Stephen Coonts
Kuba
(Cuba)
Przekład Maciej Szymański
Cultivo una rosa blanca,
En julio como en enero,
Para el amigo sincero
Que me da su mano franca.
Y para el cruel que me arranca
El corazón eon que vivo,
Cardo ni oruga cultiuo;
Cultivo la rosa blanca.
Jose Marti
Hoduję białą różę
I w lipcu, i w styczniu,
Dla szczerego przyjaciela,
Który podaje mi otwartą dłoń.
A dla okrutnego, który mnie odciąga
Od marzeń, dla których żyję,
Nie hoduję ani chwastów, ani ostów;
Hoduję białą różę.
PROLOG
Jego włosy były białe i gęste, a skóra mocno opalona. Miał na sobie tylko sandały, krótkie spodnie i cienką jak papier, złachmanioną koszulę bez trzech guzików, która furkotała luźno wokół jego szczupłego, kościstego korpusu. O kilka rozmiarów za obszerne szorty trzymały się na biodrach przewiązane kawałkiem szpagatu. Zza oprawnych w stal szkieł spoczywających na dużym, mięsistym nosie spoglądały ruchliwe jasne oczy.
Zmęczony spacerem z domu do stodoły przysiadł na wielkim kamieniu, w cieniu rzucanym przez kępę palm, kontemplując panoramę niebieskawych gór na horyzoncie i pierzastych chmur gnanych pasatem.
Trudno wymarzyć sobie lepsze miejsce do życia, pomyślał. Kochał ten widok, jego głęboki spokój. Kiedy przybył tu jako młodzieniec, od razu wiedział, że odnalazł raj na ziemi. Nic w jego poprzednim, dwudziestosześcioletnim życiu nie przygotowało go na to, co tu zastał: pastelowe barwy, ciepło i jasność słońca, pocałunki wiecznego wiatru oraz aromat tropikalnych kwiatów, który przepełniał jego głowę i pieścił duszę.
Kuba była wszystkim, czym nie była Rosja. Po latach spędzonych na Syberii miał ochotę paść na kolana i całować tę ziemię, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. I naprawdę to zrobił, nawet kilka razy, kiedy sobie wypił. Pił dużo i często – wtedy, przed wieloma laty, gdy był tak bardzo, bardzo młody.
Kiedy pojawiła się szansa na stały pobyt na wyspie, chwycił się jej ze wszystkich sił; błagał, by pozwolono mu z niej skorzystać.
– Za jakiś czas będziesz żałował tego wyboru – powiedział mu wtedy pułkownik. – Zatęsknisz za mateczką Rosją, za rosyjską mową, za młodą żoną, którą tam zostawiłeś...
– Jest młoda, inteligentna i ambitna – odpowiedział, wspominając w duchu lodowaty gniew Olgi, gdy dowiedziała się, że nie będzie mu towarzyszyć w podróży na Kubę.
Była wściekła na niego za to, że dopisało mu szczęście, a nie na państwo, które wysyłało go za ocean. Zresztą nigdy w życiu nie miała żalu do państwa, bez względu na to jak marne były jej życie i perspektywy – po prostu nie umiała. Olga była bowiem dobrą komunistką; komunistką do szpiku kości.
– Powiemy jej, że zginąłeś w wypadku. Zostaniesz ogłoszony bohaterem socjalizmu. Naturalnie nie będziesz mógł pisać ani do niej, ani do rodziców, ani do brata; do nikogo w całym Związku Radzieckim. Wszyscy będą wierzyć, że zginąłeś. I naprawdę będziesz dla nich martwy.
– Tutaj znajdę nowe życie.
– Tutaj nie będziesz wśród swoich – zauważył pułkownik po dłuższej wymianie zdań, lecz jego podwładny nie chciał słuchać.
– Olga jest patriotką – odpowiedział oficerowi. – Kocha ojczyznę z całej duszy. Będzie zachwycona rolą wdowy po bohaterze socjalizmu. Potem znajdzie sobie nowego mężczyznę i jej życie potoczy się dalej.
I został na wyspie, a Oldze doniesiono, że zginął. Nigdy się nie dowiedział, czy ponownie wyszła za mąż, czy dostała wymarzone przeniesienie do Moskwy i czy urodziła dzieci, których tak bardzo nie chciała.
Spoglądając na błękitne góry i smakując wiatr, próbował przywołać z pamięci jej obraz, który musiał nosić w sobie przez tyle lat. Wtedy była młodą kobietą: tylko taką mógł ją pamiętać. Teraz oczywiście nie była już młoda, jeśli jeszcze żyła. Pewnie była tęga i miała stalowoszare włosy zaczesane do tyłu w ciasny kok.
Miał w głowie pustkę. Starał się, lecz nie mógł sobie przypomnieć, jak wyglądała Olga.
Może to i lepiej?
Tu znalazł sobie inną kobietę, kobietę o czekoladowej skórze, która gotowała dla niego i prała, mieszkała z nim i sypiała, i która urodziła mu dwoje dzieci. Syn umarł przed laty, zanim osiągnął wiek męski, a córka wyszła już za mąż i sama miała dzieci. I to ona właśnie gotowała teraz dla ojca, pilnując, by nie było mu źle.
Twarz swojej kobiety pamiętał doskonale. Jej uśmiech, dotyk, ciepło skóry, nocne szepty...
Za miesiąc miała minąć druga rocznica jej śmierci.
Wiedział, że wkrótce znowu będą razem. Po prostu wiedział. W ciągu ostatniego roku schudł o trzydzieści pięć kilogramów i od dawna był pewien, że z jego ciałem dzieje się coś bardzo niedobrego; nie wiedział tylko co.
Pozwolił, żeby zbadała go wiejska lekarka.
– Twoje ciało się zużywa, przyjacielu – powiedziała, kręcąc głową. – Nic na to nie poradzę.
Spędził cudowne życie w tym słonecznym raju.
Zakaszlał i splunął na piach, a potem zaczekał, aż oddech wróci do normy.
Po chwili podniósł się wolno i znowu ruszył w stronę stodoły. Otworzył drzwi zbite z desek i zanurzył się w chłodną ciemność wnętrza. Każdy krok wzbijał w powietrze mały obłok – klepisko już dawno pokryło się grubą warstwą pyłu.
Jedynym źródłem światła były słoneczne smugi przebijające się przez szpary w ścianach. Owe ściany również składały się z desek, przybitych do drewnianego szkieletu budynku, a ich zadaniem była ochrona wnętrza przed wiatrem, deszczem i... oczami ciekawskich.
W istocie bowiem nie była to wcale stodoła, choć w kątach jak wszędzie stały rolnicze maszyny i pojemniki z paszą, a dach od czasu do czasu chronił przed słońcem zwierzęta. Prawdziwym sensem istnienia tego budynku była jednak ochrona zgoła innego obiektu: wielkiej, okrągłej płyty betonu, która zajmowała centralną część klepiska. Stodołę zaprojektowano w taki sposób, by nad masywnym włazem nie znajdowały się żadne elementy konstrukcyjne – belki czy krokwie. Pochyłe deski połaci dachu schodziły się w najwyższym punkcie bez mocnego podparcia, tworząc nierówny grzbiet.
Mężczyzna o białych włosach zatrzymał się, by spojrzeć w górę, na cienkie jak ołówki snopy światła przecinające pełne kurzu powietrze niczym laserowe promienie. Starzec jednak nie wiedział nic o laserach; nigdy ich nawet nie widział – pojawiły się zbyt późno, gdy już zakończył edukację i szkolenie.
W jednym z kątów stodoły wydzielono izbę, ukrytą teraz za zamkniętymi drzwiami. Mężczyzna sięgnął do kieszeni po klucz, przekręcił go w zamku i wszedł do pokoju. Starannie zamknął za sobą drzwi i na powrót schował go w kieszeni.
Był jedynym człowiekiem, który miał klucz do tego zamka. Gdyby tu zasłabł, nikt nie przyszedłby mu z pomocą. Drzwi i ściany pokoju zbudowane były z bardzo twardej stali, ukrytej pod surowym, poszarzałym drewnem.
Cóż, między innymi na to ryzyko zgodził się wiele lat temu.
Trzydzieści pięć... Nie, trzydzieści osiem lat temu.
Bardzo dawno.
Obok drzwi sterczał ze ściany włącznik światła; starzec automatycznym ruchem wyciągnął ku niemu rękę. Klawisz pstryknął i z mroku wyłoniły się schody prowadzące w dół.
Trzymając się poręczy jedną ręką, mężczyzna zaczął iść po stopniach wyślizganych od jego kroków.
Te drzwi, te schody... całe jego życie. Codzienność. Sprawdzanie, smarowanie, testowanie, naprawianie...
Kiedyś szczury przedostały się na dół – nigdy się nie dowiedział którędy, choć bardzo uważnie szukał dziury. Pogryzły izolację przewodów, wyjadły dziury w pulpitach, zaatakowały nawet rury i armaturę. Zdołał wytruć trzy szkodniki i wynieść na zewnątrz. Reszta zdechła w miejscach, do których nie miał dostępu, wypełniając podziemie smrodem rozkładu.
Boże, kiedy to było? Wiele, wiele lat temu...
Starzec zerknął na pułapki, upewniając się, czy nie brakuje przynęty.
Potem sprawdził konsolety, obejrzał kable, włączył zasilanie i kolejno przetestował ostrzegawcze światła poszczególnych obwodów.
Co tydzień robił drobiazgowy przegląd instalacji elektrycznej, sprawdzając każdy przewód z osobna, wszystkie połączenia, lampy, oporniki i kondensatory. Od czasu do czasu musiał wymienić przepaloną lampę. To, że trudne do zdobycia części trafiał szlag akurat podczas testów, już dawno przestało go śmieszyć. Teraz martwił się raczej, że nie uda mu się kupić ich, kiedy naprawdę będą potrzebne.
Zastanawiał się czasem, co się stanie, gdy już nie będzie zdolny do wykonywania swoich obowiązków. I kiedy umrze. Ktoś będzie musiał przejąć opiekę nad tym obiektem, aby nie popadł w ruinę. Wspomniał o tym kubańskiemu majorowi, gdy ten pojawił się dobry miesiąc wcześniej z grupą techników, którzy instalowali nową głowicę bojową.
Święty Boże, cóż to była za robota! Stary był jedynym człowiekiem, który wiedział, jak można usunąć przestarzałą głowicę jądrową. Okazało się też, że sam musiał wykombinować, w jaki sposób instaluje się nową. Nikt nie pomógł mu w tym ani trochę; sam musiał poradzić sobie z zadaniem.
– Musicie dać mi kogoś do przeszkolenia – powiedział wtedy majorowi. – Kogoś, kto zajmie się tym wszystkim. Jeżeli stanowisko nie będzie odpowiednio konserwowane, w tym klimacie już po paru miesiącach zamieni się w złom.
Tak, tak. Major o tym wiedział. Wiedzieli też ci w Hawanie.
– Jestem chory. Lekarz mówi, że to rak.
Major rozumiał. Powiedziano mu o chorobie. Było mu przykro.
– A cały ten sprzęt powinien trafić do muzeum – tłumaczył majorowi, który jak zawsze zachowywał się bardzo po wojskowemu: zaglądał tu i tam, opukując, co się dało.
Wreszcie Kubańczyk zalecił wymianę spalonej żarówki – stary wymieniał je natychmiast, pod warunkiem że był w stanie zdobyć nowe – a potem odszedł z wyrazem zamyślenia na twarzy.
Major zresztą zawsze wyglądał na zamyślonego. Nie miał pojęcia, jak funkcjonuje to, co tak skrupulatnie oglądał. Nie wiedział, jak wiele pracy i umiejętności wymaga utrzymanie sprzętu w gotowości bojowej. Nigdy nie zadawał pytań. Węszył tylko po kątach, udając, że wie, na co patrzy, od czasu do czasu przywoził części zamienne, wysłuchiwał skarg starca i odjeżdżał, po czym nie było go przez trzy miesiące.
Zanim pojawił się major, był pułkownik. Przed pułkownikiem inny major... Starzec nie zadawał sobie trudu bliższego poznania z rzadka odwiedzających go oficerów i szybko o nich zapominał.
Od czasu do czasu zdarzali się jednak goście, o których nie mógł zapomnieć. Fidel Castro odwiedził to miejsce trzykrotnie. Pierwszy raz pojawił się jeszcze za czasów rosyjskiej obecności, w fazie budowy stanowiska. Przyglądał się wszystkiemu, zadawał mnóstwo pytań i nie próbował udawać, że cokolwiek wie.
Powrócił, gdy stanowisko było już w pełni sprawne. Towarzyszyło mu kilku generałów. Starzec dobrze pamiętał zielony mundur Castro, brodę i nieodłączne cygaro.
Po raz ostatni przywódca pojawił się osiem czy dziesięć lat temu, już po rozpadzie Związku Radzieckiego, gdy części zamienne były już bardzo trudne do zdobycia. I wtedy zadawał pytania, uważnie słuchając odpowiedzi. Jakimś cudem wkrótce potem dotarła na miejsce dostawa części.
Oficjalne wizyty należały jednak do rzadkości; nawet major był nieczęstym gościem. Większość czasu stary spędzał w spokoju i samotności, sumiennie wykonując swoją pracę. Naprawdę ją lubił. Uważał, że ma za sobą dobre życie, znacznie lepsze niż to, którego mógłby oczekiwać jako technik Sił Rakietowych Związku Radzieckiego zesłany gdzieś na zapomniane przez Boga, smagane wiatrem pustkowie Azji Środkowej.
Mężczyzna pozostawił włączone zasilanie głównej konsoli. Za chwilę miał rozpocząć testy, ale najpierw otworzył ogniotrwałe stalowe drzwi zamykające klatkę schodową prowadzącą jeszcze głębiej w dół. Od dna silosu dzieliły go trzydzieści dwa stopnie.
Widok pocisku spoczywającego pionowo w wyrzutni zawsze na moment zapierał mu dech w piersiach. Rakieta była gotowa do startu.
Wspiął się po drabince na platformę przylegającą do komory systemu naprowadzania pocisku. Odkręcił sześć śrub mocujących panel dostępu, zdjął go i włączył latarkę, by zajrzeć do wnętrza rakiety. Okablowanie systemu naprowadzania wyraźnie się starzało, to nie ulegało wątpliwości już na pierwszy rzut oka. Stary pomyślał, że wkrótce trzeba będzie je wymienić.
Ale czy powinien brać się do tej roboty, która wymagała dwóch tygodni intensywnej pracy, czy raczej pozostawić ją swemu następcy?
Postanowił, że pomyśli nad tym jeszcze przez parę tygodni. Jeżeli nie będzie czuł się na siłach, sceduje ten obowiązek na nowego. Tracił zdrowie w mniej więcej stałym tempie i coraz mniej było zadań, których mógł się podjąć.
Jeżeli nie przyślą kogoś wystarczająco szybko, nie zdążę nauczyć go wszystkiego, co powinien wiedzieć, pomyślał. Miał dość rozumu, by się nie łudzić, że Kubańczycy znajdą na jego miejsce kogoś, kto do ostatniej śrubki zna budowę i działanie pocisków Scud I. Nikt nie produkował tych nieprecyzyjnych maszyn już od trzydziestu lat; były przeżytkami minionej ery.
Równie niedorzeczne było oczekiwanie, że ktoś wpadnie na pomysł usunięcia pocisku z silosu i zastąpienia go bardziej nowoczesnym. Kuba była biednym krajem; jeszcze biedniejszym niż Rosja, którą pamiętał z młodych lat. Nie mogła sobie pozwolić na inne pociski, a postkomunistyczna Rosja z pewnością nie mogła sobie pozwolić na taki prezent.
Nawet, jeśli dzięki temu mogłaby zagrozić Atlancie.
A takie właśnie były koordynaty celu.
Starzec oczywiście nie powinien był znać tych współrzędnych, ale ta zasada była wyłącznie przejawem wojskowej głupoty. Opiekował się tym pociskiem, konserwował go, testował i w razie potrzeby był gotów pewnego dnia odpalić go w stronę wroga. A jednak władza nie życzyła sobie, żeby znał cel ataku.
Wbrew jej woli podczas naprawy sprawdził koordynaty wprowadzone do systemu naprowadzania, a później porównał je z siatką mapy w wiejskiej szkole.
Atlanta!
Żyroskopowy mechanizm naprowadzający pochodził z lat pięćdziesiątych i cechowała go typowo radziecka, hojna tolerancja dla błędów. Naturalnie nikt nigdy nie twierdził, że pociski Scud I są precyzyjnymi narzędziami – były po prostu wystarczająco dobre. System naprowadzania miał doprowadzić rakietę mniej więcej we właściwą okolicę, a resztę zadania miała wykonać głowica bojowa.
Stara głowica miała moc stu tysięcy ton trotylu. Nie zmiotłaby z powierzchni ziemi całej Atlanty – dużego i wciąż rozrastającego się miasta – ale z pewnością zrobiłaby sporą dziurę w stanie Georgia. Gdzieś w stanie Georgia. Bo przecież, przy odrobinie szczęścia, istniała szansa na to, że pocisk trafiłby w Georgię.
Nowa głowica... Cóż, nic o niej nie wiedział. Była zupełnie inaczej zbudowana, choć ważyła dokładnie tyle samo i również wyglądała na przeznaczoną do detonacji w powietrzu, mężczyzna nie umiał jednak ustalić, na jakiej wysokości.
Oczywiście nie miało to znaczenia. Pocisk nigdy nie został odpalony i prawdopodobnie tak już miało pozostać. Jego możliwości należały wyłącznie do sfery spekulacji.
Spojrzał po raz ostatni na wnętrze modułu sterującego, na powrót zamocował panel dostępu i wsunął śruby do otworów, by starannie je dokręcić. Potem sprawdził kable łączące rakietę ze stanowiskiem dowodzenia i wszystkie spinające je złączki. Stojąc na platformie, mógł też obejrzeć hydrauliczne siłowniki i system dźwigni, które w razie potrzeby miały unieść pokrywę silosu. Tego dnia nie było żadnych wycieków.
Trzymając się poręczy obiema rękami, starzec zszedł po drabince na dno silosu i stanął na kracie zamykającej wielką studnię, wykopaną po to, by rakieta jeszcze przed startem nie usmażyła się w ogniu z własnych dysz.
Szczury mogły dostać się do środka, kiedy uchyliłem pokrywę silosu, pomyślał. Tak, na pewno właśnie wtedy. Weszły, nie znalazły nic do jedzenia i zaczęły obgryzać izolację z przewodów, żeby utrzymać się przy życiu.
A potem i tak zdechły.
Umarła też kobieta. I on wkrótce miał odejść.
A pocisk...
Mężczyzna poklepał burtę rakiety, a potem rozpoczął wspinaczkę po schodach ku stanowisku dowodzenia, by dokończyć przegląd obwodów elektrycznych.
Wszyscy mają gdzieś ten pocisk, z wyjątkiem mnie i może jeszcze majora, zżymał się w duchu. Choć z drugiej strony major nie przejmował się zawartością silosu aż tak bardzo; dla niego to była tylko robota.
Dla starca zaś pocisk był całym życiem. Mężczyzna zamienił niewolniczą służbę w radzieckich strategicznych wojskach rakietowych na żywot w raju, jako niewolnik pocisku, który nigdy nie miał wzbić się w powietrze.
Pnąc się po stopniach, rozmyślał o Rosji.
Człowiek sam dokonuje życiowych wyborów, pomyślał. Albo państwo dokonuje ich za niego. Albo Bóg. Tak czy inaczej, musi brać życie takim, jakie jest.
Usiadł za konsoletą w pomieszczeniu dowodzenia i przebiegł palcami po klawiszach i przełącznikach.
Dobrze przynajmniej, że nigdy nie musiał odpalić pocisku. Po tylu latach skrupulatnej opieki nad maszyną czułby się trochę tak, jakby popełniał samobójstwo.
Czy umiałby to zrobić? Czy odpaliłby pocisk, gdyby dostał rozkaz?
Kiedy przybył na Kubę, zastanawiał się głęboko nad odpowiedzią. Oczywiście przysięgał posłuszeństwo i w ogóle, ale... nigdy naprawdę nie wiedział, czy zdobyłby się na coś takiego.
Wciąż nie wiedział.
I miał wkrótce umrzeć, nie wiedząc.
Stary człowiek roześmiał się głośno. Dźwięk spodobał mu się tak bardzo, że zaśmiał się ponownie, tym razem donośniej.
W końcu śmiał się z komunistów, którzy wysłali go w to miejsce. Przecież, mimo bólu i cierpień, które zafundowali dziesiątkom milionów ludzi na całej planecie, jemu akurat podarowali dobre życie.
Starzec roześmiał się raz jeszcze, bo dowcip był naprawdę przedni.
ROZDZIAŁ 1
Zatoka Guantanamo, u południowo-wschodnich wybrzeży Kuby, jest najładniejszym miejscem na świecie, pomyślał wiceadmirał Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Jake Grafton.
Stał oparty o reling na szczycie nadbudówki lotniskowca United States, w miejscu, które marynarze nazywali Stalową Plażą. To tu zbierali się po służbie, żeby pławić się w słońcu i poćwiczyć na świeżym powietrzu. Jake Grafton nie był wielbicielem słońca; na otwartym morzu rzadko odwiedzał Stalową Plażę, starając się raczej tak ustawić swoje codzienne zajęcia, by mieć co najmniej pół godziny na bieg po pokładzie startowym. Tego dnia również miał na sobie spodenki gimnastyczne, T-shirt i tenisówki, ale jeszcze nie dotarł na pokład startowy.
Był zadbanym, sprawnym pięćdziesięciotrzyletnim mężczyzną. Miał ponad sto osiemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, siwiejące, krótko ostrzyżone włosy, szare oczy i odrobinę za duży nos. Jego skroń przecinała stara, wyblakła już blizna po kuli, która musnęła go przed wielu laty.
...
edmund144