Sjowall, Wahloo - Zabójca policjanta.rtf

(657 KB) Pobierz
Rozdział 1

Maj Sjöwall, Per Wahlöö

Zabójca policjanta

 

Amber, Warszawa 2012

 

Rozdział 1

 

Przyszła na przystanek z dużym wyprzedzeniem. Autobus miał przyjechać dopiero za pół godziny. Trzydzieści minut z życia człowieka to niewiele. Poza tym była przyzwyczajona do cze­kania i zawsze przychodziła wcześniej. Myślała o tym, co zrobi na obiad i trochę o tym, jak wygląda. Jak zwykle.

Jednak w chwili przyjazdu autobusu nie miała już myśleć o niczym. Zostało jej tylko dwadzieścia siedem minut życia.

Dzień był ładny, powietrze czyste, trochę wietrzne, z powie­wem wczesnojesiennego chłodu, ale kaprysy pogody nie mogły zaszkodzić jej starannie ułożonym włosom.

Jak wyglądała?

Stojąc na poboczu, sprawiała wrażenie kobiety koło czter­dziestki, dość wysokiej i mocno zbudowanej, z prostymi nogami i szerokimi biodrami, trochę przy kości i bardzo przestraszo­nej, że to widać. Ubierała się przede wszystkim modnie, czę­sto kosztem wygody - w ten wietrzny jesienny dzień miała na sobie zielony płaszcz w stylu lat trzydziestych, nylonowe poń­czochy i cienkie brązowe lakierowane botki na płaskim obcasie. Na jej lewym ramieniu wisiała czworokątna torebka z dużym mosiężnym zamkiem, również brązowa, tak jak i skórkowe rękawiczki. Była starannie umalowana, a jasne włosy miała obficie spryskane lakierem.

Zauważyła samochód dopiero wtedy, gdy się zatrzymał. Mężczyzna za kierownicą wychylił się i otworzył drzwi.

- Podwieźć cię? - zapytał.

- Tak - powiedziała, trochę wytrącona z równowagi. - Oczywiście. Nie myślałam...

- O czym nie myślałaś?

- Nie liczyłam na to, że złapię okazję. Chciałam jechać autobusem.

- Przecież widziałem, gdzie stoisz. I przypadkiem tak się składa, że mi pasuje. Pospiesz się.

Pospiesz się. Ile sekund zajęło jej wejście do samochodu i zajęcie miejsca obok kierowcy? Pospiesz się. Jechał szybko i po chwili znaleźli się poza miastem.

Siedziała z torebką na kolanach, trochę spięta, jakby zdziwiona czy zaskoczona. Trudno było stwierdzić, czy pozytywnie czy też nie, bo sama tego nie wiedziała.

Spoglądała na niego z boku, ale wydawał się całkowicie skoncentrowany na prowadzeniu samochodu.

Skręcił w prawo z głównej drogi i po chwili powtórzył ten manewr. Droga stawała się coraz gorsza. Można było dyskutować, czy w ogóle zasługiwała jeszcze na miano drogi.

- Co robisz? - spytała i zaśmiała się nerwowo.

- Mam sprawę.

- Gdzie?

- Tutaj - odparł i zahamował.

Przed sobą widział ślady własnych kół na mchu. Wydawały się dość świeże.

- Tam - powiedział, wskazując ruchem głowy. - Za tym stosem drzewa będzie dobre miejsce.

- Żartujesz?

- Nigdy nie żartuję w takich sprawach.

Wyglądało na to, że pytanie go dotknęło lub zdenerwowało.

- Mój płaszcz... - zaczęła.

- Zostaw w samochodzie.

- Ale...

- Mam koc.

Wysiadł, obszedł samochód i przytrzymał jej drzwi. Oparła się o niego i zdjęła płaszcz. Zwinęła go starannie i położyła na siedzeniu obok torebki.

- Dobrze.

Zachowywał się spokojnie i pewnie, ale nie wziął jej za rę­kę, tylko poszedł niespiesznym krokiem w stronę stosu drzewa. Podążyła za nim.

Miejsce z tyłu było osłonięte od wiatru, ciepłe i słoneczne. Powietrze przenikał świeży zapach zieleni i odgłos brzęczenia much. Wciąż prawie jak latem, a to lato figurowało w historii meteorologii jako najcieplejsze.

Nie był to właściwie starannie ułożony stos drzewa, tylko sterta porąbanych bukowych pni, wysoka na jakieś dwa metry.

- Zdejmij bluzkę.

- Tak - odrzekła speszona.

Czekał cierpliwie, aż rozepnie guziki.

Potem pomógł jej zdjąć bluzkę, delikatnie, nie dotykając ciała.

Stała, trzymając ją w ręku, i nie wiedziała, co ma z nią zrobić.

Wyjął bluzkę z jej ręki i położył ostrożnie na stosie pni. Przez materiał przebiegł zygzakiem mały skorek.

Stała przed nim w spódnicy, a jej piersi wypełniały stanik w cielistym kolorze. Utkwiła wzrok w ziemi, opierając plecy o równą powierzchnię narąbanego drewna.

Zadziałał tak błyskawicznie, że nie zdążyła nawet pojąć, co się stało. Sama nigdy tak szybko nie reagowała.

Chwycił obiema dłońmi pasek tuż koło pępka i jednym gwałtownym ruchem zdarł z niej spódnicę i rajstopy. Był silny i materiał pękł z trzaskiem jak stara zasłona. Spódnica opadła jej do kostek, a on ściągnął jej rajstopy i majtki do wysokości kolan i szarpnął lewą miseczkę stanika, uwalniając obwisłą, ciężką pierś.

Dopiero teraz podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy. Oczy wypełnione odrazą, nienawiścią i dzikim pożądaniem.

Nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, by krzyknąć. Poza tym nie miałoby to sensu. Wybrał miejsce bardzo starannie.

Uniósł ręce, zacisnął silne opalone palce na jej szyi i udusił ją.

Uderzyła tyłem głowy w stos drzewa i pomyślała: moje włosy.

To była jej ostatnia myśl.

Przytrzymał ją za gardło trochę dłużej, niż było to konieczne.

Potem zwolnił uchwyt prawej dłoni i trzymając ją wciąż wyprostowaną, uderzył z całej siły pięścią w podbrzusze.

Upadła na ziemię i leżała teraz prawie naga wśród wonnej marzanki i zeszłorocznych liści.

Z jej gardła wydobył się charkot. Wiedział, że to normalne, że ona już nie żyje.

Śmierć nie dodaje uroku, a ona nigdy nie była ładna za życia, nawet w młodości.

Leżąc w leśnym podszycie, mogła budzić co najwyżej współczucie.

Poczekał parę minut, nim wyrównał oddech i uspokoił szybkie bicie serca.

Znów był taki jak zwykle, spokojny i rzeczowy.

Za stosami drewna znajdował się niedostępny wiatrołom, pozostałość po gwałtownej jesiennej burzy w roku sześćdziesiątym ósmym, a za nim gęsto posadzony las świerkowy wysokości dorosłego mężczyzny.

Wziął ją pod pachy i poczuł w dłoniach nieprzyjemnie lepkie od potu włosy.

Przeciągnięcie jej przez trudno dostępny teren, pełen przewróconych pni i wyrwanych z ziemi korzeni zajęło mu sporo czasu, ale nigdzie się nie spieszył. Parę metrów dalej znajdował się mulisty dół wypełniony żółtawą wodą. Wepchnął tam jej bez­władne ciało, wdeptując je w dno. Przedtem popatrzył na nią przez chwilę i stwierdził, że po słonecznym lecie pozostała jej opalenizna, ale lewa pierś była blada w jasnobrązowe plamki. Chciałoby się powiedzieć - trupioblada.

Wrócił do samochodu po zielony płaszcz. Zastanawiał się przez moment, co ma zrobić z torebką. Owinął ją w bluzkę zdjętą ze stosu drewna i zaniósł wszystko do glinianki. Kolor płaszcza rzucał się w oczy, więc wziął grubą gałąź i wepchnął płaszcz, torebkę i bluzkę najgłębiej, jak się dało.

Następny kwadrans spędził na zbieraniu świerkowych gałęzi i kawałków mchu. Przykrył gliniankę tak dokładnie, by przypad­kowy przechodzień nie zwrócił uwagi, że coś takiego w ogóle tam się znajduje.

Przez kilka minut obserwował rezultat i wprowadził jeszcze kilka poprawek, nim poczuł się zupełnie zadowolony.

Wzruszył ramionami i wrócił do samochodu. Wyjął z bagaż­nika bawełnianą szmatkę i wytarł nią gumiaki. Kiedy skończył, rzucił gałganek na ziemię. Leżał tam, mokry, ubrudzony gliną i w pełni widoczny. Nie miało to znaczenia. Kawałek szmaty może leżeć gdziekolwiek. Niczego nie dowodzi i nie można go powiązać z konkretną osobą.

Potem wsiadł do samochodu i odjechał.

W drodze myślał, że wszystko poszło zgodnie z planem a ona dostała dokładnie to, na co zasłużyła.

 

Rozdział 2

 

Przed kamienicą przy Råsundavägen w Solnie stał zaparkowany samochód. Czarny chrysler z białymi błotnikami i słowem POLICJA wypisanym wielkimi białymi literami na drzwiach, masce i bagażniku. Przyklejenie białej taśmy na dolnym brzuszku w kombinacji liter BIG na tylnej tablicy rejestracyjnej potwierdzało jakby tożsamość samochodu.

Reflektory i światła wewnętrzne były zgaszone, ale światło z lamp ulicznych odbijało się słabo w lśniących guzikach munduru i białym pendencie na przednim siedzeniu pojazdu.

Choć minęło dopiero wpół do dziewiątej, a październikowy wieczór był piękny, gwiaździsty i niespecjalnie chłodny, długa ulica wyglądała na opustoszałą. Okna kamienic po obu stronach były oświetlone, a w niektórych migotała chłodna niebieska poświata z telewizyjnego ekranu.

Wieczorni przechodnie spoglądali z zaciekawieniem na samochód, ale szybko tracili zainteresowanie, ponieważ jego obecność zdawała się nie mieć związku z jakąś spektakularną akcją. Jedyne, co było widać, to dwóch szeregowych policjantów siedzących bezczynnie w radiowozie.

Mężczyźni w samochodzie też nie mieliby nic przeciwko odrobinie aktywności. Tkwili w tym miejscu ponad godzinę, cały czas obserwując drzwi po drugiej stronie ulicy i oświetlone okno na parterze na prawo od wejścia. Umieli czekać. Mieli w tym dużą wprawę.

Gdyby ktoś przyjrzał im się bliżej, pomyślałby, że nie wy­glądają na całkiem zwyczajnych policjantów. Ich mundury byty bez zarzutu, w pełni przepisowe, i nie brakowało do nich pen­dentu, pałki ani pistoletu w kaburze. Dziwić mogło tylko to, że kierowca, korpulentny mężczyzna z jowialną twarzą i czujnym spojrzeniem, oraz jego kolega, szczuplejszy i swobodniej siedzą­cy w fotelu, z barkiem opartym o boczną szybę, wyglądali na jakieś pięćdziesiąt lat. Policjanci to z reguły młodzi, wysporto­wani mężczyźni, a jeśli zdarzy się wyjątek, starszemu przydziela się młodszego kolegę.

Załogę radiowozu, której łączny wiek, tak jak w tym przy­padku, przekraczał sto lat, należało zaliczyć do zjawisk unikal­nych. Istniało jednak na to wytłumaczenie.

Mężczyźni w czarno-białym chryslerze przebrali się po pro­stu za patrol policyjny, a za tym sprytnym przebraniem ukrywali się sam szef komisji do spraw zabójstw Martin Beck i jego naj­bliższy współpracownik Lennart Kollberg.

Na pomysł przebrania się wpadł Kollberg, dobrze znający człowieka, którego próbowali ująć.

Człowiek ów nazywał się Lindberg, miał ksywkę Bochen i był złodziejem. Specjalizował się we włamaniach, popełnił jednak także parę napadów rabunkowych i nawet spróbował swoich sił w oszustwie, tym razem z mniejszym powodzeniem. Wiele lat życia spędził za murami więzienia, lecz aktualnie przebywał na wolności po odbyciu kary. Wolności, która mogła się okazać krótkim epizodem, gdyby Martin Beck i Kollberg urzeczywist­nili swój zamiar.

Trzy tygodnie wcześniej Bochen wszedł do sklepu jubilerskie­go w centrum Uppsali i grożąc rewolwerem, zmusił właściciela do wydania biżuterii, zegarków i gotówki o łącznej wartości prawie dwustu tysięcy koron. Do tego momentu wszystko szło dobrze i Bochen znikłby spokojnie ze swoim łupem, gdyby niespodziewanie z zaplecza sklepu nie wyszła ekspedientka. Bochen wpadł w panikę i wystrzelił, trafiając ją w czoło i zabijając na miejscu. Udało mu się uciec i kiedy w dwie godziny później sztokholmscy policjanci weszli do mieszkania jego narzeczonej w Midsommarkransen, zastali go leżącego w łóżku. Dziewczyna twierdziła, że jest przeziębiony i w ciągu ostatniej doby nie wychodził z domu, a przeszukanie mieszkania nie przyniosło rezultatu w postaci biżuterii, zegarków czy pieniędzy. Bochen został zabrany na przesłuchanie i skonfrontowany z właścicielem sklepu, który nie mógł potwierdzić tożsamości rabusia z całkowitą pewnością, ponieważ ten był zamaskowany. Policjanci nie mieli jednak takich wątpliwości, po części dlatego, że Bochen był spłukany po długim pobycie w więzieniu, a jeden z informatorów wspomniał wcześniej, że mówił mu o skoku, który planował „w innym mieście”, a po części dlatego, że na dwa dni przed napadem naoczny świadek widział Bochna spacerującego ulicą, przy której znajdował się sklep, prawdopodobnie w celu przeprowadzenia rekonesansu. Bochen zaprzeczył, że kiedykolwiek był w Uppsali, i trzeba było go wypuścić z braku dowodów.

Policja obserwowała go od trzech tygodni w przekonaniu, że prędzej czy później będzie musiał odwiedzić miejsce, w którym ukrył łup. Ale Bochen chyba zdawał sobie sprawę z tego, że jest śledzony - parę razy pomachał nawet ręką pilnującym go policjantom w cywilu i ogólnie zachowywał się, jakby zależało mu na tym, by dać im zajęcie. Widać było, że nie ma pieniędzy - w każdym razie ich nie wydawał, ponieważ narzeczona pracowała, zapewniając mu wikt i dach nad głową, a prócz tego co tydzień odbierał standardowy zasiłek z pomocy społecznej.

Martin Beck postanowił w końcu sam zająć się sprawą, a Kollberg wpadł na świetny pomysł, by przebrali się za policjantów na patrolu. Ponieważ Bochen umiał rozpoznać z daleka policjanta w dowolnym cywilnym ubraniu, ale zachowywał się z pogardliwą nonszalancją wobec mundurowych, mundur był w tym przypadku najlepszym przebraniem. Tak rozumował Kollberg, a Martin Beck zgadzał się z nim, choć nie bez cienia wątpliwości.

Żaden z nich nie spodziewał się, że nowa taktyka przyniesie szybki efekt, więc byli mile zaskoczeni, kiedy Bochen zaraz po tym, jak tylko poczuł się przez chwilę nieobserwowany, wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć pod adres przy Råsundavägen. Nie ryzykowałby tak, nie mając konkretnego celu, i teraz byli już przekonani, że coś się święci. Gdyby udało im się złapać go z łupem i być może narzędziem zbrodni, mogliby powiązać go z włamaniem i zabójstwem i dla nich sprawa by się zakończyła.

Bochen przebywał w domu po drugiej stronie ulicy już od półtorej godziny - godzinę temu mignął im w oknie na prawo od wejścia, ale potem nic się nie wydarzyło.

Kollberg zdążył w międzyczasie zgłodnieć. Często bywał głodny i często mówił o odchudzaniu. Od czasu do czasu rozpo­czynał jakąś kurację odchudzającą, ale szybko ją zarzucał. Miał co najmniej dwadzieścia kilo nadwagi, lecz był wysportowany, w dobrej formie i w razie potrzeby wykazywał się zdumiewają­cą szybkością i zręcznością jak na swoją budowę ciała i swoje prawie pięćdziesiąt lat.

- Cholernie dawno nie wrzuciłem niczego na ruszt - po­wiedział.

Martin Beck nie odpowiedział. Nie był głodny, ale zatęsknił nagle za papierosem. W zasadzie przestał palić dwa lata temu, po groźnym postrzale w klatkę piersiową.

- Mężczyzna mojej postury potrzebuje w rzeczy samej trochę więcej niż jedno jajko na twardo dziennie - ciągnął Kollberg.

Gdybyś nie był tak żarłoczny, nie miałbyś takiej postury i nie musiałbyś tyle jeść, pomyślał Martin Beck. Nie odezwał się jednak. Kollberg był jego najbliższym przyjacielem i nie zamierzał dotykać drażliwego tematu. Nie chciał sprawić mu przykrości i wiedział, że Kollberg jest nie w humorze, kiedy czuje się głodny. Wiedział również, że Kollberg prosił żonę, by trzymała go na diecie odchudzającej składającej się wyłącznie z jajek twardo. Diety było jednak trudno przestrzegać, ponieważ w domu jadał wyłącznie śniadanie, a pozostałe posiłki na mieście lub w policyjnej stołówce, gdzie nie podawano jajek na twardo, co Martin Beck mógł potwierdzić.

Kollberg wskazał ruchem głowy oświetloną cukiernię dv dwadzieścia metrów od radiowozu.

- Czy nie chciałbyś...

Martin Beck otworzył drzwi od strony chodnika i wystawił jedną nogę.

- Jasne. Co chcesz? Słodką bułeczkę?

- Tak, i mazarynkę - odparł Kollberg.

Martin Beck wrócił z ciastkami w torebce i znów siedzieli w milczeniu, obserwując dom, w którym znajdował się Bochen, podczas gdy Kollberg jadł, sypiąc okruchami na mundur. Kiedy już się nasycił, odsunął nieco fotel do tyłu i poluzował pendent.

- Co masz w kaburze? - zapytał Martin Beck. Kollberg odpiął kaburę i podał mu broń. Pistolet zabawkę włoskiej marki, masywny, starannie wykonany i niemal tak ciężki jak walther Martina Becka, ale nadający się tylko do strzelania kapiszonami.

- Prawdziwe cacko - powiedział Martin Beck. - Szkoda, nie miałem takiego w dzieciństwie.

W kręgu policji nie było tajemnicą, że Lennart Kollberg odmawia noszenia broni. Większość sądziła, że wynika to z ideowego pacyfizmu i chęci dawania dobrego przykładu, ponieważ najbardziej w środowisku sprzeciwiał się noszeniu broni podczas normalnego pełnienia służby.

Było to oczywiście prawdą, ale tylko w połowie. Martin Beck był jednym z nielicznych, którzy znali prawdziwy powód niechęci Kollberga do noszenia broni.

Lennart Kollberg zastrzelił kiedyś człowieka. Zdarzyło się to ponad dwadzieścia lat temu, ale nigdy tego nie zapomniał i od wielu lat zabierał ze sobą broń tylko na najbardziej niebez­pieczne akcje.

Zdarzenie miało miejsce w sierpniu 1952 roku, kiedy Kol­lberg pełnił służbę w drugim rewirze komendy południowej w Sztokholmie. Późnym wieczorem zaalarmowano ich z więzienia w Langholm, że trzech uzbrojonych mężczyzn próbowało uwolnić więźnia, raniąc przy tym strażnika. Zanim wóz patro­lowy z Kollbergiem przyjechał na miejsce, mężczyźni podczas próby ucieczki uderzyli samochodem w barierkę mostu i jeden z nich został złapany. Dwaj pozostali zdołali uciec do parku Langholm po drugiej stronie mostu. Ponieważ sądzono, że są uzbrojeni, a Kollberg miał opinię dobrego strzelca, dołączono go do grupy policjantów wysłanych do parku, by spróbowali okrążyć zbiegów.

Z pistoletem w dłoni zszedł na brzeg i oddalił się brzegiem plaży od oświetlonego miejsca na moście, nasłuchując i wytę­żając wzrok w ciemności. Po chwili zatrzymał się na płaskim skalistym występie, pochylił i zanurzył dłoń w wodzie, która wydawała się letnia i przyjemna w dotyku. Kiedy się wypro­stował, usłyszał odgłos wystrzału i poczuł na rękawie płaszcza muśnięcie kuli, zanim wpadła do wody kilka metrów za nim. Człowiek, który strzelał, krył się gdzieś w ciemności wśród krzewów na stoku. Kollberg natychmiast rzucił się szczupa­kiem i wczołgał w nadbrzeżną roślinność. Potem zaczął pełznąć w górę w stronę skały wznoszącej się na ukos od miejsca, gdzie jak przypuszczał, znajdował się strzelec. Kiedy dotarł do duże­go kamienia, zobaczył wyraźnie sylwetkę mężczyzny rysującą się na tle jasnego fiordu. Stał jakieś dwadzieścia metrów od Kollberga, zwrócony do niego półprofilem, i trzymał w uniesionej dłoni broń gotową do strzału, rozglądając się uważnie na boki. Za nim znajdowało się strome urwisko schodzące do Riddarfjärden.

Kollberg mierzył dokładnie w prawą dłoń mężczyzny. W chwili, gdy położył palec na spuście, ktoś pojawił się niespodziewanie za plecami tego człowieka, rzucił w stronę jego ręki i kuli Kollberga, po czym znikł równie szybko w dole fiordu.

Kollberg początkowo nie rozumiał, co się stało. Mężczyzna zaczął uciekać, więc wystrzelił znowu, trafiając go tym razem w kolano. Potem popatrzył w dół.

A tam, na linii wody, leżał mężczyzna, którego zabił. Młody policjant z tego samego rewiru. Często patrolowali razem ulice i świetnie się dogadywali.

Sprawę wyciszono i nazwisko Kollberga nie pojawiło się w jej kontekście. Oficjalnie młody policjant zginął od przypadkowego strzału, zabłąkanej kuli znikąd wystrzelonej podczas obławy na groźnego desperata. Przełożony Kollberga wygłosił tyradę, w której przestrzegał go przed rozpamiętywaniem i wyrzutami sumienia, przywołując na koniec postać samego Karola XII, który pewnego razu zastrzelił przez nieuwagę koniuszego, będącego jego dobrym przyjacielem - nieszczęśliwy wypadek, jaki może przytrafić się najlepszym. Niniejszym sprawa została zakończona, ale Kollberg tak naprawdę nigdy nie przezwyciężył traumy i dlatego nosił od wielu lat pistolet na kapiszony, kiedy musiał sprawiać wrażenie uzbrojonego.

Ani Kollberg, ani Martin Beck nie myśleli o tym, siedząc w wozie patrolowym i czekając, aż Bochen się pokaże.

Kollberg ziewnął i poprawił się na siedzeniu. Zajmował niewygodne miejsce za kierownicą i miał na sobie przyciasny mundur. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy go nosił ostatni raz - w każdym razie było to bardzo dawno. Ten, który miał na sobie, był pożyczony i wyraźnie za mały, ale nawet w przybliżeniu nie tak ciasny jak jego własny stary mundur wiszący na wieszaku w domowej garderobie.

Spojrzał na Martina Becka, który zagłębił się jeszcze bar­dziej w fotelu, wyglądając przez boczną szybę.

Żaden z nich nic nie mówił, znali się długo, spędzili wiele lat razem na służbie i poza nią, nie mieli więc potrzeby rozma­wiania dla samej rozmowy. Nie potrafiliby zliczyć, ile razy już tak siedzieli - w jednym samochodzie przy ciemnej ulicy, cze­kając.

Kiedy Martin Beck został szefem komisji do spraw zabójstw, nie musiał już właściwie zajmować się osobiście takimi spra­wami jak śledzenie i obserwacja, mając od tego podwładnych. Często jednak to robił, nawet jeśli ten rodzaj zadań był, ogól­nie rzecz biorąc, śmiertelnie nudny. Nie chciał stracić kontaktu z tą stroną zawodu tylko dlatego, że został szefem i zajmowanie się wszelkimi uciążliwościami narastającej biurokracji zajmo­wało mu coraz więcej czasu. Nawet jeśli pierwsze nie wyklu­czało niestety drugiego, wolał siedzieć i ziewać w samochodzie z Kollbergiem niż siedzieć i starać się powstrzymywać ziewanie podczas zebrań z naczelnym komendantem policji państwowej.

Martin Beck nie lubił biurokracji, zebrań ani naczelnego ko­mendanta. Ale bardzo lubił Kollberga i nie umiał sobie wyobrazić pracy bez niego. Kollberg od dawna wyrażał czasem pragnienie, by porzucić zawód policjanta, ale ostatnio sprawiał wrażenie zdecydowanego je urzeczywistnić. Martin Beck nie chciał ani go w tym wspierać, ani mu odradzać - wiedział, że poczucie so­lidarności Kollberga z własną grupą zawodową jest teraz bliskie zeru i coraz częściej popada w konflikt z sumieniem. Wiedział też, że bardzo trudno byłoby mu znaleźć równorzędną, satysfak­cjonującą pracę. W czasach dużego bezrobocia, kiedy absolwen­ci wyższych uczelni i wykształceni fachowcy wszystkich moż­liwych branż, głównie młodzi, nie mieli pracy, perspektywy nie były oszałamiające dla pięćdziesięcioletniego byłego policjanta.

Z całkiem egoistycznych pobudek chciał oczywiście, żeby Kollberg został, ale nie był aż takim egoistą i odrzucał myśl, że miałby próbować wpłynąć na decyzję Kollberga.

Kollberg znowu ziewnął.

- Za mało tu tlenu - powiedział i opuścił szybę. - Szczęście, że pełniliśmy służbę patrolową w czasach, kiedy policjanci używali nóg do chodzenia, nie tylko do kopania ludzi. Można dostać klaustrofobii od siedzenia tutaj.

Martin Beck skinął głową. On też nie lubił czuć się uwięziony.

Martin Beck i Kollberg wstąpili na ścieżkę policyjnej kariery w Sztokholmie w połowie lat czterdziestych. Martin Beck wydeptywał ulice Norrmalmu, a Kollberg zaułki Starego Miasta. Wtedy jeszcze się nie znali, ale doświadczenia z tamtego okresu mieli bardzo podobne.

Było już wpół do dziesiątej. Zamknięto cukiernię i w kolejnych oknach domów zaczęły gasnąć światła. Mieszkanie, w którym przebywał Bochen, było wciąż oświetlone.

Drzwi po drugiej stronie otworzyły się nagle i Bochen wyszedł na ulicę. Trzymał ręce w kieszeniach płaszcza, a w kąciku jego ust tkwił papieros.

Kollberg położył dłonie na kierownicy, a Martin Beck się wyprostował.

Bochen stał przed domem, spokojnie paląc papierosa.

- Nie ma żadnej torby - zauważył Kollberg.

- Może chowa to w kieszeniach - odparł Martin Beck. - Albo już sprzedał. Sprawdzimy, u kogo był.

Upłynęło kilka minut. Nic się nie działo. Bochen spojrzał na rozgwieżdżone niebo i zdawał się rozkoszować wieczorną aurą.

- Czeka na taksówkę - stwierdził Martin Beck.

- Cholernie długo to trwa - powiedział Kollberg.

Bochen zaciągnął się ostatni raz i rzucił niedopałek na ulicę. Potem postawił kołnierz płaszcza, włożył ręce do kieszeni i zaczął iść w stronę radiowozu.

- Idzie tutaj - spostrzegł Martin Beck. - Cholera. Co robi­my? Bierzemy go?

- Tak - odrzekł Kollberg.

Bochen podszedł niespiesznie do samochodu, pochylił się, spojrzał przez szybę na Kollberga i zaczął się śmiać. Potem okrążył tył wozu i wszedł na chodnik. Otworzył drzwi z przodu, gdzie siedział Martin Beck, nachylił się i wybuchnął serdecz­nym śmiechem.

Martin Beck i Kollberg siedzieli w milczeniu, nie przeszka­dzając mu, po prostu dlatego, że nie bardzo wiedzieli, co mają teraz zrobić.

Po chwili Bochen opanował wesołość i powiedział:

- Jednak was w końcu zdegradowali? A może to jakaś ma­skarada?

Martin Beck westchnął i wysiadł. Otworzył tylne drzwi.

- Wsiadaj, Lindberg - powiedział. - Podwieziemy cię do Vastbergi.

- Świetnie - ucieszył się Bochen. - Stamtąd mam bliżej do domu.

W drodze na komendę południową Bochen opowiadał o od­wiedzinach u brata w Rasundzie, co wkrótce potwierdził wysłany tam radiowozem patrol. W mieszkaniu nie było broni, pieniędzy ani innych skradzionych rzeczy. Bochen miał przy sobie dwa­dzieścia siedem koron.

Za kwadrans dwunasta nadszedł czas. by go wypuścić, a Martin Beck i Kollberg zaczęli myśleć o powrocie do domu.

Przed wyjściem Bochen powiedział:

- W życiu bym nie pomyślał, że macie takie poczucie hu­moru. Najpierw to przebranie: rewelacja. Ale najlepszy jest ten napis PIG na radiowozie, normalnie jakbym sam to zrobił.

Średnio ich to bawiło, ale słyszeli jego szczery śmiech jeszcze w dole schodów. Brzmiał prawie tak jak „Śmiejący się policjant”.

Właściwie nie miało to wielkiego znaczenia. Wkrótce i tak go złapią. Należał do typu przestępców, którzy zawsze dają się złapać.

A sami mieli się niedługo zająć zupełnie innym problemem.

 

Rozdział 3

 

Lotnisko było narodowym skandalem i potwierdzało właśnie swoją złą reputację. Sam lot z Arlandy trwał tylko pięćdziesiąt minut, a teraz samolot krążył już półtorej godziny nad wysu­niętą najdalej na południe częścią kraju. Mgła - brzmiało lakoniczne wyjaśnienie. I dokładnie tego można było się spodziewać. Pole lotniska zbudowano, po wysiedleniu mieszkańców, w jednym z najbar­dziej mglistych miejsc w całej Szwecji. Jak gdyby tego było mało, w samym centrum znanego wszystkim szlaku przelotów węd­rownych ptaków i w bardzo niedogodnej odległości od miasta. Poza tym naruszono obszar przyrody, który powinien być chroniony prawem. Szkody były znaczne i nie do naprawienia, stanowiły poważne przestępstwo przeciw środowisku natural­nemu, typowe dla antyhumanitarnego cynizmu, coraz mocniej cechującego to, co nazwano Bardziej Lu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin