Giorgio Faletti
PRAWDA UKRYTA W OCZACH
Z włoskiego przełożyła Anna Osmólska-Mętrak
Tytuł oryginału
NIENTE DI VERO TRANNE GLI OCCHI
Projekt graficzny serii
Anna Kłos
Zdjęcie na okładce
Flash Press Media
Redaktor prowadzący
Ewa Niepokólczycka
Redakcja
Hanna Machlejd-Mościcka
Redakcja techniczna
Małgorzata Juźwik
Korekta
Jadwiga Piller
Elżbieta Jaroszuk
Copyright © 2004 Baldini Castoldi Dalai editore S.p.A.
Copyright © for the Polish translation by Anna Osmólska-Mędrak, 2007
Świat Książki
Warszawa 2007
Bertelsmann Media sp. z o.o.
ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie
Agencja MASTER, Łódź
Druk i oprawa
Finidr, Czechy
ISBN 978-83-7391-876-4
ISBN 83-7391-876-0
Nr 5146
Dla Roberty, jedynej
Piosenka kobiety, która chciała zostać marynarzem
Teraz dopiero teraz
kiedy moje spojrzenie łączy się z morzem
roztrzaskuję tę ciszę
która nie pozwala mi marzyć
o rzędach grotmasztów i tysiącu żeglarskich węzłów
i śladach zimnych i leniwych węży
z ich nienaturalnym chodem
i liniach na księżycu, którego każda piędź
jest miejscem, o którym trzeba zapomnieć
i o sercu tym dziwnym sercu
które na skale już potrafi żeglować.
kiedy moje spojrzenie obejmuje morze
rozumiem, kto szukał syren
kto mógł pokochać ich śpiew
słodki jak świąteczny dzień
jak daktyle z miodem
i silny jak wiatr, który mąci w głowie
i łamie serce ludziom i żaglom
i wtedy nie ma chwały ani pragnienia
którymi można się upajać albo
które można w sobie zdusić
ani kamienia młyńskiego, który w wiatraku
ten głaz w sercu mógłby skruszyć.
Connor Slave
z albumu Kłamstwa mroku
Spis treści
Prolog 6
CZĘŚĆ PIERWSZA Nowy Jork 8
1 8
2 14
3 20
4 27
5 34
6 42
7 48
8 54
9 65
CZĘŚĆ DRUGA Rzym 72
10 72
11 82
12 91
13 97
14 102
15 109
16 116
17 121
18 125
19 132
20 141
21 149
22 155
23 162
24 171
25 178
26 185
27 191
28 194
29 198
30 206
31 213
32 221
33 227
34 232
35 240
36 247
37 253
38 261
39 272
40 278
41 286
42 293
43 301
44 309
45 315
46 322
47 329
48 336
49 341
50 347
51 358
52 363
53 368
CZĘŚĆ CZWARTA Rzym 373
54 373
Podziękowania 379
Mrok i oczekiwanie mają tę samą barwę.
Dziewczyna, która pewnego dnia będzie siedziała w ciemności niczym w fotelu, doświadczy jednego i drugiego w takim stopniu, że zacznie się bać. Nauczy się aż nazbyt dobrze, i do tego własnym kosztem, że wzrok czasami nie jest faktem wyłącznie fizycznym, ale także mentalnym. Nagle światła przejeżdżającego samochodu narysują jasny prostokąt, który obiegnie ściany z szybką ukradkową ciekawością, jakby w poszukiwaniu jakiegoś wyimaginowanego punktu. Po czym, wyrwawszy się z niewoli pokoju, ów wycinek światła odnajdzie wolność okna i wydostanie się na zewnątrz w pościgu za samochodem, który go wytworzył. Za kurtyną zasłon, za szybami, za murami, w żółtawym mroku tysiąca świateł i tysiąca neonów wciąż jeszcze będzie trwać owo niezrozumiałe szaleństwo, które nazywają Nowym Jorkiem. Miasto, którego wszyscy - jak twierdzą - nienawidzą, a które uporczywie przemierzają w jednym jedynym celu, aby dojść do wniosku, że bardzo je kochają. A jednocześnie z przerażeniem odkryją, na jak niewiele mogą liczyć w zamian. Okazuje się, że są tylko ludźmi, takimi samymi jak ci, którzy zaludniają całą resztę świata, zwykłymi istotami ludzkimi, które nie zgadzają się, żeby ich oczy widziały, uszy słyszały, a głos przeciwstawiał się innym, głośniej krzyczącym głosom.
Na stoliku obok krzesła, na którym siedzi dziewczyna, będzie leżała beretta 92 SBM, pistolet o rękojeści trochę mniejszej, pasującej do kobiecej dłoni. Przed położeniem go na szklany blat włoży zdecydowanym ruchem nabój do lufy, a szczęk zamka rozlegnie się w ciszy pokoju suchym dźwiękiem łamanej kości. Stopniowo jej oczy przywykną do ciemności i zyska orientację w miejscu, w którym się znajdzie, również przy zgaszonym świetle. Wzrok dziewczyny będzie utkwiony w ścianę naprzeciwko, gdzie bardziej niż widzieć będzie się domyślać ciemnej plamy drzwi. Przed laty w szkole nauczyła się, że kiedy wpatrując się intensywnie w kolorową powierzchnię, nagle oderwie się wzrok, w źrenicach pozostaje odciśnięta świetlista plama o barwie dokładnie dopełniającej w stosunku do tej utrwalonej wcześniej.
Dziewczyna poczuje własny gorzki uśmiech wykwitający w ciemności.
Barwy dopełniające to te, które po wymieszaniu we właściwych proporcjach dają w rezultacie absolutną szarość. To nie może się zdarzyć z ciemnością. Mrok rodzi tylko inny mrok. W owym momencie jednak ciemność nie będzie stanowiła problemu. Kiedy osoba, na którą czeka, przyjdzie, swoim wejściem przywróci natychmiast pomieszczeniu światło. To też nie będzie problemem, a tym bardziej jego rozwiązaniem.
Po pozornie nieskończonej drodze przemierzonej po to, żeby zabić albo nie zostać zabitym, po długiej podróży przez ów tunel, w którym tylko nieliczne, żałosne światełka wskazywały drogę, teraz dwie osoby będą w końcu bliskie wyjścia na słońce. Będą jedynymi w posiadaniu owego stanu umysłu, który obejmuje jednocześnie słowo, słuch, wzrok: prawdy.
Jedną z tych osób jest ona, dziewczyna, której przerażenie nie pozwala uświadomić sobie tego stanu.
Drugą będzie oczywiście osoba, na którą czeka.
On, morderca.
Jerry Kho, całkiem nagi, osunął się na ziemię, aż znalazł się na ogromnym, białym płótnie, które przykleił do podłogi taśmą samoprzylepną. Potem, po chwili skupienia, przypominającego koncentrację artysty cyrkowego przed występem, zanurzył ręce w wielkiej puszce czerwonej farby, którą trzymał między nogami, i uniósł ramiona do góry, tak żeby kolor spłynął powoli aż do łokci. W geście tym tkwiła liturgia jakiegoś pogańskiego rytuału, kiedy ukrywa on człowieczeństwo pod barwami sakralnego malarstwa, w poszukiwaniu innej formy i odmiennego kontaktu z wyższym duchem. Takim samym płynnym i pełnym zamierzonego mistycyzmu ruchem rozprowadzał farbę po całym ciele, omijając tylko okolice penisa, ust i oczu. Stopniowo porzucił swoją cielesną powłokę, aby upodobnić się do wyglądu tego, co sugerowała krwista czerwień, i co pragnął pokazać. Przypominał teraz jedną ogromną, bolesną ranę wydzielającą płyny, od których nie można było się odłączyć, chyba, że poprzez zaprzeczenie własnej, ludzkiej naturze.
Podniósł oczy na stojącą przed nim kobietę, również nagą, ale jej ciało pokryte było innym kolorem, owym szczególnym odcieniem intensywnego błękitu, który określa się zwykle, jako chiński błękit.
Jerry wyciągnął ramiona i połączył swoje ręce z rękami kobiety. Ich dłonie ścisnęły się ze stłumionym dźwiękiem ssania, wywołanym kontaktem płynu z płynem, a kolory zaczęły się zlewać i wzajemnie plamić. Poprowadził ją powoli, aż uklękła naprzeciw niego. O kobiecie, której imienia kompletnie zapomniał, trudno było cokolwiek powiedzieć, zarówno, jeśli chodzi o wiek, jak i wygląd fizyczny. W normalnych warunkach Jerry uznałby ją za odrażającą, ale w owej chwili zdawała mu się idealna dla potrzeb dzieła, które zamierzał zrealizować. Uważał wręcz - w swoim umyśle poddanym działaniu prochów, które zażył owego wieczoru - że wstręt powinien być zasadniczym komponentem jego projektu. Kiedy patrzył na lekko opadające i przywiędłe piersi, których wyglądu nie była w stanie poprawić nawet maska jaskrawego koloru, jego członek zaczął nabrzmiewać. Ale nie z powodu nagości kobiety. To tworzenie nowego dzieła było dla niego podnietą. Wyciągnął się powoli na nieskalanej bieli płótna. Jego umysł owładnięty już był znaczeniem koloru, którym ciało barwiło powierzchnię, mającą się stać jednym olbrzymim malowidłem podzielonym na panneau o takich samych rozmiarach.
Dla Jerry'ego Kho sztuka pokazywana na płótnie była przede wszystkim dziełem przypadku, wydarzeniem, które artysta mógł sprowokować i odkryć, ale nie stworzyć. Tworzenie było powierzone przypadkowi albo chaosowi. A zatem dwóm rzeczom, które z przypadku i chaosu brały początek, po czym powracały tam ze swoją częścią naturalności i sztuczności: seksem i narkotykami.
Jerry Kho był totalnie szalony. Lub przynajmniej, w swoim absolutnym narcyzmie, lubił uważać się za takiego. Gestem zachęcił kobietę, żeby się zbliżyła. Kobieta, której imienia nie pamiętał, usiadła na nim, opierając ręce na jego biodrach, z przymkniętymi oczami i lekko dyszącym oddechem. Jerry poczuł, jak pomazane farbą włosy muskają jego pępek. Chwycił jej głowę i poprowadził do członka, teraz w pełnym wzwodzie, który bielił się na pochłoniętym przez kolor ciele. Wargi kobiety rozchyliły się i mężczyzna poczuł, jak obejmuje go lepkie i wielbiące ciepło jej ust.
Teraz w oczach Jerry'ego oboje byli dwiema nakładającymi się na siebie plamami o różnej intensywności, odbijającymi się w wielkim lustrze zamontowanym pod sufitem. Delikatny ruch głowy kobiety gubił się w perspektywie. Czuł ruch, nie mogąc go zobaczyć. Ogarnęło go uniesienie, wywołane tym, co robi, a także nieokreśloną ilością prochów, jaką miał w organizmie. Rozłożył ramiona i przycisnął rozwarte dłonie do białego płótna pod sobą. Kiedy znów objął rękami głowę kobiety, zobaczył smugę koloru, jaką zostawił na płótnie, i to wzmogło jeszcze jego podniecenie. Lustro i gra refleksów były sztuczkami starymi jak świat, z czasów, kiedy zwykło się nazywać sztukę żałosnym mozołem pędzli na malowidle. Czasów Velazqueza, Normana Rockwella i innych, wszystkich należących do przeszłości o zapachu pleśni i rozkładu.
...
ryolz