London Jack - Corka sniegow.pdf

(793 KB) Pobierz
London Jack
Jack London
Córka śniegów
ROZDZIAŁ I
— Wszystko gotowe, panno Welse, żałują tylko, że nie mogę służyć jedną z naszych
łodzi.
Frona Welse wstała żywo i podeszła do pierwszego oficera.
— Jesteśmy bardzo zajęci — tłumaczył — niestety, poszukiwacze złota są towarem,
który ogromnie łatwo się psuje. Na gwałt trzeba wyładowywać...
— Rozumiem — przerwała — sama zachowuję się podobnie, bardzo mi przykro, że
sprawiam panu tyle kłopotu, ale... ale — odwróciła się szybko i wskazała na brzeg. —
Widzi pan ten wielki dom drewniany? Pomiędzy sosnowym laskiem a brzegiem?
Urodziłam się tutaj.
— Nie wątpię, że spieszyłbym również — rzucił życzliwie, przeciskając się przez
natłoczony pokład i prowadząc za sobą panienkę.
Każdy tu właził w drogę każdemu; nie było też nikogo, kto by zaniedbał wrzasku na
ten temat. Tysiąc kopaczy żądało natychmiastowego wyładowania bagaży na brzeg.
Wszystkie luki były szeroko otwarte i z głębin podpokładowych skrzypiące bloki wlokły ku
górze obfitą kolekcję manatków. Po obu stronach parowca, szeregi dużych
płaskodennych łodzi przyjmowały ciśnięte toboły, na łodziach zaś tłum spoconych ludzi
chwytał skrzynie, kosze i tłumoki w szaleńczej pogoni za własnością swoją lub swego
klienta. Pasażerowie, wymachując w powietrzu kwitami bagażowymi, wrzeszczeli z
pokładu ku barkom. Czasem dwóch lub trzech przyznawało się do tego samego bagażu i
natychmiast wybuchała wojna. Każda skrzynka znaczona „dwoma kółkami" albo „kółkiem i
kropką" wywoływała nieskończone kłótnie, a po każdą piłę zgłaszało się od razu z tuzin
amatorów.
— Kasjer twierdzi uparcie, że już wariuje — mówił starszy oficer, pomagając pannie
Welse zejść ze schodków ku pomostowi. — Obsługa pozostawiła rzeczy pasażerom, a
sama umyła ręce. Ale u nas nie jest jeszcze tak źle jak na „Betlejemskiej Gwieździe” —
upewniał wskazując parowiec, zakotwiczony o ćwierć mili dalej. — Połowa pasażerów
wiezie konie dla Skaguay i Białej Przełęczy, druga połowa spieszy przez Chilcoot.
Tymczasem obsługa statku zbuntowała się i wszystko utknęło na martwym punkcie.
— Hej! Wy! — krzyknął kiwając na małą łódkę, kołyszącą się dyskretnie" poza
pływającym chaosem.
Drobny holownik, zaprzężony bohatersko do ogromnej barki, próbował znaleźć dla
siebie przejście, ale właściciel małej łódki rzucił się pośpiesznie na wołanie oficera licząc,
że zdąży jeszcze przeciąć drogę stateczka. Był już blisko, kiedy na swoje nieszczęście...
złapał kraba. Ruch ten półobrócił łódkę i wstrzymał ją na kilka sekund.
— Uwaga tam! — huknął pierwszy oficer.
Dwie siedemdziesięciostopowe żaglówki, naładowane bagażami, podróżnymi i
Indianami parły pod pełnymi żaglami w przeciwną stronę. Jedna skręciła ostro ku
brzegowi, ale druga przygniotła łódeczkę do barki. Wioślarz w porę odczepił wiosła, ale
wątła skorupa jęczała pod ciśnieniem i groziła pęknięciem. Wobec tego wioślarz zerwał
się na równe nogi i w krótkich dosadnych słowach skazał wszystkich kapitanów
holowników i załogi wszystkich żaglówek na potępienie wieczne. Jakiś człowiek wychylił
się z barki i ochrzcił tamtego niegorszą litanią wyzwisk przy akompaniamencie indyjsko -
białego chóru śmiechu na żaglówce.
— Ech, niedojdo! — huknął któryś z podróżnych. — Czemuś się nie nauczył
wiosłować?
Pięść wioślarza wylądowała w oka mgnieniu na szczęce swego krytyka i powaliła go
ogłuszonego na zwał tobołów. Nie zaspokojony tym sumarycznym aktem zemsty, gorący
wioślarz wybierał się w ślad za swoją pięścią na żaglówkę. Siedzący najbliżej podróżny
targać począł gwałtownie rewolwer, który ugrzązł uparcie w zbyt ciasnym skórzanym
futerale, zaś bracia-argonauci, pokładając się ze śmiechu, czekali, co będzie dalej.
Tymczasem żaglówka już parła naprzód i siedzący u steru Indianin pchnął niefortunnego
łódkarza wiosłem w pierś, aż ten runął jak długi na dno swojej skorupy.
W chwili gdy fala krzyku i przekleństw wezbrała najbujniej, a gwałtowna bójka i nagła
śmierć zdawały się nieuniknione, pierwszy oficer rzucił okiem na stojącą przy nim
panienkę. Spodziewał się ujrzeć zgorszone i zalęknione zmieszanie dziewczęce i nie był
bynajmniej przygotowany na to, co spotkały jego oczy: zarumienioną, żywo rozciekawioną
twarz.
— Żałuję bardzo... — zaczął.
Ale przerwała mu, jakby gniewna, że jej przeszkadza patrzeć.
— Me, nie; nie ma czego. Było bardzo zabawnie. Co prawda rada jestem, że
tamtemu ugrzązł rewolwer. Gdyby nie ugrzązł...
— Musielibyśmy nieco odłożyć jazdę na brzeg — roześmiał się oficer taktownie.
— To istny rabuś — ciągnął wskazując na łódkarza, który już śmigał wiosłami po
wodzie i sunął wzdłuż statku. — Zgadza się przyjąć tylko dwadzieścia dolarów za
odwiezienie pani na brzeg. Powiada, że od mężczyzny wziąłby dwadzieścia pięć. To pirat,
proszę mi wierzyć; na pewno będzie wisiał pewnego pięknego dnia. Dwadzieścia dolarów
za pół godziny pracy! Niesłychane rzeczy!
— Zabaweczka! Sport! Hę? — zauważył wilk morski, o którym była mowa, wyłażąc
tymczasem niezdarnie na pomost i puszczając jedno wiosło do wody. — Pan nie ma
prawa wymyślać ludziom — dodał wyzywająco zawijając rękawy koszuli, zmoczone przy
ratowaniu wiosła.
— Niezłe uszy Bozia dała — zaczął oficer.
— Pięści też niezgorsze — warknął tamten.
— Widzę, że języczek również.
— Wszystko potrzebne w moim fachu. Niedaleko bym zaszedł bez tego, między
wami, rekinami. Ja pirat, ja? A któż wy, z waszym tysiączkiem pasażerów, napchanych jak
sardynki? Każecie sobie zapłacić podwójną pierwszą, żywicie byle czym, trzymacie
niczym świnie w chlewie, a potem okazuje się, że ja jestem pirat? Ja?
Jakiś czerwonolicy jegomość przechylił się przez górną poręcz i wrzeszczał, co miał
sił:
— Wyładować moje rzeczy! Chodź pan na górę, panie Thurston! Natychmiast! W tej
chwili! Pięćdziesiąt moich koni zjada własne głowy w tym waszym brudnym pudle!
Kiepska będzie z wami sprawa, jeśli ich zaraz nie spuścicie na brzeg. Tracę tysiąc
dolarów na każdym dniu zwłoki i nie zgadzam się tracić dłużej! Słyszysz pan? Nie życzę
sobie! Obdzieraliście mnie na prawo i lewo od chwili kiedyśmy ruszyli z Seattle i — do stu
tysięcy diabłów — nie życzę sobie więcej! Rozbiję tę zakazaną spółkę, jakem Thad
Ferguson! Słyszysz pan? Jestem Thad Ferguson i jeśli pan sobie zdrowia życzysz,
pośpiesz się, a żywo! Słyszysz pan?
— Pirat, hę? — warknął raz jeszcze łódkarz. — Kto? Ja?
Thurston kiwnięciem ręki doradził spokój czerwonolicemu jegomościowi, a sam raz
jeszcze zwrócił się do panienki. — Rad byłbym odprowadzić panią na brzeg i aż do
sklepu, ale widzi pani, jak jesteśmy zajęci. Do widzenia. Szczęśliwej podróży. Zaraz
odwołam kilku ludzi i każę wydobyć pani bagaż. Jutro rano zostanie dostarczony do
sklepu. Na pewno.
Lekko dotknęła jego ręki wchodząc do łodzi. Pod ciężarem jej ciała wątła skorupa
zaczerpnęła wody. Fala zalała buciki, ale panienka przyjęła to obojętnie, sadowiąc się na
rufie i podkurczając nogi.
— Czekać tam! — huknął oficer. — Tak być nie może, panno Welse. Proszę wrócić,
a ja postaram się zdobyć dla pani jak najprędzej jedną z naszych łódek.
— Najpierw zobaczysz pan samego siebie w... niebie — krzyknął wioślarz odbijając.
— Puść pan! — zagroził]
Thurston chwycił mocno za burtę, ale w nagrodę za rycerskość dostał tęgo wiosłem
po palcach. Wtedy zapomniał o sobie, zapomniał o pannie Welse i klął, klął zapalczywie.
— Pozwolę sobie zauważyć, że nasze pożegnanie mogłoby być nieco godniejsze! —
krzyknęła ku niemu, śmiejąc się głośno poprzez fale.
— Na Jowisza! — mruknął zdejmując grzecznie czapkę. — Oto kobieta! — I nagle
chwyciło go ostre, szarpiące pragnienie, żeby zawsze móc widzieć własne odbicie w
siwych oczach Frony Welse. Nie miał skłonności do analizy; nie pytał dlaczego; wiedział
tylko, że z tą dziewczyną mógłby wędrować na koniec świata. Poczuł niesmak do swego
zawodu, chęć ciśnięcia tego wszystkiego precz i ruszenia do Klondike — za nią; ale rzucił
okiem na przechyloną ścianę statku, dostrzegł czerwoną twarz imć Fergusona i zapomniał
o marzeniu, które śnił przez chwilę.
Chlap! Oporne wiosło w niezdarnej dłoni chlusnęło wodą prosto w twarz dziewczyny.
— Mam nadzieję, że pani się nie zagniewa — przepraszał przewoźnik. — Robię, co
mogę, ale jakoś niewiele mogę.
— Widzę to właśnie — odpowiedziała dobrodusznie.
— Wcale nie z miłości do morza — ciągnął gorzko — muszę jakoś wykręcić te kilka
uczciwych dolarów na życie. Byłbym już w Klondike do tego czasu, gdybym nie miał
pecha. Opowiem pani, jak to było. Przebrnąłem z ekwipunkiem przez przełęcz, a potem
straciłem wszystko na czysto przy Ramieniu Wiatrów.
Chlap! Pęc! Starła wodę z oczu, ale dygotała przez chwilę, kiedy zimne krople
pociekły wzdłuż ciepłych pleców.
— Zuch z pani — pocieszał przewoźnik. — W sam raz do tego kraju. Jedzie pani w
głąb, aż na samo miejsce?
Wesoło skinęła głową.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin