Błękit 1-3.pdf

(207 KB) Pobierz
Czy widziałeś kiedyś motyla
Błękit
Prolog
Czy widziałeś kiedyś motyla? Takiego niebieskiego, z szerokimi skrzydłami.
Czy widziałeś kiedyś, jak fruwał? Zataczał błękitne kręgi na przeźroczystym
powietrzu, by nigdy nie wrócić do poprzedniej sekundy, poprzedniego oddechu.
Byłeś kiedyś zafascynowany jego gracją, lekkością, pośpiechem w bezruchu?
Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy kiedykolwiek usłyszę odpowiedzi na
moje pytania. Ja... nie słyszę nic, prócz ciszy. Ona jest zbyt głośna. Ta cisza. Wypełnia
każdy dźwięk, zamienia go w próżnię, zamyka uszy, odcina powietrze od błędnika,
zatrzymuje impulsy receptorów... ogłusza.
Proszę, znajdź mnie. Ukołysz mnie do snu, pozwól się przytulić, otumań
zrozpaczone serce. Pokochaj. Dlaczego to takie trudne? Dlaczego z każdym
oddechem tracę nadzieję? Gdzie jestem? Czy to jakaś przestrzeń, czy może stan
mojego umysłu, zbyt zmęczonego, by odczuwać bodźce?
Proszę, znajdź mnie. Uratuj przede mną, pośpiesz się, uratuj mnie przed
końcem.
Gęste powietrze otula mnie, zaciąga w swoją nieskończoność, nakłania do
powrotu w nicość. Czy kiedyś będę na tyle silna, by mu się oprzeć? Czy będę na tyle
lekka, by nie opaść wraz z mgłą? Grawitacja działa na mnie silniej niż na innych.
Woła do mnie, kusi, pokazuje łatwiejsze wyjście. W jakim celu mam walczyć? Czy
ten cel ma jakiś sens? Czy może jest on po prostu wymysłem mojej podświadomości,
by utrzymać się choć przez chwilę dłużej w tym letargu?
Ja... poddaję się. Nigdy nie byłam wystarczająco silna, by to przetrwać.
- ... przeżyje...
- ...puls...
- ...palec...
Dźwięki. Zaczęły dochodzić i można by pomyśleć, że są mile widziane. Były dla
mnie jak intruzy, niechciani goście. Dlaczego wszystko jest takie trudne i
skomplikowane? Dlaczego pomiędzy białym i czarnym są odcienie szarości?
Dlaczego motyl musi najpierw być gąsienicą, później poczwarką i dopiero wtedy
rozwija swe skrzydła? Czy nie można wybrać jednej, prostej, wygładzonej asfaltem
drogi, który ani nie parzy, ani nie jest śliski od lodu? Dlaczego od czasu do czasu
muszą się znaleźć na niej jakieś dziury, niedoskonałości? Czy zawsze ktoś przejedzie
walcem, by go wyrównać?
Absurd. Przechyliłam swą wirtualną głowę i wpatrywałam się w to słowo. Jak
małe dziecko chciałam wychwycić wszystkie jego aspekty, przeglądnąć je do
najgłębszego miejsca w ogonku litery. Słowo to na przekór próbowało ze mną
walczyć i jedyne, co widziałam, to ja. Zobaczyłam całą swoją osobę, ale nie tak, jak
widzimy się w lustrze. To tylko obraz, który wszechświat nam podstawia, by było
nam się łatwiej z kimś utożsamić. Zobaczyłam siebie. Wszystkie moje wady i zalety.
Zobaczyłam momenty z mojego życia i już wiedziałam, kim jestem. Dlaczego tu
jestem. Choć nie do końca zdawałam sobie sprawę, gdzie to "tu" się znajduje.
Chciałabym, tak bardzo chciałabym móc o tym komuś powiedzieć! Dlaczego akurat
teraz - w chwili, gdy znalazłam odpowiedzi nie mogę poruszyć ustami? Dlaczego po
raz kolejny jestem sama - tak, jak chciałam - by dowiedzieć się, że pragnę
towarzystwa innych osób? Gdzie jestem?
Poczułam niezwykle silną chęć, by otworzyć oczy. Moje powieki, dziwnym
trafem, nie chciały być opuszczone. Jakiś cichy i ciepły, milutki, a zarazem irytujący
głosik z tyłu głowy nakazał mi się bać. Co zobaczę? Czy będę widzieć? Jeśli nie, to
dlaczego? Co się dzieje?
Za późno. Moje powieki były silniejsze od głosiku i otworzyły się. Zobaczyłam.
Rozdział I, część I: Melodia
Wpatrywałam się w ścianę wody oddzieloną prostokątną warstwą szkła.
Chciałam nią być. Spływać, kropelka po kropelce, znajdować się wszędzie i nigdzie
zarazem. Chciałam być niewidzialna i kojąca. A jedyne, co dostałam, to mokra, słona
od łez twarz i piekące miejsca pod oczami. Ja naprawdę rozumiem, że to moja wina.
Powtarzam te słowa non stop, można by pomyśleć, że wyryłam je w swoim mózgu
na tyle dobrze, by były widoczne dla każdego, kto na mnie spojrzy.
Moja wina.
Moja wina.
Moja wina.
Usłyszałam oddalony krzyk agonii, jakby przykryty falami oceanu. Kto tonie?
Moje rozleniwione ciało nie dbało o odpowiedź, pozostawało nieruchome i
odrętwiałe. Czekałam. Przed oczyma widziałam setki obrazów wydostających się z
najgłębszych zakamarków mojego umysłu, torturujących, słodkich, gorzkich.
Pragnęłam ich, a zarówno nienawidziłam. Chciałam coś czuć, a widząc je, czułam
ból, rozpacz i coś jeszcze. To wszechogarniające poczucie winy, wyżłobione,
zakrwawione i zmoczone łzami, które wylewałam bez potrzeby. To i tak nic nie
zmieni.
- Bello...
Czy ktoś mnie wołał? A może wyobraziłam sobie, że wciąż tu była,
wykrzywiała twarz w tym swoim dziecięcym uśmiechu? Nie, to niemożliwe. Gdyby
tu była...
- Bello! Na litość boską, powiedz coś!
Och. Więc to Charlie. Dziwne, ale o nim zapomniałam. To on wszystko załatwił.
Pożegnał zapomniane rachunki, by sprawić bankierom radość, że w końcu są
zapłacone przez panią Dwyer w czasie. I znów ten krzyk agonii. Sprzedał też dom,
zapewniając mi tym samym oszczędności, które wystarczą na pokrycie studiów. Ona
by tego chciała...
Poczułam, że ktoś mnie trzęsie. Nie było to ani złe uczucie, ani dobre, choć
przyznam, iż czułam się z tym odrobinę niewygodnie. Czego ten ktoś ode mnie
chce? A może coś... Moje obrazy poruszały się wraz ze mną, czułam się jak jakaś
skarbonka, z której chce się wytrzepać ostatnie grosze pozostałe na dnie. Z tą
różnicą, że we mnie już nic nie ma.
Nie ma.
Nie ma.
Nie ma.
Poczułeś kiedyś, jak wypełnia cię pustka? Nie odpowiadaj, zanim nie
wytłumaczę, o jaką pustkę mi chodzi. Ma być to taka specjalna dziura, nie pełna, a
też nie próżna. Pamiętasz, że w tym miejscu kiedyś coś było, ale za żadne skarby nie
umiesz powiedzieć, co. Czujesz woń tego nadzienia, na końcu języka masz jego
smak. I kiedy już – już masz się dowiedzieć, o co chodzi, to nadzienie się rozpływa.
Znika jak fatamorgana. Oaza.
Kim właściwie był Charlie? I kto to Bella? Nie widziałam nic, oprócz czerni i
przebłyskujących gdzieniegdzie czerwonych punktów. Mój umysł się wyłączył,
pozwolił ciału odpocząć, odrętwieć raz jeszcze. Odpływałam...
I znów ten sen...
Widzę go, spanikowany podchodzi do mnie i pyta o wyjaśnienia... Pakuję się,
nie dostrzegając rzeczy, które trzymam w rękach... Moje ciało pod wpływem startu
samolotu poddaje się sile bezwładności, przygniatając mnie do oparcia...
Dojeżdżamy w ponurej ciszy do domu... Nie, to nie dom. To tylko miejsce, w którym
miałam od teraz mieszkać.
Pik.
Pik.
Pik.
Co jest, do cholery? Od kiedy mam zdolność słuchania własnego pulsu, jakby
był podłączony do głośników?
Coś zimnego, bardzo zimnego, mnie dotknęło. Czułam to najpierw na czole,
później na policzkach, a w końcu na dłoni. Chłód był mi potrzebny, orzeźwiający,
wybudzający. Czułam szept, lecz nie mogłam go usłyszeć. Głowa zaczęła mnie boleć,
jakby ktoś wrzeszczał, choć nadal otoczona byłam ciszą. Jęknęłam. Chciałam
poruszyć ręką, podnieść ją do skroni, sprawdzić, czy ból jest prawdziwy. I tak samo
nagle jak się zaczął, szept ustał, przywracając upragniony chłód. Odetchnęłam z
ulgą, jednak moje płuca uznały zapewne, że powietrze było mi niepotrzebne i
zaczęłam się dusić, choć nie do końca. To tak, jakbyś nagle dostał zbyt dużo tlenu i
twoje ciało chciało usunąć jego nadmiar. Dobrze, zapamiętam na przyszłość.
Wtedy... wtedy do moich uszu dotarła melodia. Była jednak zbyt daleko, bym
mogła rozpoznać nuty, rytm i nastrój. Wypełniało ją ciepło, miód i śpiew słowika.
Gdzieś pośrodku wyczuwałam gorzki smak lekarstwa, które mimo iż odrzucało,
pomagało mi się wygoić. Po chwili i ona ustała. Chciałam krzyczeć „nie, proszę,
wróć”, ale jedyne, co mogłam zrobić, to jęknąć. Dlaczego wszystko jest tylko na
chwilę? Ten przyjemny chłód, nadzienie i melodia? Och, melodia...
Pik – pik.
Pik – pik.
Pik – pik.
Wzmógł się szum, jak przy silnym wietrze. Czułam go całą sobą, jakbym
wypełniona była jego tętnem, równomiernie rozprowadzonym po moim organizmie.
To był mój niemy krzyk, błaganie o powrót melodii. Wróciła.
Tym razem była inna. Pełna pytań i niepewności, a także zatroskania. Bała się o
mnie? A może bała się mnie? Reagowałam zbyt gwałtownie, przygniatałam ją moim
wewnętrznym huraganem. Spróbowałam się znowu uspokoić.
Na szczęście chłód powrócił, więc przyszło mi to z łatwością. Chciałam poznać
jego źródło. Czy pada śnieg? Być może jestem zanurzona w wodzie? Jeśli tak, to czy
mogę otworzyć oczy? Cisza.
Och, weź się w garść i podnieś te swoje powieki! To nie może być takie trudne...
prawda? Na pewno jest to o wiele łatwiejsze niż bieg, mięśnie są mikroskopijnej
wielkości, poruszają się cały czas kilka razy na minutę i nie jesteś zmęczony. Ja
jednak czułam się tak, jakby zbyt długo były zamknięte i teraz, przyzwyczajone do
odpoczynku, nie chciały pracować. Nie obchodziło mnie to jednak. Musiałam się
dowiedzieć, skąd pochodził chłód, zanim zniknie. A zniknie... niedługo.
Zamrugałam. Światło było jaskrawsze niż zazwyczaj i zbyt bardzo raziło. Nie
poddałam się jednak po jednej próbie, gdyż chłód nadal nie ustępował. Powtórzyłam
proces kilka razy. Jasność – ciemność, jasność – ciemność. Nareszcie, coś pośrodku.
Zobaczyłam.
Niestety, widok ten sprawił, że znów pociągnęłam zbyt dużo powietrza i
zaczęłam się półdusić. Szum ponownie się wzmógł, ja jednak cierpliwie czekałam na
jego koniec. I się doczekałam.
Tak samo jak do jasności, przystosowałam swoje oczy do jego niezwykle bladej
twarzy, złotych oczu, wąskich ciemnoczerwonych ust i blond włosów. Wieki temu
znałam określenie pasujące jak ulał do tej istoty. Zaczynało się na „a”...
- Izabello? Słyszysz mnie?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin