Borowski - opowiadania - streszczenia.doc

(159 KB) Pobierz

 

POŻEGNANIE Z MARIĄ

 

Opowiadanie składa się z trzech części. Cała akcja zamyka się w ciągu jednej doby, trwając od wieczora dnia pierwszego do wieczora dnia następnego, w lutym 1943 roku. Miejscem akcji jest Warszawa, a dokładniej skład materiałów budowlanych przy ulicy Skaryszewskiej w Warszawie. Bohaterem opowiadania jest inteligencka młodzież, zmuszona przez nową, okupacyjną rzeczywistość, do handlu bimbrem czy podrabianymi obrazami.



Rozdział I
Opowiadanie rozpoczyna ponury opis wojennej rzeczywistości („opuchłe chmury”, „burzliwe niebo”, „bezlistne drzewo”). Bohater mieszkał w pokoiku przy kantorku firmy budowlanej, w którym pracował jako magazynier. Odbywało się u niego przyjęcie z okazji ślubu przyjaciół. Pan młody, który był pianistą „wyznania narodowego”, latem został ochrzczony „(…) przy zapalonych świecach, wiechciach kwiatów i miednicy chłodnej, kaplicznej wody, którą zapobiegliwy ksiądz umył mu dokładnie głowę (…)”. Rodzice jego wybranki nie udzielili parze młodej błogosławieństwa, ponieważ nie akceptowali takiego mezaliansu. Wśród gości był przyjaciel narratora – Tomasz z ciężarną żoną - redaktor naczelny dwutygodnika i mężczyzna uważający się za lewicowca. Poza tym handlował fałszywymi obrazami. Kolejnym gościem był Piotr, który leżał między „rozmemłanymi” dziewczynami. Oprócz niego można było tam spotkać zachowującego się dosyć swobodnie, można by rzec – ordynarnie – Apoloniusza, autora znamiennego zdania: „wojna minie, a poezja zostanie”. W pokoju przebywała także młoda Żydówka, która uciekła z getta. Wcześniej była pieśniarką żyjącą w luksusowych warunkach, teraz zaś nędzarką, cieszącą się ze zdobycia szczoteczki do zębów czy zjedzenia kanapki. Choć była szczęśliwa z faktu opuszczenia żydowskiej dzielnicy, jednocześnie martwił ją los pozostawionych tam najbliższych.

Najważniejszym gościem dla narratora była Maria, jego narzeczona. Studentka polonistyki uczyła się na tajnych kompletach (zajęciach uniwersyteckich), na które akurat przygotowywała książkę „Hamlet”. Rozmawiali we dwoje o miłości i poezji. Dziewczyna widziała w tej drugiej niepojętą siłę, która jako jedyna: „umie wiernie pokazać człowieka”, na co bohater dodał: „miarą poezji, a może i religii, jest miłość człowieka do człowieka”. Z pokoju obok dobiegała muzyka z patefonu i zapach alkoholu. Pod sufitem na sznurkach suszyły się okładki do tomiku poezji bohatera. Towarzystwo dobrze się bawiło.W pewnym momencie mężczyzna poszedł otworzyć bramę, gdyż zajechała tam furmanka po brzegi załadowana meblami. Gdy udało się przepchnąć przez bramę koła zablokowane w rynsztoku, wyszła do niego Maria. Pożegnała się z narzeczonym – kierownik prosił ją o wcześniejsze przyjście do pracy. Dziewczyna rozwoziła wyprodukowany wcześniej bimber do odbiorców, a szef był z niej zadowolony (używała do produkcji trunku mało węgla).

Załadowanej furmance, stojącej na podwórzu, przyglądał się żandarm pilnujący sąsiedniego budynku – byłej szkoły miejskiej, w której obecnie uwięzieni byli ludzie, czekający na wywiezienie na roboty do Niemiec. Furman powiedział do bohatera, iż na polecenie pana kierownika przywiózł rzeczy doktorowej na przechowanie. Kobieta ta była Żydówką, której udało się wyjść z getta (w którym zostali córka i zięć - to właśnie on załatwił teściowej zwolnienie). Oboje mieli opuścić getto następnego dnia (zatrzymały ich interesy). Na wozie, przy rozładunku którego pomagał Tomasz (choć był chory na serce), leżały meble, drobniejsze sprzęty, cały dobytek, jaki w obecnej chwili został bogatej niegdyś doktorowej. Układali wszystko w szopie. Gdy skończyli, narrator ustalił z woźnicą, by ten rano zawiózł „na lewo” metr wapna do klienta.

Rozdział II

Rano spadł śnieg. Bohater otworzył bramę, by dać znak potencjalnym klientom. Wcześniej jednak odprawił pijanych gości i posprzątał pokój.

Właścicielem firmy, w której pracował, był inżynier mający żonę, trwoniącą pieniądze na utrzymanie żebraków, kościołów, zakonników i ich „syna erotomana”. Mężczyzna czerpał z firmy ogromne zyski do chwili, gdy jego pracownicy nie zaczęli kraść z niej towarów i sprzedawać ich „na lewo”. Mimo wszystko inżynierowi wiodło się bardzo dobrze dzięki ugodowym stosunkom z Niemcami. Potrafił wykorzystać nową rzeczywistość: rozbudował składy w centrali, wydzierżawił plac i otworzył filię swego przedsiębiorstwa, kupił dworski pojazd, konia, wynajął woźnicę, nabył majątek pod Warszawą, a także posiadał kawał lasu, rozbudował własną bocznicę kolejową, przy której miał „magazyny przeładunkowe z materiałami budowlanymi”. Choć był tak bogaty, nie zapominał o swych rodakach – dawał im „zarobić”. Gdy trzeba było komuś pomóc lub dać łapówkę „gdzie trzeba” – nie uchylał się od tego. Finansował nawet przez trzy miesiące studia narratora. Ludzie pracujący w filii dorabiali sobie na boku: sprzedawali wapno na ulicy, robili prywatne kursy przewozowe, narrator kradł nawet kredę i ton (glinkę kredową do produkcji farb), które sprzedawał potem w mydlarni.

W firmie pracował także kierownik Jan, z którym bohater wszedł w tajną spółkę handlową: wraz z Marią produkowali bimber. Dziewczyna zajmowała się dystrybucją po cenie detalicznej, a panowie księgowaniem. Jan coraz bardziej zagłębiał się w „lewych” interesach, wykorzystując firmę jako „punkt przelotowy” dla kradzionych i skupowanych towarów. Znał się na złocie

i kosztownościach, sprzedawał i skupywał meble, handlował lokalami, miał układy ze złodziejami kolejowymi, z komisami, mechanikami, a poza tym przyjaźnił się ze sprzedawcami i kierowcami. Przed wojną pracował jako magazynier w przedsiębiorstwie żydowskim właśnie u doktorowej. Kupił wtedy auto sportowe i pracował jako taksówkarz. Nabył także pod miastem parcelę budowlaną, a tuż przed wybuchem wojny drugą działkę na przedmieściach.

W okolicy, w której pracował narrator, była dawna szkoła oraz sklepik paskarski, w którym właściciel mający żonę i dwoje dzieci, prowadził nielegalne interesy z żandarmami i policjantami. Nad szklanką bimbru handlował z nimi ludźmi, uwięzionymi w szkole. Nocą policjanci wypuszczali przez okna budynku tych, za których otrzymali od niego pieniądze (sklepikarz był pośrednikiem w wykupywaniu ludzi przez rodzinę czy znajomych). Gdy tylko tacy szczęśliwcy wydostali się na zewnątrz – uciekali we wszystkie strony. Nieraz zdarzało się, że bohater musiał przepędzać pijane uciekinierki – prostytutki – z placu firmy… Właściciel sklepu, nie dosyć, że zarabiał duże pieniądze, to jeszcze oszukiwał klientów, nie doważając towaru. Nie korzystał jednak z usług wypuszczanych dziewczyn. Ślepa uliczka, przy której mieściła się firma, wybrukowana była „kocimi łbami”(kamienie bez asfaltu) i leżała między polem a szeregiem domów, w których znajdowały się: pralnie, mydlarnie, fryzjer. Niedaleko znajdował się kościółek, a tuż przy kolejowym torze schronisko dla bezdomnych. Stara Żydówka siedziała w kantorze na tapczanie i rozmawiała z kierownikiem. Czekała na powrót zięcia i córki z getta. Mężczyzna zwracał się do niej z szacunkiem i wdzięcznością za to, że niegdyś to ona wprowadziła go w świat interesów i wiele nauczyła. Przed wojną była bogatą właścicielką przedsiębiorstwa budowlanego, paru ciężarowych samochodów i własnej „odnogi kolejowej”. Zatrudniała dziesiątki robotników, miała niewyczerpalne konta w bankach krajowych i szwajcarskich, brylanty i złoto. Teraz była biedną, skromnie ubraną, głodującą staruszką. Martwiła się, że córka nie odnajdzie jej na peryferyjnej uliczce. Wyszła z pokoju sprawdzić walizki.

Od niedawna w kantorze pracowała także urzędniczka, która pilnowała kasy na polecenie inżyniera, który podejrzewał okradanie firmy przez jej pracowników (to prawda – każdy „dorabiał” na boku). Urzędniczka nie znała się na towarach, pracowała dziennie tylko kilka godzin, a i tak bardzo się nudziła. Kierownik oznajmił narratorowi, że jego narzeczona Maria wróci później, gdyż dzwoniła i przekazała, że w mieście trwają łapanki. Mężczyzna martwił się, że inżynier w końcu wyrzuci ich z pracy za złodziejstwo, a na otwarcie własnego interesu nie mieli przecież pieniędzy (bohater ulokował wszystkie oszczędności w produkcję bimbru, zakup książek i papieru do pisania). Urzędniczka w pewnej chwili oświadczyła, iż doktorowa, pod nieobecność kierownika, dzwoniła do córki i dowiedziała się, że ta nie może już opuścić getta.

Rozdział III

Tadeusz (narrator) zajął się powielaniem swych wierszy domowym sposobem (miał w tym celu wypożyczony powielacz). Zdjął ze sznurków okładki tomów poetyckich przygotowanych przez Apoloniusza, po czym zawinął je w pergamin i schował pod tapczan. Na podwórzu woźnica pakował na furmankę dobytek doktorowej, która postanowiła o powrocie do córki i zięcia do…getta. Gdy wóz był już załadowany – usiadła skulona i wystraszona między pękatymi walizami. Choć kierownik prosił ją o pozostanie, ona już podjęła decyzję.

Przed bramę podjechała niemiecka ciężarówka, z której wyskoczył kierowca z komunikatem, iż przywieźli cement. Przy rozładunku Tadeusz kupił parę worków w tajemnicy przed inżynierem. Zamierzał je później odsprzedać z kierownikiem jakiemuś klientowi. Doktorowa, po pożegnaniu z „Jasiem” (tak nazywała kierownika) – pojechała do getta.

Wieczorem sprytny kierownik założył czapkę tramwajarską (zawsze tak oszukiwał, by móc jeździć tym środkiem komunikacji miejskiej za darmo). Tadeusz wyszedł z mężczyzną na ulicę, gdzie spotkali także sklepikarza. Jechały tam niemieckie ciężarówki, z poupychanymi w nich ludźmi z łapanek. Obok samochodów wolno sunęły niemieckie motocykle. Kolumna pojazdów zmierzała w stronę mostu (na zakręcie wskutek tego powstał zator). Gdy samochody się zatrzymały, w jednym z nich bohater ujrzał wciśniętą w tłum ludzi, bladą i wystraszoną Marię. Miała przyjść do niego wieczorem, ale już nigdy niebyło jej to dane.

Dużo później Tadek dowiedział się, że wywieziono ją do osławionego obozu nad morzem wraz z transportem żydowskim („jako aryjsko-semickiego mieszańca”) i zagazowano w komorze krematoryjnej, po czym przerobiono na mydło. Tą suchą, wypraną z emocji wypowiedzią kończy się tekst opowiadania.

 

 

 

 

U NAS W AUSCHWITZU

Opowiadanie ma charakter epistolarny i składa się z dziewięciu listów: Tadeusz, który znajduje się w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, pisze je do Marii, więzionej w Brzezince (Birkenau). W każdym z nich narrator opisuje szczegóły obozowej egzystencji, tamtejsze zwyczaje, zachowania, problemy, całkowite podporządkowanie się Niemcom. Prócz tego treść niektórych listów jest wypełniona deklaracjami uczuć do dziewczyny, wspomnieniami ich szczęśliwych, wspólnych chwil, studiów, rodziny czy znajomych.

Pierwszy list

Tadeusz przekazał ukochanej informację o swoim uczestnictwie w kursie sanitarnym, który ma przygotować go do pełnienia funkcji flegera. Uczy się podstaw udzielania pierwszej pomocy, zwalczania zakaźnych bakterii (typowych dla niehigienicznego trybu życia -gronkowca i paciorkowca) oraz poznaje zasady przeprowadzania sterylizacji. Mężczyzna opisuje perypetie, jakie miał ze znalezieniem kogoś, kto zgodziłby się przekazać list kobiecie. Jego zmagania przez długi czas nie przynosiły rezultatów. W końcu kolega obiecał pomoc pod jednym warunkiem, że list nie będzie obszerny: „(…)bo to musi być nudne tak do dziewczyny co dzień pisać”.

Tadeusz napomknął także o oryginalnej prośbie pacjenta (przedwojennego bogacza), proszącego o pochowanie go w każdym miejscu, byle nie we wspólnej mogile, uwłaczającej godności ludzkiej. Na szczęście mężczyzna wyzdrowiał i nękający go problem sam się rozwiązał.

Drugi list

Tadeusz opowiada ukochanej o realiach życia w Oświęcimiu. Obecni tam więźniowie chwalili sobie życie w obozie. Mówili o nim z poczuciem wyższości i dumą, czego dowodem może być cytat: „U nas, w Auschwitzu…”. W Oświęcimiu warunki były imponujące, jak na miejsce zagłady: brukowane chodniki, murowane budynki, betonowe podłogi i trzypiętrowe prycze. W porównaniu z nim, obóz w Birkenau, w którym dominowały drewniane baraki stojące w błocie, przedstawiał się o wiele gorzej.

Tadeusz mieszkał teraz w znacznie lepszych warunkach niż przedtem, mając do dyspozycji cywilne ubrania, czystą pościel, ciepłe koce, a w czasie świąt stół nakryty prawdziwym obrusem. Wyznał, że w obozie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Takie kwestie, jak religia czy donosicielstwo, były powszechnie komentowane. Bohater wyjawił swoje uczucia do narzeczonej, której twarzy nie widział od bardzo dawna. Pisał: „Zachowałem w sobie dużo pogody i wiem, że i ty jej nie straciłaś. Mimo wszystko. Mimo pochylonej głowy na gestapo, mimo tyfusu, zapalenia płuc i – krótko obciętych włosów”.

 

Trzeci list

Tadeusz pisał ukochanej o odwlekających się kursach sanitarnych, o sali muzycznej, w której co niedziela odbywały się koncert symfoniczne dawane przez zawodowych muzyków, pracujących w kuchni oraz o bibliotece („zawiera parę kryminalnych powieści”) istniejącej w obozie. Prócz tego mieścił się tam także puff, czyli „burdel”, składający się z piętnastu kobiet i oferujący swe usługi jedynie uprzywilejowanym (na przykład lekarzom ze szpitala, kapo z komand). Czasem klientami puffu byli także więźniowie, dostający przepustki za dobrą pracę (w obozie kwitł handel tymi dokumentami). W zakończeniu listu wspominał dawne czasy na ulicy Skaryszewskiej w Warszawie.

Czwarty list

W tym liście Tadeusz snuje refleksje na temat masowego zabijania i bierności tysięcy ludzi przyglądających się w milczeniu. Mistyką nazywa bezwarunkowe podporządkowanie milionów garstce ludzi z karabinami. Ludzie z zewnątrz myślą, że życie w Auschwitz to „sielanka”, dali się omamić pozorom życia kulturalnego (bokserskie mecze, koncerty w sali muzycznej) czy przestrzegania zasad humanitaryzmu, pozorów normalności (trawniki posiane wzdłuż bloków, czysta pościel).

Dużo miejsca zajęło mu opisanie sceny przybycia do obozu nowego transportu kobiet, których przybyciu towarzyszyła… orkiestra i dziesięć tysięcy stojących obok bramy mężczyzn. Przywiezione wzywały pomocy, ponieważ wiedziały, że czeka je zagazowanie. Nikt jednak nie zareagował na te krzyki, a tysiące mężczyzn stało w milczeniu. Tadeusz stwierdził, że ludzie spoza obozu myślą, że w Oświęcimiu jest potwornie, choć jest w nim przecież ring bokserki czy orkiestra (to wszystko jednak było oszustwem). Pisał Marii: „(…) może z tego obozu, z tego czasu oszustw, będziemy musieli zdać ludziom żywym relację i stanąć w obronie zmarłych”.

Piąty list

Stanowi kolejną relację z realiów obozowego życia, jak również jest przykładem zadumy narratora nad ludzką egzystencją. Tadeusz opisywał dokładnie swe uczestnictwo w kursach sanitarnych, obowiązkową „gimnastykę”, trwającą godzinę i odbywającą się co dwa dni: „Trzeba było robić setki przysiadów, całe dnie i noce stać w jednym miejscu (…) wisieć na słupku przywiązany za ręce albo na drągu zawieszonym na dwu krzesłach, skakać jak żaba, czołgać się jak węże”.

W dalszej części listu autor wspominał czasy, gdy był wolny i dzielił jeden pokój z Marią, w którym rozmawiali o życiu. Snuł dygresje na temat roli nadziei, zastanawiając się, czy: „gdyby nie nadzieja, iż ten inny świat nadejdzie, że wrócą prawa człowieka – żylibyśmy w obozie choć jeden dzień? (…) Nigdy w słowach ludzkich nadzieja nie była silniejsza w człowieku, ale nigdy też nie wyrządziła tyle zła, ile w tej wojnie, ile w tym obozie”.

Szósty list

Tadeusz przytaczał przeprowadzone lub usłyszane w obozie rozmowy, na temat ówczesnego „życia”. Wspominał swą drogę z więzienia na Pawiaku do obozu, podczas której widział desperackie ucieczki przerażonych ludzi, ścisk, brak powietrza, uduszone trupy walające się między nogami czy rozkładające się zwłoki. W tych rozmowach uczestniczył jego bliski kolega – Staszek. Wspominał on swego przyjaciela Żyda z Mławy, który zajmował się kierowaniem ludzi do gazu. Gdy pewnego dnia przyjechał w transporcie jego ojciec, ten kazał mu wejść do komory pod pozorem kąpieli, ponieważ nie chciał się narazić Niemcom. Później wyjął z jego ubrania rodzinną fotografię, która stała się pamiątką tego, co zrobił. List kończy się opowiadaniem Kurta, kolegi Tadka przenoszącego jego listy do Marii, o makabrycznym wydarzeniu z Mauthausen, gdzie podczas Wigilii dwóch uciekinierów powieszono na szubienicy stojącej na placu obok choinki.

Siódmy list

Od poprzednich różni się tym, że jest porównaniem obozowego życia więźniów do życia starożytnych niewolników. Tadeusz doszedł do wniosku, że nie ma między nimi żadnej różnicy: zarówno więzień, jak i niewolnik, nie mieli nic własnego, obaj byli oznakowani numerem jak zwierzęta, wykonywali taką samą ciężką pracę, chciano maksymalnie ich wykorzystać: „Jaką potworną zbrodnią są piramidy egipskie, świątynie i greckie posągi”. Zadaje pytanie: „Co będzie o nas wiedzieć świat, jeśli zwyciężą Niemcy?”. List kończy się optymistycznym stwierdzeniem, że najważniejsze są myśli i uczucia, dzielone z bliskimi (w jego przypadku – z Marią).Ósmy list

Tadeusz opisywał w nim aktualne, obozowe wydarzenia. Był szczęśliwy, ponieważ znalazł mężczyznę, który przenosił korespondencję do Birkenau (był to „długi elektryk”). Pisał także o ślubie jednego z więźniów - Hiszpana, złapanego we Francji i dostarczonego do Oświęcimia. Miał on dziecko z Francuzką, która, gdy maleństwo podrosło, chciała wziąć ślub. Dlatego też sprowadzono ją wraz z dzieckiem do obozu, pana młodego ubrano w garnitur i krawat, a wszystko sfotografowano przy dźwiękach grającej orkiestry. Drugiego dnia Francuzkę odesłano do ojczyzny, a Hiszpana na komando. Obóz był pod wrażeniem: „U nas, w Auschwitzu, to nawet śluby dają”.

Tadeusz wspomniał ukochanej o kończących się kursach sanitarnych oraz o otrzymywanych z domu listach. Bliscy donieśli mu o wydaniu jego tomiku. Deklarował Marii, że nie wyobraża sobie bez niej życia, snując wspólne plany: „(…) o życiu, którym będziemy żyć, o wierszach, które napiszę, o książkach, które będziemy czytać”. Opisał jej również dokładnie szczegóły swego aresztowania, nie chcąc, by czuła się winna, czy za cokolwiek odpowiedzialna.

Dziewiąty list

Nie różni się od pozostałych. Tak jak w poprzednich, Tadeusz opisywał liczne zabiegi, które wykonywał, by przekazać ukochanej listy. Zdał także relację z akcji odwszawiania obozu, podczas której: „(…) bloki nabite ludźmi, ale wszy ani jednej. Nie darmo odwszanie trwało przez całe noce”. Opisał także powrót do obozu Banderkomanda, wśród którego rozpoznał dawnego kolegę Abramka. Zajmował się teraz paleniem zwłok (był zafascynowany nowym, ekonomicznym sposobem palenia: „Bierzemy cztery dzieciaki z włosami, przytykamy głowy do kupy i podpalamy włosy”). Tekst opowiadania zamyka zdanie: „Ale to jest nieprawda i groteska, jak cały obóz, jak cały świat”.

 

 

 

 

LUDZIE, KTÓRZY SZLI

W tym krótszym, kilkunastostronicowym opowiadaniu przewija się motyw pochodu ludzi dwiema drogami, z których jedna prowadziła do obozu, a druga do gazu. Wielokrotnie powtarza się tam zdanie: „Ludzie szli i szli”, którego sens został wzmocniony dwukrotnym użyciem czasownika „szli”. Jak szli? Bezustannie, miarowo, bez najmniejszego oporu…

Narrator (Tadek) wraz ze współwięźniami zbudował na pustym polu za barakami szpitala boisko do gry w piłkę. Obok na murawie zasadzili kwiaty i warzywa. Na prawo od boiska mieściły się krematoria: jedne za rampą FKL-u (obozu kobiecego), a drugie tuż przy drutach wysokiego napięcia. Narrator stale był świadkiem przyjeżdżających transportów z ludźmi. W przepełnionych wagonach jednokrotnie przyjeżdżało około trzech tysięcy więźniów. Od rampy kolejowej prowadziły dwie drogi: jedna w stronę lasu, druga w kierunku szpitala - obie wiodły do krematoriów. O każdej porze dnia i nocy szedł nimi tłum ludzi z ciągle przyjeżdżających pociągów. Wszyscy szli tylko w jedną stronę, nikt nigdy nie wracał. Jedynie z drogi wiodącej do szpitala czasami ocalało kilkoro ludzi, kierowanych potem do „zauny” (łaźni), gdzie byli goleni, odzierani z ubrań i wpychani do obozu (czasem to była szansa na przeżycie, a czasem nie…).

Narrator informuje, że nie pracuje już w szpitalu, lecz jest teraz członkiem obozu roboczego, obok którego znajdował się niewykończony i niezamieszkały jeszcze odcinek C. Baraki były niezadaszone i bez jakichkolwiek sprzętów. Pewnego dnia zasiedlono je około trzydziestoma tysiącami kobiet, które przebrano w kolorowe sukienki. Z tego względu obóz nazwano Perskim Rynkiem. Kobiety godzinami stały na mrozie na apelu, były głodne, bez bielizny. W dzień wychodziły z baraków na zewnątrz, ponieważ komando Wagner budował Na Perskim Rynku drogę z kamienia, kanalizację i umywalki na wszystkich odcinkach Birkenau. Do magazynu szefa (esesmana) przynoszono koce, kołdry i naczynia, których część była rozkradana przez pracujących tam więźniów i zamieniana na żywność czy inne rzeczy.
Gdy przeszli już do krycia dachów, rano, pchając przed sobą wózek z towarem, bohater widział stojące w bramie „wachmanki” (wartowniczki). Niejedna z nich miała kochanków wśród murarzy czy cieśli. Gdy mężczyźni rozpalali ogień do gotowania smoły, wówczas kobiety przychodziły do nich się ogrzać: „obleciały nas i prosiły o wszystko (ołówek, papier i chleb)”. Były wśród nich dziewczynki, młode dziewczęta, mężatki, matki… Pilnowały ich Słowaczki – blokowe na Perskim Rynku – mające za sobą po parę lat obozu. Wśród nich była Mirka, obiekt uczuć Żyda, zdobywającego dla niej jedzenie. Choć błagała o pomoc dla chorego, ukrywanego dziecka, nie uzyskała jej ani od Żyda, ani od Tadka: „Wzruszyłem ramionami i wyszedłem z bloku” (chwilowy odruch współczucia uznał za niedorzeczny).Jedna z blokowych w przypływie złości wykrzyczała pewnego dnia więźniarkom, że ich rodziny, wszyscy ludzie, których tu przywieziono – poszli do gazu. Powiedziała, że też tam trafią: „Ten dym, który widzicie nad dachami, to wcale nie z cegielni, jak wam mówią. To z waszych dzieci!”.

Esesmanki wyciągały na apelu z szeregów kobiety ciężarne i brzydsze, po czym wrzucały je w „oko” (otaczały je kołem i zapędzały do krematorium).

Ciągle przyjeżdżały nowe transporty ludzi, których od razu kierowaną na drogę bez powrotu. Rozebrany tłum wchodził do środka, esesmani zamykali okna, dokręcali śruby i puszczali gaz. Po paru minutach otwierali drzwi, wietrzyli, a Sonderkommando – złożone z przeważnie żydowskich więźniów – wynosiło zwłoki, by je spalić. Czasem po zagazowaniu, gdy palono ciała, przyjeżdżały spóźnione samochody z ludźmi, dla których nie „opłacało się” już uruchamiać krematorium – rozebranych wrzucano żywcem do płonącego dołu (kto miał szczęście, dostał przedtem strzał w głowę). Raz wśród przywiezionych narrator widział starszą kobietę z córką. Gdy mała nie chciała od niej odejść, esesman (powtarzając, by była odważna) poprowadził ją rozebraną do płonącego dołu, po czym strzelił w głowę.


Z końcem lata przestały przyjeżdżać pociągi, coraz mniej ludzi szło drogą do krematorium. Miały miejsce nowe wydarzenia: ofensywa rosyjska i „płonąca Warszawa” (powstanie warszawskie). Spowodowało to, że przewożono transporty więźniów na zachód. Po ucieczce Sonderkommanda, złapano jego członków i rozstrzelano. Zaczęto przerzucać ludzi z obozu do obozu.

 

 


 

DZIEŃ NA HARMENZACH

Rozdział I

Bohater pracował z więźniami w majątku – gospodarstwie rolnym, na Harmenzach, a dokładniej przy torach kolejki wąskotorowej. Pewnego dnia siedział pod cieniem kasztanów w piasku, trzymając wielki francuski klucz i dokręcając złączenia. Dochodziła do niego odrzucająca woń bagna ze stawów, a wschodzące słońce zapowiadało upalny dzień. Narrator chłodził się trzymanym kluczem, którym co chwila uderzał o szyny. Ten dźwięk rozchodził się po całych Harmenzach.

Pracowali z nim greccy Żydzi (wystawiali swe chude ciała do słońca). W pewnej chwili przyszła do nich pani Haneczka, również pracująca w majątku, która czasem przynosiła bohaterowi skradzione jedzenie (kubeł ziemniaków gotowanych w łupinach) przeznaczone dla kur. Tym razem także zapytała, czy nie brak mu posiłku, lecz bohater odmówił i podziękował za troskę. Powiedział także, że miał dla niej dwa mydła z napisem „Warszawa”, które niestety ktoś mu ukradł. Haneczka nie przejęła się za bardzo tą wiadomością, ponieważ dostała właśnie dwa kawałki mydła od Iwana. Gdy pokazywała je narratorowi – rozpoznał swój papier i kostki (domyślił się tym samym, kto był złodziejem). Na pożegnanie kobieta poprosiła, aby przekazał Iwanowi od niej kawałek słoniny. Choć odszukał wśród mężczyzn pracujących w polu Iwana, pilnującego swej grupy ludzi, nie przerwał swych zajęć. Grecy ze złością zaczęli mu wypominać, że nie zgodził się na jedzenie od „pani Hani” (przy okazji oni również zaspokoiliby głód). Pewien grecki Żyd Beker, niegdyś Lagerältestor w żydowskim obozie pod Poznaniem, wieszający ludzi za kradzież żywności (potraktował tak nawet swojego syna), opowiadał o tym etapie swego życia z przeszłości. Jego drugi syn także przebywał w obozie. Nienawidził ojca tak bardzo, iż kazał więźniom go zabić. Ochotę na to miał także bohater (nie lubił Bekera). W pewnym momencie Tadek wystraszył nawet Żyda mówiąc, że ma się odbyć „wybiórka”.

Rozdział II

Szyny kolejki wąskotorowej były rozprowadzone po całym polu. Na jednym ich końcu leżały spalone ludzkie kości, a następna odnoga toru prowadziła z krematorium do stawu pełnego kości, przywożonych tam samochodem. Następne szyny służyły do innych celów. W miejscu krzyżowania torów znajdowała się ogromna, ciężka żelazna płyta, służąca do ręcznego przesuwania szyn. Pewnego dnia mężczyźni dostali rozkaz przeniesienia płyty. Kapo bił ich łopatą po całym ciele tak długo, iż choć nie mieli siły – w końcu dźwignęli płytę. Gdy bohater spytał, gdzie ją skierować, usłyszał, by dziś szyny sprowadzić do rowu. Otrzymał również polecenie zrobienia na wieczór czterech sztuk noszy dla trupów. Mężczyźni położyli płytę, straszliwym wysiłkiem dociągnęli szyny, a także ręcznie dokręcili śruby. Zbliżała się pora obiadu. Ludzie, słysząc o wybiórce, zrywali bandaże, opatrywali sobie rany, masowali mięśnie – wszystko po to, by wieczorem lepiej wyglądać, aby nie zostać kolejnym zagazowanym. Bohater przekopywał wilgotną ziemię w wale. Robił to bardzo sprawnie, ponieważ po obfitym śniadaniu miał siłę do pracy. Niedaleko niego w cieniu przykucnął dozorujący esesman, od którego wczoraj dostał dwa razy szpicrutą przez plecy. Mężczyzna spytał go o godzinę, przez co zobaczył zegarek narratora (kupił go w obozie od „Kanady” za paczkę fig) i chciał go nabyć. Gdy nie uzyskał zgody – rzucił przedmiotem o ziemię i odszedł. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin