem, mimo iż zdawało się, że temperatura znacznie spadła w ciągu ostatnich kilku minut. Księżyc przygasł, być może zasłonięty chmurą. Horacy uporczywie wpatrywał się w piękne ciało zmarłej. Leżąca obok Sheila walczyła coraz słabiej. Jego podniecenie niemal sprawiało mu ból, ale wiedział, że musi czekać do czasu, gdy Mistrz zażąda ofiary z żywej istoty. Wtedy dopiero sam będzie mógł zakosztować rozkoszy.

Zrobiło się tak ciemno, że nie sposób było dostrzec choćby zarysów ludzkich sylwetek. Horacy mamrotał coś bezładnie, bojąc się, jak wszyscy. Zamknął oczy, czuł chłodną, lecz naładowaną żywą świadomością atmosferę, słyszał pełne lęku przyciszone głosy swoich uczniów. Sheila walczyła z więzami, drżąc i dysząc, jak w miłosnym uniesieniu...

I wtedy pojawił się zapach, zgniła woń, dobrze znana i przez to tym bardziej napawająca lękiem. Smród jak w nieczyszczonej od wieków stajni. Mocz, kał, pot zwierzę-

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin