Izabella_od_wyroków_Izabella Horodecka_Wyborcza.doc

(120 KB) Pobierz
Izabella od wyroków

Izabella od wyroków

Rozmawiał: Włodzimierz Kalicki
2005-09-24, ostatnia aktualizacja 2005-09-22 00:00


 

Czasami trudno było zdobyć precyzyjne informacje o wyglądzie "klienta". Polecono mi rozpracować niejakiego Zajączkowskiego. Przekazano mi, że to przystojny, wysoki brunet. Okazało się, że Zajączkowski to człowiek niski, rudy i brzydki

Zobacz powiekszenie

Fot. Anna Bedyńska / AG

 więcej zdjęć

Z Izabellą Horodecką, wywiadowczynią i łączniczką oddziału 993/W Komendy Głównej AK, wykonującego wyroki śmierci na kolaborantach i hitlerowcach, rozmawia Włodzimierz Kalicki

Kto był pierwszym wytropionym przez Panią zdrajcą, na którym Pani koledzy wykonali wyrok śmierci?

Wanda Mostowiczowa zamieszana razem z mężem w sprawę aresztowania dowódcy AK gen. Roweckiego "Grota". W połowie sierpnia 1943 roku dostałam rozkaz przejęcia rozpracowania jej od mojej koleżanki z oddziału Włady Nowakiewicz "Miry". To był dla nas trudny czas. Trzy tygodnie wcześniej, podczas nocnej akcji wykopywania broni ukrytej w 1939 przy Radzymińskiej, został aresztowany nasz dowódca Leszek Kowalewski "Twardy". Po paru dniach rozstrzelano go na Pawiaku.

Dostałam od "Miry" informację, że Mostowiczowa mieszka na Wilczej i nosi żałobę po mężu zlikwidowanym wcześniej przez AK. W tym samym domu mieszkała inna kobieta, również w żałobie. "Mira" powiedziała mi, że łatwo je odróżnię - Mostowiczowa chodzi w kapeluszu ze zwykłym welonem, a ta druga pani nosi kapelusz z ozdobną koronką.

Co było Pani zadaniem w tej akcji?

"Podcynkowanie", jak się u nas mówiło, czyli rozpoznanie codziennych zwyczajów osoby skazanej, tak by można było zaplanować skuteczne i bezpieczne wykonanie wyroku. To była rola kobiet. Przed akcją dostarczałyśmy wykonawcom broń i odbierałyśmy dokumenty, a po wykonaniu wyroku odbierałyśmy broń i zwracałyśmy chłopcom ausweisy. Często na początku akcji musiałyśmy wskazać osobę skazaną wykonawcom wyroku.

Z Mostowiczową miałam kłopot. Przez kilka dni wystawałam pod jej domem, śledziłam ją na mieście, ale ona nie pracowała, nie miała stałych zajęć ani przyzwyczajeń i nie potrafiłam znaleźć żadnych przewidywalnych punktów w jej rozkładzie dnia.

Któregoś dnia odwiedziłam moją siostrę Irenę Malkiewicz. Irena była aktorką, przed wojną zdążyła zagrać w wielu głośnych filmach. Jej mężem był aktor Jerzy Pichelski. Oboje działali w AK. Siostra, przygotowując kolację, rozmawiała z mężem. Usłyszałam, że szwagier mówi o Mostowiczowej! Następnego dnia miał się z nią spotkać w kawiarni Sim, w ogródku na pl. Piłsudskiego. Jurek i Mostowiczowa mieli być chrzestnymi rodzicami córeczki aktora Jerzego Śliwińskiego i umówili się w Simie, by kupić dla niej medalik.

Oficer AK i agentka gestapo mieli razem trzymać do chrztu dziecko?

Jurek nie miał pojęcia, że ona jest konfidentką. W jej otoczeniu nikt nie podejrzewał jej o zdradę.

Nie dałam nic po sobie poznać. Rano spotkałam się z moim dowódcą "Porawą". On jednak nie zdecydował się na likwidację w kawiarni. Plac był obstawiony niemieckimi posterunkami, łaziło tam zawsze dużo żandarmów.

Wiedziała Pani, że siostra i szwagier są w AK?

Oczywiście.

Dlaczego nie powiedziała im Pani o Mostowiczowej?

Przecież byliśmy w konspiracji.

Po spotkaniu z "Porawą" wróciłam do domu. Wzięłam prysznic, położyłam się, ale jakiś impuls kazał mi jechać do Simu. Usiadłam przy wejściu tak, by będąc niewidoczną, móc obserwować wszystkie stoliki. O 15 przyszedł szwagier, po chwili dosiadł się do niego Śliwiński. A potem pojawiła się kobieta w żałobie z ozdobnej koronki. To była ta druga obok Mostowiczowej kobieta w żałobie. I przysiadła się do stolika z Jurkiem i Śliwińskim.

Pobiegłam do telefonu i zaalarmowałam "Mirę". Na szczęście pracowała niedaleko, jako ekspedientka w sklepie na Elektoralnej. Nie miała wątpliwości, że kobieta w żałobie przy stoliku to nie Mostowiczowa. Zwróciła mi nawet uwagę, że miałam nie zawracać sobie głowy tą drugą kobietą w ozdobnej żałobnej woalce.

Wieczorem oględnie przepytałam szwagra. Potwierdził, że spotkał się z Mostowiczową. "Mira" pomyliła się przy rozpracowaniu tej kobiety.

Była Pani przy wykonaniu wyroku?

"Porawa" zdecydował, że likwidacja przeprowadzona będzie na początku września przed kościołem na Tamce, parę minut przed chrztem córeczki Śliwińskiego. Kościół na Tamce był niezłym miejscem, z którego wykonawcy mogli się szybko i bezpiecznie wycofać. Poza tym właśnie tuż przed chrzcinami Mostowiczowa mogła poczuć się bezpieczniej i przestać kontrolować otoczenie.

ŹRÓDŁO:



W zasadzie dziewczyny, które "podcynkowywały" skazanych, czyli, jak mówiłyśmy, "klientów", wskazywały ich wykonawcom. Na chrzcie miało być jednak sporo moich znajomych. Bałam się, że ktoś mnie rozpozna. Poprosiłam więc "Mirę", by to ona wskazała "klientkę". W ostatniej chwili zdecydowałam się uprzedzić o akcji mojego szwagra. Chciałam, by ewentualnie zapobiegł jakimś niekontrolowanym reakcjom gości po wykonaniu wyroku.

Sama nie mogłam być bezpośrednio przy wykonaniu egzekucji, ale podjechałam tramwajem na Dobrą. Zostałam na przystanku i obserwowałam Tamkę. Tuż przed trzecią zauważyłam Mostowiczową zjeżdżającą rikszą z góry, od strony Nowego Światu. Gdy tylko riksza minęła przystanek, usłyszałam strzały. Potem dowiedziałam się, że zastrzelił ją Rysiek Duplicki "Gil" w iście filmowym stylu. Przez chwilę biegł tyłem obok rikszy i z bliska wpakował w Mostowiczową cały magazynek. Rikszarza nawet nie drasnął.

Wróciłam tramwajem do kawiarni artystów filmowych na Złotej, gdzie pracowałam jako księgowa. Po jakimś czasie przyszli do mnie siostra i szwagier. Jurek pocałował mnie w rękę i pogratulował: "Akcja na piątkę z plusem". Irena dopiero wtedy zorientowała się, że to ja podprowadziłam tę egzekucję.

Czy takie pomyłki przy rozpracowywaniu skazanych przez sądy specjalne zdarzały się częściej?

W warunkach konspiracyjnych czasami trudno było zdobyć precyzyjne informacje o wyglądzie "klienta". Często dostawałyśmy do rozpracowania zlecenia z informacjami wręcz mylącymi. Pod koniec 1943 roku polecono mi rozpracować niejakiego Zajączkowskiego. Przekazano mi, że to przystojny, wysoki brunet i pracuje w café barze Forkasiewicza przy Kruczej. Byłam młodą, atrakcyjną kobietą i samotne wysiadywanie w kawiarni niosło ryzyko zaczepek. Poszliśmy tam w czwórkę. Prócz mnie Hanna Gołaszewska "Hanka", "Porawa" i Erwin Tetzlaff "Zakalec". Udawaliśmy dwie podpite, flirtujące pary. Szybko wpadł nam w oko przystojny, wysoki brunet, jak ulał pasujący do podanego rysopisu. Przychodziliśmy tam jeszcze parę razy, nie mogliśmy jednak sprawdzić tożsamości naszego bruneta bez zwracania na siebie uwagi. Wreszcie "Porawa" poprosił o to swojego przyjaciela, który od dawna był bywalcem tej kawiarni, i okazało się, że Zajączkowski to barman, człowiek niski, rudy i brzydki.

Został zlikwidowany?

Stałam na czatach w bramie naprzeciwko i gdy pojawił się, zawiadomiłam wyznaczoną do akcji piątkę. Chłopcy wkroczyli o zmroku. Strzelał "Szlak" - Bolesław Bąk.

Jak trafiła Pani do oddziału 993/W?

Dwa lata przed wojną ukończyłam kurs sióstr sanitarnych Czerwonego Krzyża. Przesunięto mnie do rezerwy medycznej. Pod koniec sierpnia 1939 roku zostałam zmobilizowana i przydzielona do 12. zespołu chirurgicznego Szpitala Ujazdowskiego. Po wybuchu wojny asystowałam na sali operacyjnej jako instrumentariuszka i opatrywałam lżej rannych.

A potem personel szpitala został w popłochu ewakuowany - na rozkaz pułkownika Umiastowskiego wzywający wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni do wyjścia z Warszawy. Przeszliśmy przez Polesie, Kowel aż do przejścia granicznego w Zaleszczykach. 16 września już, już mieliśmy przechodzić do Rumunii, gdy dostaliśmy rozkaz powrotu do Trembowli i zorganizowana tam szpitala polowego.

Wracałam jak na skrzydłach. W kraju był mój mąż, byli najbliżsi. Lekarze też nie protestowali, przeciwnie, wszyscy chcieliśmy walczyć do końca.

I jaki był koniec szpitala w Trembowli?

Kiedy pojawili się pierwsi Rosjanie, nie mieliśmy pojęcia, że porozumieli się z Niemcami i będą okupować pół Polski. Sądziliśmy, że Armia Czerwona weszła na parę dni, że zrabuje, co się da, i ustąpi przed Niemcami. Gdy jacyś sowieccy oficerowie polecili personelowi zebrać się przed budynkiem gimnazjum, gdzie zainstalowany był nasz szpital, nikt nie próbował uciekać. W pewnym momencie jakiś sowiecki lekarz wezwał do pozostania przy chorych jednego lekarza i siostrę. Nie wiem dlaczego, ale poczułam, że muszę zostać. Wypchnęłam z szeregu znajomego dr. Jastrzębskiego z prośbą, by wskazał mnie jako swoją pielęgniarkę. Chciałam jeszcze, by została moja koleżanka, żeby schowała się do piwnicy, ale ona bała się. Wtedy poprosiłam tego sowieckiego lekarza o pozostawienie jeszcze jednej siostry. Odmówił. Zamiast siostry zgodził się na dwóch sanitariuszy. Ale żaden z lekarzy nie chciał udawać sanitariusza. Woleli trafić do niewoli razem z resztą oficerów. Potem, w czasie okupacji, nazwiska większości naszych lekarzy znalazłam w niemieckiej gadzinówce "Nowy Kurier Warszawski" na listach zamordowanych w Katyniu.

Jak przedostała się Pani do Warszawy?

Szpital prowadziliśmy do listopada. Gdy ogłoszono, że wszyscy oficerowie rezerwy muszą się rejestrować, dr Jastrzębski wypisał po kryjomu rannych i chorych Polaków. Spotkaliśmy się z nimi we Lwowie i razem pojechaliśmy w stronę nowej granicy sowiecko-niemieckiej. Akurat na pięć dni okupanci otworzyli przejścia i w Oleszycach przedostaliśmy się na stronę niemiecką.

W Warszawie od lata 1942 roku pracowałam dodatkowo w biurze budowlanym inż. Jana Przybylskiego. Szybko domyśliłam się, że biuro było przykrywką dla roboty konspiracyjnej. Sama poprosiłam o przyjęcie mnie do organizacji. Zaprzysiągł mnie "Doktor", pułkownik Remigiusz Grocholski.

Gdy gestapo zainteresowało się firmą Przybylskiego, zostałam przesunięta do kontrwywiadu Komendy Głównej AK o kryptonimie 993/W. W - jak wykonawstwo.

Nie miała Pani wahań, wątpliwości?

Nie, żadnych. To była wojna. Likwidowaliśmy zdrajców, konfidentów gestapo. W każdej chwili mogli wydać kolejnego kolegę z konspiracji na tortury, śmierć.

 

ŹRÓDŁO:



Skąd Pani zwierzchnicy w konspiracji wiedzieli, że sprawdzi się Pani w oddziale wykonującym wyroki śmierci?

Przed wojną nie byłam ani twarda, ani odważna. Przeciwnie, w dzieciństwie rodzice nas rozpieszczali, zwłaszcza tatuś pozwalał nam na wszystko. Urodziłam się w Moskwie w 1908 roku. Tatuś miał tam bardzo dobrą pracę. Mieszkaliśmy w domu z ogrodem pod Moskwą, w miejscowości Czuchlinka. Mieliśmy sześć pokoi, służbę, piękne umeblowanie. Moi rodzice byli bardzo patriotyczni. W domu mówiliśmy wyłącznie po polsku. Z sąsiadami też, bo wokoło były polskie domy - państwa Krupskich, Lipińskich, Misiewiczów. Gdy skończyłam sześć lat, miałam jechać do szkoły do Krakowa. Ale wybuchła wojna. Uczyłam się w domu i tylko zdawałam egzaminy w polskiej szkole pani Jakubowskiej w Moskwie.

Całą wojnę przetrwaliśmy w Czuchlince, rewolucję też. Jesienią 1918 roku, gdy nadeszły pierwsze wieści o odradzaniu się Polski, rodzice zabrali tylko najpotrzebniejsze rzeczy, a też trochę złota i rodzinnych sreber. Gdy przyjechaliśmy do Wilna, byli tam jeszcze Niemcy. Zaraz po przejęciu władzy w mieście przez Polaków tatuś zaczął pracować w wileńskim sztabie wojskowym.

W Warszawie tatuś dostał dobrze płatną pracę w monopolu solnym. Mieliśmy piękne mieszkanie na Saskiej Kępie. W rodzinnym domu żyłyśmy z siostrą dostatnio, w miłej, powiedziałabym nawet, cieplarnianej atmosferze. Po wyjściu za mąż też nie miałam powodów do narzekań. Mąż był prawnikiem, pracował w prokuraturze. Był też sekretarzem prestiżowego stowarzyszenia Porozumienie Prawników z Zagranicą. Nie pracowałam zarobkowo, bo nie musiałam.

Właściwie przed wojną tylko w jednej sprawie pokazałam pazur. Uparłam się, by trenować wioślarstwo, a to nie jest najlżejsza dyscyplina.

Czy w konspiracji sprawdzano Pani odporność psychiczną przed przyjęciem do 993/W?

Nie, to by nic nie dało. W tej pracy bywało przecież, że nie sprawdzali się ludzie wyglądający na naprawdę twardych.

Kim były Pani koleżanki w 993/W?

Pochodziłyśmy z najróżniejszych środowisk. Były dziewczęta z prostych, robotniczych rodzin, były z rodzin inteligenckich. Wszystkie młode, miały po dwadzieścia kilka lat. Ja byłam wyjątkiem, jedną z dwóch dojrzałych kobiet, dobrze po trzydziestce.

Co sprawiło, że stała się Pani jedną z najskuteczniejszych wywiadowczyń?

Byłam osobą z tak zwanego dobrego towarzystwa. Znałam wielu wojskowych, lekarzy, prawników, aktorów, ludzi wolnych zawodów. Tymczasem większość dziewcząt z 993/W była w czasie wojny zbyt młoda, by zdążyć wyrobić sobie szersze stosunki towarzyskie. Te moje kontakty procentowały w czasie okupacji. Dzięki środowiskowym koneksjom niejednokrotnie zdobywałam bezcenne informacje.

Moja siostra Irena często bywała z mężem u znajomych w ich willi w Chyliczkach. Pewnego razu Jurek zawiadomił mnie, że ukrywa się tam polski oficer nazwiskiem Kolado, który miał dziwny wypadek w początkach okupacji. Postrzelił się w usta, kula wyszła mu przez kark. Od razu wyglądało mi to na nieudaną egzekucję. Zawiadomiłam szefostwo i szybko przyszedł rozkaz zlikwidowania tego mężczyzny. Okazało się, że był to konfident gestapo Deżakowski, który wydał szefa sztabu Komendy Głównej AK pułkownika Janusza Albrechta. Wcześniejsza likwidacja nie udała się. Deżakowski prócz blizny miał tylko uszkodzone struny głosowe. Moja siostra dostarczyła nam dokładny plan willi i zastrzelenie Deżakowskiego poszło jak z płatka.

Udawało się Pani rozpracować najgroźniejszych wrogów i nigdy nie wpadła Pani w ręce gestapo.

Spora część naszej pracy to były typowe zadania łączniczek: przenieść meldunki, dostarczyć broń i amunicję, po akcji broń zamelinować. Niezbędne były zimna krew, odwaga, ale także wyobraźnia.

W czerwcu 1944 roku dostaliśmy polecenie likwidacji kolejnego ze zdrajców gen. Roweckiego "Grota" - agenta gestapo Eugeniusza Świerczewskiego. Podziemny sąd skazał go na śmierć, ale Świerczewski zniknął. Po ładnych kilku miesiącach nieoczekiwanie wypłynął. Nie zdając sobie sprawy z faktu, że rozstał rozpracowany przez kontrwywiad AK, zgłosił się jak gdyby nigdy nic do pracy w podziemiu. Opowiadał bajeczkę, że ostatnie miesiące spędził w misji wywiadowczej na Łotwie i w tym czasie jego konspiracyjne kontakty przestały być aktualne. Szukał kontaktu z szefem II Oddziału Komendy Głównej, czyli akowskiego wywiadu.

Likwidacja miała być przeprowadzona pod pozorem spotkania Świerczewskiego z szefem wywiadu. Udawać go miał "Porawa".

Gdy obładowani bronią wyszliśmy z Ogrodu Saskiego na Królewską, nagle dostrzegłam silny patrol żandarmerii idący ku nam od strony Marszałkowskiej. Niemcy byli po przeciwnej stronie, uważnie lustrowali przechodniów. Gdyby przeszli na naszą stronę, to z pewnością zatrzymaliby czwórkę młodych ludzi z torbami i futerałem na skrzypce. No i nagle ruszyli ku nam przez jezdnię! Jechało sporo samochodów, zbliżał się tramwaj. Natychmiast pociągnęłam za sobą chłopców na jezdnię. Żandarmi musieli uważać na wymijające ich samochody i zaczęli obserwować przechodniów dopiero wtedy, gdy weszli na chodnik. A my byliśmy już za ich plecami, po drugiej stronie jezdni.

To chyba nic nadzwyczajnego - przejść na drugą stronę ulicy, gdy przez jezdnię zbliża się patrol?

Gdy się dziś o tym słucha, rzeczywiście wygląda to dość zwyczajnie. Ale wtedy, w obliczu zagrożenia, nawet doświadczony konspirator musiał opanować odruch ucieczki albo, przeciwnie, odruch szukania w kieszeni kolby pistoletu.

Na tym incydencie kłopoty się zresztą nie skończyły. Nie udało się nam dostarczyć broni obstawie naszego dowódcy i "Porawa" musiał rozprawić się ze Świerczewskim praktycznie bez asekuracji. Na szczęście dał sobie radę. Na Krochmalnej zmusił go do wejścia do piwnicy, w której jeden z ludzi AK prowadził warsztat stolarski. Przy Świerczewskim znaleziono niezbite dowody, że był agentem majora gestapo Ericha Mertena. Świerczewski przyznał się do zdrady. Został powieszony w tej piwnicy. Zwłoki zakopano pod podłogą.

Latem 1944 roku miałam wraz z dwiema koleżankami dostarczyć na ósmą rano broń do akcji likwidacyjnej na górnym Mokotowie. Przed konspiracyjnym magazynem na Elektoralnej spotkałyśmy się już o szóstej rano, ale mijały kwadranse, a opiekun naszego arsenału nie zjawiał się. W końcu zdecydowałam się wyłamać zamek. Gdy spakowałyśmy pistolety do toreb, a szmajsera do pudła po skrzypcach, była już za kwadrans ósma. Nie miałyśmy szans zdążyć pieszo. Postanowiłam, że pojedziemy z "Hanką" towarową rikszą. Na placu Zbawiciela nieoczekiwanie wpadłyśmy w pułapkę. Cały plac obstawiony był żandarmami, którzy sprawdzali przechodniów. "Hanka" blada, widzi, że z nami kiepsko - wysiąść nie można, bo zwrócimy uwagę Niemców, jechać dalej też nie sposób, bo na widok futerału i toreb zatrzymają nas.

 

ŹRÓDŁO:



Poprosiłam "Hankę" o papierosa, wsadziłam go w kącik ust, jednym ruchem rozpuściłam włosy, odsłoniłam wysoko kolana i szeroko uśmiechnęłam się do najbliższego żandarma. No, typowa panienka lekkich obyczajów wracająca z nocnej libacji. Przejechałyśmy bez kłopotu.

Taki trik można było wymyślić zawczasu, w domu.

Obowiązywały nas tylko ogólne zasady prowadzenia obserwacji. Nie wolno było długo stać bez widocznego powodu w jednym miejscu, bo to zwracało uwagę. Nie należało prowadzić rozpoznania "klienta" w miejscach, w których było prawdopodobieństwo spotkania znajomych spoza konspiracji. Miałyśmy też ustalone zasady przekazywania sobie śledzonego na ulicy delikwenta, tak by zbyt długo nie pokazywać się w jego otoczeniu.

Każda z nas miała swój własny styl pracy. Ja na przykład zawsze ubierałam się elegancko. Zadbany, dostatni wygląd oddalał podejrzenia, że mogę mieć coś wspólnego z konspiracją. Moje piękne długie futro z dobrych, przedwojennych czasów niejeden raz ratowało mi życie. Zabawne, że przed wojną w tym futrze składałam oficjalną wizytę Hansowi Frankowi, w czasie okupacji generalnemu gubernatorowi okupowanych ziem polskich. W grudniu 1938 roku Frank jako minister sprawiedliwości III Rzeszy złożył oficjalną wizytę w Polsce. Podejmowali go minister Grabowski i mój mąż.

Jak futro ratuje życie podczas akcji likwidacyjnej?

Jedną z najtrudniejszych akcji była likwidacja prezesa Komitetu Ukraińskiego w Warszawie Michaila Pohotowki i jego zastępcy, niejakiego Szyły. Komitet prowadził rekrutację do dywizji SS Galizien. Biura Komitetu i tzw. Kooperatywy Ukraińskiej mieściły się przy Kopernika 13. Rozpracowałam rozkład zajęć Pohotowki. Pierwsza próba likwidacji w lutym 1944 roku nie powiodła się. Pod koniec marca przystąpiliśmy do drugiej. Weszłam rano do hallu Komitetu i pilnowałam, by Pohotowka nie wyszedł niezauważony. W końcu zwróciłam na siebie uwagę. Jeden z Ukraińców już miał mnie wylegitymować, gdy wkroczyli nasi chłopcy. Wyszłam z budynku w akompaniamencie ogłuszającej kanonady. Chłopcy zlikwidowali obu skazanych i jeszcze dwie osoby. Byli tak rozognieni walką, że gdy na ulicy składali broń do mojej torby, Leon Bąk "Doktur" niechcący nacisnął spust stena i wyładował długą serię w bruk. W tej sytuacji nie mogłam iść z bronią do pobliskiego magazynu konspiracyjnego. Ruszyłam do mieszkania "Doktura" na Zajęczej. Przeładowana, piekielnie ciężka torba pękła i z rozdarcia wysunęły się lufy pistoletów. I wtedy uratowało mnie futro. Przykryłam połą sterczący arsenał i przemaszerowałam szczęśliwie przez kawał miasta.

Nie bała się Pani, że długie futro przeszkodzi w ucieczce?

Ono było właśnie po to, by nie musieć uciekać. A jeśli już - to nieśpiesznie, wręcz ostentacyjnie. Tak było pod koniec karnawału 1944, podczas głośnej akcji naszego oddziału - likwidacji szefa sekcji wypadowej warszawskiej policji kryminalnej (kripo) Wilhelma Leitgebera.

Wyrok śmierci dostał pół roku wcześniej za znęcanie się nad więźniami i szantażowanie ukrywających się Żydów, których po pozbawieniu majątku aresztował. Jego specjalnością było rabowanie mieszkań osób aresztowanych. Sprytny, inteligentny był wielkim zagrożeniem dla podziemia, bo mówił dobrze po polsku i miał dobre rozeznanie w polskich stosunkach.

Był renegatem, pochodził z rodziny o niemieckich korzeniach, ale całkowicie spolszczonej i dla Polski zasłużonej. Czy wiedziała Pani, że jego kuzyn Witold Leitgeber był adiutantem prasowym gen. Władysława Sikorskiego?

Nie, wtedy nie.

Podczas rozpracowywania przezwała go Pani "Lalunią".

Był przystojny. Niewysoki, szczupły blondyn. Jego rozpracowanie było szczególnie trudne. W 1944 roku ważniejsi funkcjonariusze niemieccy i polscy konfidenci bardzo obawiali się o swoje życie. Akcje likwidacyjne dokonywane przez podziemie wywołały wśród nich psychozę strachu. Wzmacniali obstawy, próbowali się konspirować.

Leitgeber był bardzo ostrożny. Oficjalnie zameldował się jako tłumacz w domu na Tamce, ale stwierdziłam, że osadził tam kierowcę, a sam w ogóle się nie pojawia. Dzięki kontaktom towarzyskim udało mi się ustalić, że naprawdę mieszka na Jaworzyńskiej, w dzielnicy niemieckiej. Wykonanie wyroku w jego mieszkaniu było szalenie niebezpieczne, więc próbowałam znaleźć okazję do zamachu w innym miejscu. Od mojej siostry i jej męża dowiedziałam się, że "Lalunia" uwielbiał teatr. Umówiliśmy się, że gdy tylko pojawi się na widowni, któreś z nich natychmiast do mnie zatelefonuje. Ale Leitgeber wpadał bez zapowiedzi tylko na jeden akt i zaraz wychodził. Na drugi i trzeci akt przychodził w innym terminie. Sztuki oglądał na raty. Gdy zaalarmowani przeze mnie chłopcy pojawiali się w teatrze, Leitgebera już tam nie było.

Po długiej i bezowocnej inwigilacji straciłam go z oczu. Później dowiedziałam się, że został postrzelony w nogę podczas akcji pacyfikacyjnej na prowincji.

W rzeczywistości przypadkowo postrzelił go w Warszawie pracujący dla niego konfident gestapo.

Liczyło się tylko jedno - że kuruje się w swoim mieszkaniu. Mimo wielkiego ryzyka "Porawa" zdecydował się zlikwidować go w mieszkaniu. Od swojego informatora "Schedy" dostałam wyciągnięty z zarządu miejskiego plan mieszkania "Laluni". Doprowadziłam tam chłopców, dałam im broń, odebrałam dokumenty.

Zapukali z wielkim bukietem bazi, niby dla chorego gospodarza. Bukiet był tak duży, żeby do odebrania go trzeba było zdjąć z drzwi łańcuch. Chłopcy akurat świetnie trafili, bo Leitgeber zorganizował popijawę, byli goście i nikt się nie zdziwił, że idą kolejni, z kwiatami. Gospodyni najpierw zaniosła "Laluni" bilecik dołączony do bukietu, a potem zdjęła łańcuch. Na to tylko czekali wykonawcy zaczajeni po bokach drzwi.

Akcja była co się zowie - strzelaninę i wybuchy granatów w mieszkaniu Leitgebera słychać było na sąsiednich ulicach. Ewakuowaliśmy się z kłopotami, bo jeden z naszych, "Dan", dostał lekki postrzał w bok, a niemieccy motocykliści bardzo szybko obsadzili okolicę.

Prowadząc rannego "Dana", pytałam go, czy mocno dostał. A on na to: "Krew mnie zalewa". Dopytuję się, gdzie dostał. "Dan" macha ręką: "Głupstwo, draśnięcie". Ja nic nie rozumiem - krew zalewa, a to tylko draśnięcie? I w końcu "Dan" wyjaśnia, że krew go zalewa, bo zacięły mu się w akcji oba pistolety.

 

ŹRÓDŁO:



Potem śmiał się z tego cały oddział, ale na ulicy, z postrzelonym "Danem" u boku, wcale nie było mi do śmiechu. Udało mi się odebrać od wykonawców broń, złapać dorożkę dla rannego. Na dziesięć minut przed godziną policyjną uprosiłam młodego, sympatycznego rikszarza, by pędem przewiózł mnie za Wisłę, do mojego mieszkania na Saskiej Kępie. Ale przed mostem Poniatowskiego - katastrofa. Stoją motocykle, kordon żandarmów. Jakiś żandarm ruszył do nas. A ja mam torbę pełną ausweisów chłopców, którzy strzelali do Leitgebera! W jednej sekundzie założyłam niedbale nogę na nogę, rozchyliłam futro i podciągnęłam tak, by widać było kolana i jeszcze trochę. Żandarm popatrzył na kolana, na futro i wrócił do przeszukiwania ludzi zatrzymanych na przystanku. Jeszcze raz się udało.

Leitgeber przeżył.

Miał wiele szczęścia. Nasi pociągnęli ze stenów po całym zgromadzonym u niego towarzystwie, potem rzucili granat, na odchodne jeszcze jeden. No, po prostu jatka. Ale Leitgeber był niesłychanie przytomny. Gdy padły pierwsze strzały, zsunął się za tapczan i stamtąd ostrzeliwał się z dwóch pistoletów. Drugi raz jednak już mu się nie udało. Tuż przed Powstaniem zlikwidowała go ekipa Kedywu Okręgu Warszawskiego AK.

Kto wymyślał nowe sposoby inwigilacji?

Najlepsze pomysły improwizowaliśmy. Tak było w sprawie o kryptonimie "Pudełko", akcji na Ludwika Kalksteina, byłego oficera wywiadu KG AK, i jego żony Blanki Kaczorowskiej, też byłej pracownicy akowskiego wywiadu. Oboje mieli na sumieniu aresztowanie gen. Roweckiego "Grota" i wielu wybitnych ludzi podziemia.

Mieszkali wtedy oboje w dzielnicy niemieckiej, na rogu Śniegockiej i Koźmińskiej, którą Niemcy przemianowali na Breslauerstrasse. Dookoła było mnóstwo stałych posterunków żandarmerii, ciągle chodziły patrole, a z gmachu niemieckiej żandarmerii samochód dojeżdżał tam w dwie minuty. Dostałam adres, opis obojga, fotografię Kaczorowskiej z informacją, że jest w ciąży. Na Kalksteina natknęłam się już pierwszego dnia. Przyjechał autem z numerami gestapo. Cóż z tego, skoro był czujny. Gdy tylko wszedł na górę, zauważyłam, że odsunął firankę i długo obserwował ulicę. Naturalnie widział także i mnie. Wystawanie pod jego oknami praktycznie równało się dekonspiracji. Wymyśliłam więc, że będę wyprowadzać na spacer psa. Pożyczyłam od siostry jamniczkę Babę i codziennie bawiłam się z nią na placyku naprzeciw domu, w którym mieszkał Kalkstein. Ale ile można być z psem na spacerze? Poprosiłam o pomoc naszych chłopców z plutonu "Rysia". Stefan Rogowiec "Szaruga" i Rysiek Czarnecki "Kurzawa" wpadli na genialny pomysł. Wystarali się w magistracie o zezwolenie na uprawę warzyw na trawniku nieopodal domu Kalksteina. W czasie okupacji nie było w tym nic osobliwego, wszystkie nieużytki i trawniki wykorzystywano jako namiastkę ogródków działkowych. "Szaruga" i "Kurzawa" weszli w komitywę z dozorcą tego domu, zostawiali u niego narzędzia, łazili po klatce schodowej, słowem, szybko stali się dla mieszkańców swoimi chłopakami i nikt, łącznie z Kalksteinem, nie zwracał na nich uwagi.

Kalksteina i Kaczorowskiej nie dopadliście jednak.

Nasi wywiadowcy-ogrodnicy nie zawiedli. Dowiedzieli się, że Kaczorowska urodziła dziecko w szpitalu. Natychmiast sprawdziliśmy wszystkie warszawskie szpitale, ale pacjentki o takim nazwisku nie znaleźliśmy. Myślę, że urodziła w szpitalu niemieckim. Tam dotrzeć nie mogliśmy.

"Porawa" rozkazał grupie likwidacyjnej pozostawać w nieustannej gotowości w konspiracyjnym lokalu z telefonem. Gdyby Kalksteinowie pojawili się w domu, "Szaruga" miał zadzwonić i powiedzieć: "Proszę przyjechać po odbiór pudełka". Niestety, jeden z naszych kolegów dyżurujący przy telefonie akurat wtedy samowolnie wyszedł na miasto.

Kalksteinowie wyjechali i nigdy już nie trafiliśmy na ich ślad. Włożyłam jeszcze w tę sprawę mnóstwo pracy. Wiele dni przesiedziałam na stacjach kolejki podmiejskiej w Falenicy, Miedzeszynie, Michalinie, Świdrze, licząc, że przenieśli się gdzieś pod Warszawę. Ale nie udało się. Kalkstein i Kaczorowska wymknęli się nam, niestety.

Nie miała Pani nigdy wątpliwości, że tropi kogoś skazanego na śmierć niesłusznie? Podejrzany nie mógł się przecież bronić przed sądem konspiracyjnym, wszystko odbywało się zaocznie.

Nigdy nie wątpiłam w słuszność wyroków sądów specjalnych. Wszyscy w naszym oddziale byliśmy pewni, że kontrwywiad AK prowadzi śledztwa starannie, że w każdym wypadku zgromadzone dowody zdrady są stuprocentowe. Sami przecież byliśmy w strukturze kontrwywiadu KG AK i nasze rozpoznania prowadziliśmy nadzwyczaj dokładnie.

A pomyłki w opisach osób skazanych, jakie otrzymywaliście, nie budziły Pani wątpliwości co do rzetelności wyroku?

Nie, to były tylko szczegóły techniczne. Byłam pewna, że nasze sądy działają bez zarzutu. Po wojnie to się potwierdziło. Okazało się przecież, że w konspiracyjnych sądach pracowali wybitni przedwojenni prawnicy, a ich wyroków nikt nie podważył.

W ilu akcjach likwidacyjnych brała Pani udział?

W dwudziestu trzech.

Jak wiele z nich zakończyło się likwidacją skazanych?

Większość.

Czy kiedykolwiek wykonała Pani wyrok śmierci?

Nigdy, strzelali tylko chłopcy. Dziewczęta podczas transportu broni jeden pistolet zawsze chowały w kieszeni, ale wyłącznie dla obrony.

 

ŹRÓDŁO:



Miała Pani kiedyś dosyć?

Proszę pana, to była służba.

Ale i w służbie po pewnym czasie nerwy mogą odmówić posłuszeństwa.

Dawałam sobie radę. Może, paradoksalnie, dlatego, że nie miałam czasu na użalanie się nad sobą. Nie miałam życia rodzinnego, bo mąż we wrześniu znalazł się w Wilnie. Próby zorganizowania mu przejścia przez zieloną granicę spaliły na panewce. A na tydzień przed atakiem Niemców na Sowiety został aresztowany przez NKWD i wywieziony do łagru. Koncentrowałam się wyłącznie na swoich zadaniach. A zadania dostawałam nieustannie, czasem po dwa i trzy równolegle.

Kiedy brała Pani udział w ostatniej akcji?

Dwa tygodnie przed Powstaniem. Pomagałam przy porwaniu ze Szpitala Wolskiego Tadeusza Brodowicza "Misia", który w czasie akcji dostał paskudnie w brzuch. Niemcy jak zawsze w przypadku cywila z ranami postrzałowymi postawili przy łóżku "Misia" granatowego policjanta. Wszystko udało się znakomicie. Chłopcy wywieźli go ze szpitala skradzionym niemieckim samochodem.

Co stało się w Powstaniu z oddziałem 993/W?

Przemianowany został na kompanię "Zemsta" i włączony do zgrupowania pułkownika Jana Mazurkiewicza "Radosława". Nasza kompania miała za zadanie osłaniać Komendę Główną AK.

A Pani?

Wróciłam do służby pełnionej we wrześniu 1939 roku. Zostałam sanitariuszką. Walczyliśmy na Woli, potem na Starówce. Tuż przed kapitulacją Starego Miasta nasz oddział dostał zadanie obrony ruin Starówki. Przy barykadzie na Freta dotrwaliśmy do ranka 2 września. Jako ostatni weszliśmy do kanałów. Po ośmiogodzinnym marszu udało się dojść do Żoliborza. Stamtąd przeszliśmy do Kampinosu. Na przełomie września i października w ciężkich walkach nasze kampinoskie zgrupowanie przedarło się w Kieleckie, w rejon Drzewicy. Tam aresztowali mnie Niemcy, ale wydostałam się z obozu przejściowego. Pod koniec stycznia 1945 roku byłam już w swoim mieszkaniu na Saskiej Kępie, w którym mieszkam od przyjazdu z Wilna w roku 1918 do dziś. A już w połowie marca rozpoczęłam pracę przy odbudowie miasta w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym.

Udało się odbudować tamto szczęśliwe, przedwojenne życie?

W jakiejś części tak. Mieszkam w swoich starych murach. Wróciłam do wioślarstwa, a właściwie do kajakarstwa. Mimo że po ranie odniesionej w Powstaniu mam niesprawny łokieć, przez niemal 40 lat brałam udział w spływach kajakowych. Kiedyś policzyłam, że przepłynęłam z wiosłem w rękach ponad 12 tysięcy kilometrów. Pływałam po Eufracie i Tygrysie, po Gwadalkiwirze w Hiszpanii, po rzekach Jugosławii. Ostatni raz wsiadłam do kajaka przed trzema laty na spływie po Bugu. Sporo podróżowałam. Od czasu, gdy w 1957 roku dostałam po raz pierwszy paszport, zwiedziłam ponad 50 krajów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin