Leśmian Bolesław - Klechdy sezamowe.pdf

(793 KB) Pobierz
925855555.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
BOLESŁAW LEŚMIAN
Klechdy sezamowe
Ali-Baba i czterdziestu zbójców
W jednym z pomniejszych miast perskich mieszkali dwaj bracia. Starszy nazywał się
Kassim, a młodszy — Ali-Baba. Ojciec, umierając, zostawił im w spadku szmat ziemi
niewielki dla równego podziału¹. Każdy z braci swoją część otrzymał i na niej osiadł,
aby ziemię uprawiać i na kawałek chleba żmudnie, w pocie czoła pracować. Obydwaj żyli
w ubóstwie i wspomagali siebie nawzajem. Ale nie długo trwała miłość pomiędzy braćmi.
Odmienny bowiem mieli charakter i różne dusze. Kassim był zły, pochmurny, zawistny
Obraz świata, Bieda, Dom
i na dukaty łakomy, Ali-Baba zaś był łagodny, wesoły, nikomu bogactw nie zazdrościł
i nie pragnął złota. Kassim narzekał na los, na ludzi i na swoje ubóstwo, Ali-Baba zaś na
los nie narzekał, ludzi kochał i nie wstydził się swego ubóstwa. Kassim pomalował swoją
chałupę na czarno i rzekł do Ali-Baby:
— Życie jest czarne, los jest czarny i dusze ludzkie są czarne, więc niechże i moja
chałupa będzie czarna jak noc.
Ali-Baba zaś swoją chałupę pięknie i jasno pobielił i rzekł do Kassima:
— Życie jest białe, los jest biały i dusze ludzkie są białe, więc niechże i moja chałupa
będzie biała jak dzień o świcie.
I każdy miał taką chałupę, jakiej sam zapragnął.
Kiedy Kassim ze swojej czarnej chałupy wchodził do białej chaty swego brata, wzruszał
ramionami i mówił z zazdrością:
— Jakże tu jasno i biało i wesoło! Widocznie Bóg się tobą bardziej, niż mną, opie-
kuje… O mnie zupełnie zapomniał. Smutno mi na świecie i czarno i markotnie.
Na to Ali-Baba odpowiadał:
— Nie składaj winy na Boga, bo to nie Jego, lecz twoja własna wina. Bóg ci nie kazał
chałupy na czarno malować i smucić się w jej wnętrzu. Przemaluj ją na biało, a zobaczysz,
jak się oczy twoje rozweselą.
Ale Kassim nie usłuchał rady młodszego brata i nadal mieszkał w czarnej chałupie.
Pewnego poranku postanowili obydwaj bracia ożenić się i tegoż dnia wieczorem już
byli żonaci. Ali-Baba wziął za żonę ubogą Zobeidę, córkę swego sąsiada, Kassim zaś wziął
za żonę bogatą Aminę, córkę słynnego w mieście kupca. Natychmiast Kassim spalił swoją
czarną chałupę, która mu tak obrzydła, i zamieszkał razem z piękną Aminą w olbrzymim
pałacu w samym środku miasta.
Ali-Baba udał się wraz ze swoją ubogą Zobeidą do pałacu Kassima, żeby mu powin-
szować bogatego ożenku. Drzwi pałacu były zamknięte, więc Ali-Baba laską do drzwi za-
pukał. Kassim usłyszał pukanie i domyślił się, że to Ali-Baba przyszedł w odwiedziny. Nie
Pycha
kazał jednak drzwi otworzyć, jeno² sam wybiegł na krużganek pałacu i stamtąd dumnie
i wyniośle spojrzał na Ali-Babę, który wraz z żoną stał na ulicy i, radośnie uśmiechnięty,
witał brata pokłonem.
¹ dla równego podziau — dziś popr.: do równego podziału.
² jeno (daw.) — tylko.
925855555.002.png 925855555.003.png
 
Nie odkłonił mu się Kassim, jeno się sztywnie wyprostował, pusząc się i nadymając
od nadmiernej pychy.
— Kassimie, bracie kochany! — zawołał Ali-Baba, podnosząc ku niemu głowę —
przychodzę wraz z moją żoną Zobeidą, aby ci powinszować bogatego ożenku i życzyć
szczęścia i powodzenia!
— Jak śmiesz nazywać mnie bratem? — krzyknął gniewnie Kassim. — Nie znam ani
Bieda, Brat
ciebie, ani twojej żony! Chodzisz w łachmanach i masz minę nędzarza, więc nie możesz
być bratem takiego, jak ja, bogacza!
— Kassimie, bracie rodzony! — zawołał znowu Ali-Baba — Czy ci się rozum pomie-
szał? Czy też udajesz tylko, że mnie nie poznałeś? Nie żądam od ciebie złotych dukatów,
jeno pragnę miłości braterskiej! Nie przychodzę z prośbą o wsparcie, lecz z życzeniami
szczęścia i powodzenia! Czemu ze wstrętem odwracasz się od moich łachmanów? Prze-
cież te łachmany starannie i przychylnie osłaniają ciało twego brata od deszczu i chłodu!
Więc powinieneś szanować i cenić moje łachmany za to, że są dla mnie tak przyjazne
i tak opiekuńczo przylegają do mego ciała.
Zaśmiał się na to Kassim — i śmiech natychmiast rozweselił, rozpogodził i rozjaśnił
jego duszę. Udobruchany śmiechem, rzekł Kassim z krużganka do Ali-Baby:
— Śmieję się z tego, że tak szczerze wychwalasz swoje łachmany. Ponieważ widzę, że
mnie naprawdę kochasz, więc ustępuję twoim żądaniom. Pozwalam ci odwiedzać siebie,
ale bardzo rzadko i tylko wieczorem. Wieczorem bowiem świat się ściemnia i ściemniają
się postacie przechodniów. W zmierzchu wieczornym możesz niepostrzeżenie wejść do
mego pałacu. Nie chcę, aby ktokolwiek zauważył, że taki jak ty nędzarz odwiedza mnie
w moim pałacu. I w tej chwili nie mogę cię przyjąć, bo mam bogatych gości. Wstyd by mi
było, gdyby goście moi dowiedzieli się, że mam brata nędzarza. Wracaj więc razem z swoją
żoną Zobeidą do chałupy. Odwiedzisz mnie kiedy indziej, w czasie odpowiedniejszym.
Pokłonił się Kassimowi Ali-Baba i pokłoniła się Zobeida. Wzięli się oboje za ręce
i podybali³ do swojej białej chałupy. Odtąd Kassim spędzał życie w pałacu, na ucztach
nieustannych. Ali-Baba zaś co dzień pędził do lasu dwa muły, rąbał w lesie drwa, narąba-
nym drzewem objuczał swoje muły, wracał z nimi do miasta i sprzedawał drzewo na targu.
W ten sposób zarabiał na kawałek chleba. Lecz ów ciężko zarobiony chleb przyjemnie
mu było spożywać w białej, jasnej, wesołej chałupie.
Smakował chleb Ali-Babie i smakował Zobeidzie. Oboje byli szczęśliwi i wieczorem
po ukończonej pracy śpiewali pieśni rozmaite. Kassim jadł dużo i spał na łożu puchowym,
ale żadnych pieśni nie śpiewał.
*
Razu pewnego popędził Ali-Baba swe muły do lasu, aby swoim zwyczajem wiązkami
narąbanego drzewa objuczyć ich pracowite grzbiety. Dzień był pogodny. Słońce świeciło
tak jasno i złociście, że trzeba było mrużyć oczy. Ali-Babie się zdawało, że ptaki, śpiewając,
też mrużą na słońcu swoje błękitne i czerwone oczy w żółtych i czarnych obwódkach. A
Ptak
w lesie roiło się od ptaków.
Papugi pąsowe, zielone i białe napełniały powietrze krzykiem, podobnym do szcze-
kania.
Jedna olbrzymia papuga pąsowa, zwana Arą pąsową, mówiła w języku papuzim do
swojej zielonej sąsiadki:
— Jak możesz ciągle chodzić w zielonej sukni! Ja bym za żadne skarby świata nie
przywdziała nie tylko zielonej sukni, lecz nawet zielonego stanika. Nie znoszę koloru zie-
lonego. Najładniejsza jest suknia pąsowa z pąsowym ogonem. — I, mówiąc to, poruszyła
z lekka swoim pąsowym ogonem.
Na to rzekła zielona papuga:
— Nie znoszę koloru pąsowego! Ani moja matka, ani moja babka, ani moja prabab-
ka nie nosiły sukien pąsowych. Kolor pąsowy od dawna wyszedł z mody, przynajmniej
w naszej rodzinie. Kto mieszka w lesie, powinien być zielony, jak las! Najładniejsza jest
³ podyba (reg.) — pójść, udać się.
Klechdy sezamowe
suknia zielona z zielonym ogonem. — I, mówiąc to, poruszyła z lekka swoim zielonym
ogonem.
Wówczas jedna z białych papug wtrąciła się do rozmowy.
— Nie kłóćcie się, moje kochane! — zawołała ze śmiechem. — Boję się, że kłótnia
pobudzi was do złości, a złość może odmienić wasze kolory!… Sama na własne oczy wi-
działam miesiąc temu, jak jedna pąsowa papuga ze złości zzieleniała, a druga zielona —
spąsowiała. Co do mnie, nie znoszę ani pąsowej, ani zielonej sukni. W mojej rodzinie
istnieje przysłowie:
W życiu jeden tylko cel:
Białym być i kochać biel.
Tak, moje pąsowe i zielone kumoszki! Najładniejsza jest suknia biała z białym ogonem.
— I, mówiąc to, z lekka poruszyła swoim białym ogonem.
Ali-Baba nie rozumiał języka papuziego. Zdawało mu się, że papugi tylko szczeka-
ją bez sensu i bez związku. Szedł dalej, poganiając swe muły. W oczach migały mu co
chwila kolibry — ptaszki małe, jak chrabąszcze, z dziobkami cienkimi, niby igły. Na
gałęziach tu i ówdzie siedziały małpki drobne i płochliwe. Małpki te w dziób układały
swe pyszczki i głośno gwizdały, zupełnie, jak kanarki. Gdyby Ali-Baba znał język tych
małpek, zrozumiałby piosenkę, którą gwizdały:
„Las dokoła szumi, gwarzy,
Opowiada bajki-straszki.
Choć nam nie brak małpiej twarzy,
Chcemy gwizdać, niby ptaszki.
Po jeziorze płynie woda,
Śpiew nasz płynie hen — po świecie.
Co za szkoda, co za szkoda,
Że nam skrzydeł brak na grzbiecie!”
Tak śpiewały małpki.
Słońce świeciło coraz mocniej. Cienie od gałęzi padały na ziemię i poruszały się na
niej, niby żywe. Kwiaty, zagrzane słońcem, pachniały. Ali-Baba szedł dalej, pędząc przed
Las
sobą swoje muły.
W ten sposób zaszedł w głąb lasu — w najdalsze szumy i gąszcze. Tam ujrzał skałę
olbrzymią. Od skały cień padał na polanę leśną. Lecz cień skały nie poruszał się za wia-
trem, jak cienie drzew. Leżał nieruchomo i zasłaniał trawę i kwiaty. A że cień skały był
błękitny, więc i trawa i kwiaty nabrały od tego cienia błękitnawej barwy.
— Odpocznę sobie w cieniu tej skały — pomyślał Ali-Baba — a potem zabiorę się
do rąbania drzewa.
Ali-Baba przysiadł w cieniu skały. Obydwa muły przystanęły obok Ali-Baby i zaczęły
szczypać soczystą, wysoką, wonną trawę.
Ali-Baba patrzał na słońce, na drzewa, na ptaki i mówił:
— Żaden pałac nie jest tak piękny, jak las. W pałacu płoną świece albo lampy, a w lesie
płonie samo słońce. W pałacu stoją martwe meble, piętrzą się martwe ściany, a nad nimi
trwa zawsze jednaki martwy sufit. W lesie zaś szumią żywe drzewa, śpiewają żywe ptaki,
brzęczą żywe owady, pachną żywe kwiaty — i ponad tym wszystkim, zamiast martwego
sufitu, jaśnieje żywe niebo, które się wiecznie zmienia, napełniając się coraz to nowymi
blaskami i obłokami. Żaden ptak, żaden obłok, żaden wicher nie zamieszkałby nawet
Więzienie
w najpiękniejszym pałacu. Tylko człowiek lubi więzić siebie w czterech ścianach. I jeżeli
te ściany są złote, wówczas nazywa swoje więzienie pałacem. Im więzienie jest mniejsze,
tym mniej zabiera miejsca na świecie. A świat jest piękny i dla każdego dostępny. Pełno
Cisza, Tajemnica, Modlitwa
na świecie bajek — ale najpiękniejsze bajki kryją się w lesie. Bajki czają się w gęstych
krzakach, szumią w rozchwianych gałęziach, dzwonią w powietrzu wtedy właśnie, kiedy
i cisza dzwoni. Bo kto się ciszy długo przysłuchiwał, ten wie, że cisza w uszach dzwoni.
Mówiąc te słowa, Ali-Baba zaczął się tak długo przysłuchiwać ciszy leśnej, aż zadzwo-
niła mu w uszach. Potem Ali-Baba ukląkł i szepnął:
Klechdy sezamowe
— Boże! Zrób tak, żeby mnie w lesie zaskoczyła nagła i niespodziana bajka! Niech ta
bajka będzie straszna i groźna, byleby była ciekawa i piękna.
Muły, widząc, że Ali-Baba klęczy, też poklękały na przednich nogach, jakby modliły
się o bajkę.
W tej chwili w gęstwinie leśnej coś zaszumiało, zachrzęściło, zatętniło i zadudniło.
Obydwa muły jednocześnie podniosły się z ziemi i, zlęknione, przytuliły się nawzajem
do siebie. Ali-Baba przypadł uchem do ziemi i nasłuchiwał… Ponieważ Ali-Baba przywykł
do wsłuchiwania się w ciszę leśną, więc miał ucho wprawne i czujne na wszelkie odgłosy.
Toteż natychmiast rozróżnił tętent kopyt końskich. Tętent zbliżał się i zbliżał, i zbliżał…
Ali-Babie zdawało się na razie, że pędzą dwa konie. Potem zgadywał, że jest ich dziesięć.
Potem zrozumiał, że tak głośny tętent może pochodzić co najmniej od dwudziestu albo
i więcej, niż dwudziestu, rumaków. Wówczas skoczył na równe nogi i pomyślał, że lepiej
się ukryć, bo nie wiadomo, kto na tych rumakach nadjeżdża. Przede wszystkim ukrył
obydwa swoje muły w krzaku i przywiązał do krzaka tak, aby się nie mogły poruszyć.
Następnie sam wdrapał się na drzewo, które rosło obok skały. Drzewo było tak gęste,
że zasłoniło Ali-Babę swymi gałęźmi. Mógł więc spokojnie siedzieć na drzewie i patrzeć
poprzez liście na polanę.
Tętent koński wciąż się zbliżał. Ziemia drżała i grzmiała od tego tętentu, a echo niosło
Złodziej
go po lesie. Wreszcie z gęstwiny leśnej wynurzyła się jedna morda końska, za nią druga
i trzecia… Po chwili kilkudziesięciu jeźdźców wpadło na polanę. Wszyscy byli brodaci
i wąsaci. Wszyscy byli zbrojni w miecze, siekiery i łuki. Wszyscy, pochyleni na koniach,
strasznie i groźnie mruczeli pod wąsami:
— Jest nas czterdziestu… jest nas czterdziestu… jest nas czterdziestu!
Ten zaś, co jechał na przedzie, jeszcze straszniej i jeszcze groźniej pomrukiwał:
— Jam jest⁴ kapitan zbójów… jam jest kapitan zbójów… jam jest kapitan zbójów!…
Ali-Baba poprzez liście szumiącego drzewa policzył zbójów — i rzeczywiście było ich
czterdziestu. Oczy ich błyszczały, jak rozżarzone węgle, a sumiaste wąsy poruszały się od
ciągłego gniewu. Wszyscy podjechali do skały i zsiedli z rumaków. Wówczas Ali-Baba za-
uważył, że rumaki zbójeckie były objuczone kuami, napełnionymi po brzegi niezliczoną
ilością dukatów. Zbójcy bowiem grabili ludzi po drogach i po rozstajach i zagrabionym
złotem ładowali swoje kuy.
— Ciekawy jestem, gdzie oni pochowają swoje skarby? — pomyślał Ali-Baba na
Czary
drzewie.
Tymczasem kapitan, trzymając konia za uzdę, spojrzał surowo na swoich podwładnych
i zapytał:
— Czy wszyscy jesteście? Czy żadnego z was nie brak?
— Jest nas czterdziestu wraz z tobą! Żadnego nie brak — żadnego nie brak — żadnego
nie brak! — zawołali chórem zbójcy.
Wówczas kapitan zbliżył się do skały i rzekł głosem grzmiącym:
„Jest tu brama w skale,
I są czary w bramie!
Ku swej własnej chwale
Otwórz się, Sezamie!”
Pod wpływem tych słów magicznych i zaklętych na gładkiej ścianie skalnej zjawiła
się brama, jakby ją narysowała nagle ręka niewidzialna. Rysunek bramy stawał się coraz
wyraźniejszy, aż wreszcie zgrzytnęły zawiasy, i brama rozwarła się na oścież. Kapitan stanął
u wejścia, a zbójcy, dźwigając swe kuy, kolejno wchodzili przez bramę do wnętrza skały.
Gdy wszedł ostatni zbójca, kapitan za nim wsunął się do wnętrza. Wówczas brama się
zamknęła i zaczęła się stawać coraz mniej wyraźna, coraz bardziej mglista, aż wreszcie
pozostał na skale zaledwo widoczny rysunek bramy. Po chwili i rysunek zniknął bez śladu.
Nikt by teraz nie poznał, patrząc na skałę, że tai się w niej czarodziejska brama. Skała
wyglądała jak dawniej, niby zwykła i wcale nie zaklęta skała.
jam jest — dziś: ja jestem.
Klechdy sezamowe
Zgłoś jeśli naruszono regulamin