Dzieci Wszechswiata - Hoimar von Ditfurth.pdf

(1762 KB) Pobierz
905853298.001.png
905853298.002.png
SŁOWO WSTĘPNE
"Spośród licznych i różnorodnych sztuk i nauk budzących w nas zamiłowanie i będących dla
umysłów ludzkich pokarmem, tym – według mego zdania – przede wszystkim poświęcić się należy i te
z największym uprawiać zapałem, które obracają się w kręgu rzeczy najpiękniejszych i najbardziej
godnych poznania [...] A cóż piękniejszego nad niebo, które ogarnia wszystko, co piękne..." [M.
Kopernik, De Revolutionibus... Warszawa 1953]. Te słowa Kopernika mogłyby być mottem książki
Ditfurtha. Nie tylko dlatego, że Hoimar von Ditfurth zajmuje się przede wszystkim związkami Ziemi z
Kosmosem, ziemi – z niebem [zgodnie ze stosowaną terminologią astronomiczną nazwy własne
planet, gwiazd, układów pisze ślą z dużej litery. Jeśli zaś słowo "ziemia" ma oznaczać powierzchnię,
grunt czy użyte jest jako symbol – piszemy je z małej litery. Podobnie używamy słowa Galaktyka lub
Droga Mleczna jako nazwy własnej naszego zbioru gwiazd (w odróżnieniu od Innych galaktyk). Zbiór
obiektów dostępnych poznaniu nazywamy Wszechświatem (ale wszechświatów może być wiele);
przyp. M. Iłowiecki]. Również, a może zwłaszcza dlatego że ta zdumiewająco logicznie skonstruowana
książka udowadnia znaczenie owych związków dla świata istot żywych – zatem i bezpośrednio dla
nas. Krótko mówiąc: powstanie i ewolucja życia, a także możliwość jego obecnego i przyszłego
istnienia wynika ściśle z charakteru wzajemnych powiązań i wpływów w Układzie Słonecznym. Nasz
Układ podlega wpływom innych gwiazd i wreszcie całej Galaktyki; Droga Mleczna jest tylko jedną, nie
największą, z miliardów galaktyk.
Chcąc zrozumieć, dlaczego najdziwniejsza historia (bo przecież historia życia jest właśnie
najdziwniejsza) odbyła się tak, a nie inaczej, i tutaj, a nie gdzie indziej, trzeba zacząć od zrozumienia
pewnych związków pierwotniejszych i ogólniejszych i prawidłowości, które nimi sterują. Trzeba objąć
spojrzeniem całą scenę, na której się wszystko odbywa: "niebo, które ogarnia wszystko".
Dostrzeżenie wielkości, rozległości, a zatem znaczenia wzajemnych uzależnień w dostępnej
obserwacjom części Wszechświata, a zwłaszcza w samym Układzie Słonecznym – nie jest,
oczywiście, zasługą Ditfurtha. Koncepcje, których jasny wykład przedstawił w swojej książce, są
uogólnieniem najnowszych wyników (niekiedy z ostatnich dosłownie dni) nauk przyrodniczych; są
popularnym zarysem takiego obrazu świata, na jaki pozwala dzisiejszy stan nauki.
Ujmowanie Kosmosu jako pewnej hierarchicznej, ściśle powiązanej całości nie jest również
odkryciem współczesnych. Korzenie takiego poglądu sięgają starożytności, która rozbudowała wiele
systemów kosmologicznych, zachowując jednak w większości podstawową zasadę geocentryzmu –
spojrzenia na świat przez Ziemię, dla której jakoby miała istnieć cała reszta.
Zresztą w ogóle od czasów najdawniejszych w społeczeństwach prymitywnych (co przetrwało i do
dziś) system poglądów na świat miał spełniać ważną funkcję: integrować rzeczywistość, by człowiek
nie czuł się w niej obco, dostrzegalne otoczenie miało być jedynie areną dla istnienia ludzi i bóstw,
otoczką, w której nawet siły okrutne i wrogie stawały się elementami jednej całości i dzięki temu
można je było akceptować i znieść. W tym sensie ogólniejszy pogląd na świat był pierwotnie bardziej
może wyrazem konieczności przeciwstawiania się strachowi niż potrzeby intelektu. Niezależnie od
tego, że bezpośrednie doświadczenia i obserwacje w sposób oczywisty ułatwiają przyjęcie takiego
właśnie modelu.
Wydaje mi się dość interesujące, że obecnie – choć w innej formie i w innych wymiarach – wyniki
nauk ścisłych znów prowadzą do tego najstarszego z uogólnień, do pełnej integracji modelu naszego
świata.
Oczywiście każda cywilizacja, której "ślad intelektualny" przetrwał, miała własne poglądy na – jak
powiedzielibyśmy dziś – strukturę świata. Można uzasadnić tezę, że cywilizacja wyrosła z kręgu
śródziemnomorskiego wyjątkowo dużo uwagi poświęcała astronomii i już co najmniej kilka tysięcy lat
temu doszła do spójnych i logicznych systemów kosmologicznych. Może dlatego, że systemy te miały
nie tylko pełnić rolę swoistego wsparcia psychicznego, nie tylko ułatwiać praktyczną działalność (np.
mierzenie czasu, przewidywanie pewnych zjawisk klimatycznych itp.), ale również i przede wszystkim
wyjaśniać dostrzegane zjawiska. Stąd kosmologia np. starożytnych Greków wyrosła głównie jednak z
obserwacji i najbliższa była empirii spośród systemów kosmologicznych innych narodów (czy też,
ściślej mówiąc, najbardziej uwzględniała dostępne obserwacje niezależnie od tego, czy były one
błędne czy prawidłowe). Nurt ten, mimo licznych i długotrwałych załamań, odżył w czasach
nowożytnych, by dziś dopiero objawić się w pełni.
Wśród dawnych Greków różne były oczywiście poglądy na "budowę świata". Mniej więcej od IV
wieku p.n.e. najpowszechniej chyba uznano jeden model podstawowy: kulista Ziemia tkwi w samym
środku Wszechświata, jest jego centrum i zarazem jakby dnem, miejscem zatem szczególnie
wyróżnionym. Nad Ziemią rozpięte są koncentrycznie sfery coraz wyższe i doskonalsze. Najbliżej
obiegają glob ziemski planety, Księżyc i Słońce. Najdalsza sfera unosi gwiazdy. Poza tą sferą nie ma
ani przestrzeni, ani materii.
Wszechświat jest wiec geocentryczny, statyczny, hierarchiczny, coś w rodzaju
samowystarczalnego, doskonałego i wiecznego mechanizmu o bardzo regularnej budowie. Z takiej
regularności i trwałości wynikała jedność.
Z geocentryzmu i jedności wynikał bezpośredni wpływ sfer zewnętrznych na wszystko, co działo
się w środku – na Ziemi. Planety, Słońce i gwiazdy istniały zapewne po to, by kształtować ludzi i ich
poczynania, wpływać na "bieg ziemskich rzeczy".
Taki Wszechświat, mimo iż istniały na nim złe moce, nie był z natury obcy i okrutny; przeciwnie,
stanowił jakby wielki dom, w którym wszystko było na swoim miejscu i miało swój los, zależny od losu
wszystkiego innego. Zrozumiałe, że przewidzieć bieg rzeczy na Ziemi to ustalić wpływy konstelacji i
gwiazd. Zdaniem np. Platona, człowiek jest taką samą nierozłączną częścią wspólnoty ludzkiej, jak
częścią całego Wszechświata. Kosmos zyskiwał bezpośredni związek ze światem ludzkim, astrologia
stała się nauką ważną i bardzo potrzebną.
Możemy łatwo pojąć, jakim wstrząsem musiało okazać się – po wiekach zamieszkiwania w środku
jednolitego świata – stwierdzenie Kopernika. Zepchnięcie Ziemi z uprzywilejowanego miejsca było nie
tylko zmianą pewnego systemu kosmologicznego na inny, lepszy zresztą nie tylko dlatego, że
prawdziwy. Było wywróceniem całego dotychczasowego systemu wygodnych pojęć, zmieniało
zasadniczo stosunki człowieka ze światem. Można sądzić, że opór ówczesnych uczonych i laików
wobec -teorii Kopernika wynikał nie tylko z zagrożenia panującej ideologii. Był w jakiejś mierze
również wyrazem strachu przed usuwaniem się spod nóg najtrwalszego fundamentu, przed
dezintegracją swojskiego świata.
Upraszczając, można powiedzieć, że odtąd każda nowa zdobycz nauk o Wszechświecie
unaoczniała wciąż wyraziściej pewien tragiczny obraz: oto pyłek, coraz drobniejszy i mniej trwały,
pędzący bez celu w obojętnych, pustych przestrzeniach, gdzieś u skraju skupiska niezliczonych
dalekich i obcych gwiazd.
Na takiej Ziemi wszystko musiało wydawać się przypadkowe i niepewne – nawet Bóg zdawał się
nie dawać takiego oparcia, jakie stanowił niegdyś. Być może Blaise Pascal wyraził najlepiej pewne
postawy, opisując stan swoich uczuć:
"Kiedy zważam krótkość mego życia, wchłoniętego w wieczność będącą przed nim i po nim, kiedy
zważam małą przestrzeń, którą zajmuję, a nawet którą widzę, utopioną w nieskończonym ogromie
przestrzeni, których nie znam i które mnie nie znają, przerażam się i dziwię..."; i jeszcze: "Cały ten
widzialny świat jest jeno niedostrzegalną drobiną na rozległym łonie natury. Żadna idea nie zdoła się
do tego zbliżyć. Darmo byśmy piętrzyli nasze pojęcia poza wszelkie dające się pomyśleć przestrzenie;
rodzimy jeno atomy w stosunku do rzeczywistości rzeczy" [B. Pascal, Myśli, 205 i 72, przełożył
Tadeusz Żeleńskl-Boy, Warszawa 1952].
Ciekawe, że Pascal był jednym z najwybitniejszych matematyków i twórcą bodaj pierwszej
maszyny rachunkowej i że za jego życia urodził się Newton, który miał niedługo znowu przydać
rozpadającemu się światu trwałe fundamenty. W każdym razie takie "pascalowskie" spojrzenie na
rzeczywistość przetrwało (w mniej lub więcej zmienionej formie) aż do naszych czasów. Ostatnią
może ciekawszą koncepcją naukową, w której uda się znaleźć powiązanie z tamtym nurtem, jest
hipoteza wybitnego astronoma angielskiego J. H. Jeansa na temat pochodzenia Układu Słonecznego.
Nie wdając się w szczegóły, przypomnę, że utworzenie się planet przypisywał Jeane wielkiej,
przypadkowej katastrofie kosmicznej (obce ciało niebieskie, zbliżywszy się do Słońca, miało wyrwać z
niego cygarowatą smugę materii). Istotą rzeczy jest tu przypisywanie przypadkowi głównej roli w
powstawaniu światów; tak mogło się stać w przypadkowym, zdezintegrowanym Kosmosie, w którym
części niezależne są od siebie i od całości. Taka zasada stała się jednak nie do przyjęcia we
Wszechświecie, podległym prawidłom ewolucji materii i będącym materialną jednością – to znaczy w
takim, jakim ujmuje go współczesność. A przecież jeszcze przed Jeansem, jeszcze przed zdobyciem
większości najważniejszych spośród znanych dzisiaj danych o strukturze Wszechświata, Marks i
Engels przedstawili jedną z najspójniejszych teorii: koncepcję przyrody dialektycznej. Materializm
dialektyczny chwyta nowy sens i ład Kosmosu w nim samym – rezygnując z poszukiwań poza
materialnym światem.
Niemniej, daleko jeszcze do zrozumienia jedności Wszechświata, a charakter zależności nawet w
samym Układzie Słonecznym do dziś nie wydaje się jasny. Na trzeciej, licząc od Słońca, planecie tego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin