!Gottfried August Bürger - Przygody Münchhausena.doc

(309 KB) Pobierz
Gottfried A

     Gottfried A. Bürger

     Przygody Münchhausena

      

      

       Przełożyła Hanna Januszewska

      

      

Słowo wstępne

      

      

       Przez długie wieki ludzie pracujący ciężko na roli i w rzemiośle żyli jak niewolnicy i nędzarze. Pragnęli oni — jak każdy człowiek — wolności, szczęścia i wiedzy, ale naprawdę wolni, bogaci i potężni mogli być wówczas tylko w marzeniach. W długie, zimowe wieczory opowiadali sobie legendy i bajki tak pełne radości, niezwykłych i szczęśliwych przygód, jak ich dola była smutna, szara i ciężka. W baśniach znajdowali to, czego brakowało im w życiu — radość, wolność, dostatek, panowanie nad siłami przyrody, nad przestrzenią, którą wówczas trzeba było przecież pokonywać na piechotę lub co najwyżej konno.

       Każdy naród posiada własny, niewyczerpany skarbiec takich ludowych opowiadań, baśni i bajek — skrzących się wspaniałymi, fantastycznymi pomysłami, błyskających dowcipem i wesołą kpiną, pełnych pogody życia i marzeń o szczęśliwej i sprawiedliwej przyszłości świata.

       Twórcą wspaniałych wątków, stanowiących podstawę przygód opowiedzianych w tej książce, nie jest baron Hieronim Münchhausen, który żył naprawdę w Niemczech przed dwoma wiekami, przez dziesięć lat służył jako oficer kawalerii w armii rosyjskiej i zyskał sławę niezwykłego samochwała, zmyślającego przy kieliszku niestworzone historie, jakie mu się rzekomo zdarzyły.

       Również Gottfried August Bürger, znakomity poeta niemiecki z XVIII wieku, którego nazwisko widnieje na okładce, nie wymyślił sam wszystkich tych uroczych bajek myśliwskich, żołnierskich i podróżniczych.

       Stworzył je niemiecki lud — bogata fantazja wielu pokoleń bezimiennych gawędziarzy, tych nieznanych artystów żyjących pod chłopskimi strzechami czy ubranych w uniformy prostych żołnierzy.

       Baron Münchhausen popijający wino w wesołej kompanii i chełpiący się przed nią swymi zmyślonymi wyczynami i awanturami bezwiednie czerpał pomysły do swych przechwałek z ludowych baśni, zasłyszanych od chłopów i wyczytanych w popularnych wówczas kieszonkowych „Podręcznikach dla wesołków". Z takich właśnie bajek o niezwykłych sposobach myśliwskich, o lasach wyrastających w mgnieniu oka pod samo niebo, o olbrzymach stawiających siedmiomilowe kroki, o czarownicach latających w powietrzu na miotłach, o dziwacznych zwierzętach — układał dowcipny baron swoje opowiadania o tym, jak to polował na kaczki i niedźwiedzie, harcował na fruwających kulach armatnich, wspinał się na księżyc po pędzie fasoli i korzystał z usług trzech niezwykłych służących... Jego pełne cudownych i nieprawdopodobnych przygód wyprawy morskie przypominają żywo starą niemiecką bajkę żołnierską „O sześciu zuchach, którzy zwiedzili cały świat".

       Opowiadania Münchhausena, spisane i wydane najpierw anonimowo w Niemczech, potem przełożone na język angielski, zwróciły uwagę poety Gottfrieda Augusta Bürgera, który słynął jako twórca pięknych ballad — wierszy opartych na ludowych legendach i opowiadaniach, opiewających niedolę i bohaterstwo prostych ludzi. Opracował on na nowo, upiększył i rozszerzył przygody Münchhausena i wydał je drukiem w 1786 roku, zatajając zresztą swoje nazwisko jako ich autora.

       W ujęciu Bürgera fantastyczne przygody niemieckiego barona, zawadiaki i blagiera, nabrały cech subtelnej, ale ciętej gdzieniegdzie kpiny z całej niemieckiej szlachty, z jej awanturniczości, opilstwa i nieróbstwa.

       Opowiadania te zyskały szybko rozgłos w Nierficzech i nawet w innych krajach. We Francji na przykład przełożył w zeszłym stuleciu książkę Bürgera słynny pisarz francuski Teofil Gautier, a współczesny mu rysownik i malarz Gustaw Dore ozdobił ją wspaniałymi sztychami. Baron Münchhausen stał się wszędzie uosobieniem wesołego gawedziarza-samochwała, a opowieść o jego cudownych przygodach rozsławiła po całym świecie piękne wątki ludowych niemieckich bajek.

      

       Zdzisław Ryłko

      

Podróż z przygodami

      

      

       Wyruszyłem z domu w podróż do Rosji w połowie zimy, mniemając całkiem słusznie, iż tylko wówczas mróz i śnieg, bez żadnych kosztów ze strony szacownych i troskliwych rządów, darmo wygładzą wreszcie drogi poprzez północne okolice Niemiec, Polskę, Inflanty i Kurlandię, drogi, które wedle opisów wszystkich podróżników są jeszcze bardziej wyboiste niż ścieżki wiodące do Świątyni Cnoty.

       Podróżowałem konno. Najlepszy to sposób, zwłaszcza gdy zacny jest jeździec i szkapa. Nie narazisz się wtedy na sprawę honorową z pierwszym lepszym uprzejmym niemieckim poczmistrzem ani na to, by wiecznie spragniony pocztylion włóczył cię od karczmy do karczmy.

       Byłem lekko odziany, co, gdym się coraz bardziej zapuszczał na północny wschód, dosyć dawało się we znaki.

       Łacno więc sobie wystawić, jak przy tak srogiej pogodzie czuł się w pustej okolicy ubogi, stary człowieczyna, który na polskim wygonie leżał opuszczony, ledwo paroma łachami nagość swą skrywający. Serce ścisnęło mi się z żalu nad biedaczyskiem. Więc choć i mnie mróz aż pod żebra w serce się wgryzał, przecież narzuciłem nań mój płaszcz podróżny.

       Wtedy z nagła ozwał się z niebios cudowny głos, wychwalający mój czyn miłosierny:

       — Niech mnie wszyscy diabli, synu! To ci będzie policzone!

       — A niech tam — pomyślałem i jechałem dalej, aż mnie ogarnęły mrok i noc. Jak okiem sięgnąć, nie jawiła się, nie odzywała żadna wieś. Kraj cały leżał pod śniegiem, nie sposób wypatrzyć ni drogi, ni mostu. Znużony jazdą, zsiadłem z konia i przywiązałem go do czegoś, co mi kształtem przypominało sterczący ze śniegu pieniek. Dla pewności podłożyłem sobie pistolety pod ramię, ległem opodal na śniegu i uciąłem sobie zdrową drzemkę aż do białego dnia.

       Zdumiałem się wielce, gdym obaczył, że leżę pośrodku wsi, na cmentarzu kościelnym. Mego konia początkowo nigdzie dojrzeć nie mogłem. Lecz — oto

       usłyszałem gdzieś wysoko nade mną rżenie. Gdym spojrzał w górę, ujrzałem, że moje konisko do kurka kościelnego przywiązane u wieży dynda! Wnet pojąłem, jak się rzecz miała: całą wieś nocą zasypał śnieg, a gdy z nagła mróz zelżał, śnieg zaczął tajać, a ja śpiąc obsuwałem się wraz z nim po trosze, pomaluśku i łagodnie.

       To zaś, com w ciemności wziął za pieniek ze śniegu sterczący, do czegom mego konia przywiązał, był to krzyż czy też kurek na kościelnej wieży.

       Nie zastanawiając się więc wiele, wziąłem jeden z mych pistoletów i palnąłem z niego w cugle od uzdy mojego wierzchowca. W ten sposób odzyskałem konia i ruszyłem dalej w drogę.

       Potem wszystko szło dobrze, aż do chwili gdy przybyłem do Rosji, gdzie nie ma zwyczaju zimą konno podróżować. Że zaś kieruję się zasadą „Co kraj — to obyczaj — nabyłem małe, rącze sanki zaprzęgnięte w jednego konia i ruszyłem do Petersburga z animuszem.

       Nie pomnę już zgolą, czy mi się to przydarzyło w Estonii, czy też w okolicach pomiędzy Narwą i Newą, to przecie pamiętam, iż było to w srogim lesie, gdym ujrzał pędzące za mną straszliwe wilczysko, któremu gwałtowny zimowy głód dodawał jeszcze rączości. Toteż wilk mnie wnet dogonił i zdawało się, że już nie ma dla mnie ratunku. W okamgnieniu położyłem się na płask na dnie sań, zdając konia na jego własny spryt, co mi się zdało najlepsze dla nas obu.

       I wtedy stało się to, co mi wprawdzie chodziło po głowie, ale czegom się ani spodziewał, ani oczekiwał.

       Wilczysko, nie bacząc na moją skromną osobę, dało przeze mnie susa i, zapamiętałe w złości, skoczyło wprost na konia, oderwało i łyknęło za jednym

       razem cały zad biednej szkapy, która z trwogi i bólu; gnała tym ci prędzej.

       A ja, skryty w saniach i bezpieczny, ukradkiem uniosłem głowę i wtedy ujrzałem z przerażeniem, że wilczysko przeżarło prawie konia na wylot.

       Zaledwie jednak wcisnęło się zgrabnie do wewnątrz końskiego kadłuba, skorzystałem z okazji i zamachnąłem się siarczyście biczem po jego kudłach. Choć wilczysko tkwiło jakby w pokrowcu, przecież ten niespodziewany cios napędził mu tęgiego stracha. Z całej mocy targnęło się naprzód, aż spadł zeń koński zezwłok i wyobraźcież sobie! — miast konia gna wilczysko w zaprzęgu! Ja ze swej strony coraz gęściej świadczyłem mu razy biczem i oto niespodzianie dla obydwu nas, zdrowo i cało, galopem wpadliśmy do Petersburga, ku niemałemu zdumieniu spektatorów1.

       Nie będę was, panowie, nużył czczą gadaniną o położeniu, sztukach pięknych, naukach ani o osobliwościach tej świetnej rosyjskiej stolicy. Nie będę też zabawiać was intryżkami i swawolnymi przygodami, jakie się zdarzają na przyjęciach, gdzie pani domu częstuje gościa wódką i całusem. Godniejsze waszej uwagi zdają mi się przedmioty bardziej szlachetne, tyczące się koni i psów, których byłem zawsze najszczerszym przyjacielem, a także opowiem co nieco o lisach, wilkach i niedźwiedziach. Tej bowiem dzikiej zwierzyny jest w Rosji większa obfitość niż w którymkolwiek kraju świata.

       Że trwało to czas -niejaki, nim się do wojska zaciągnąłem, tedym przez parę miesięcy z pełnej swobody korzystał i mogłem czas mój i pieniądze przehulać w sposób najbardziej godny szlachcica. Niejedna noc upłynęła mi przy kartach, a wiele — przy brzęku pełnych kielichów. Mrozy panujące w tym kraju, a także jego obyczaje nadały flaszy, kompance zabaw i rozrywek, rangę o wiele wyższą niźli w naszym trzeźwym niemieckim kraju. I spotkałem tu mnóstwo ludzi, którzy w szlachetnej sztuce popijania godni byli zwać się artystami.

       Lecz każdy z nich za lichego partacza by uchodził przy siwobrodym, czerwonym jak burak generale, który z nami przy wspólnym stole ucztował. Stary ten jegomość postradał był w bitwie z Turkiem wierzchnią część czaszki i z tej to przyczyny, gdy tylko ktoś nowy do naszej kompanii trafił, w sposób najgrzeczniejszy, dwornie go przepraszał, iż przy stole nie zdejmuje kapelusza.

       Miał on zwyczaj podczas uczty wypróżniać parę flasz winiaku, kończąc wyczyn butlą araku lub zaczynając rzecz od nowa, gdy tylko zdarzyła się po temu sposobna okazja. Nigdy jednak nie spostrzegłeś, by choć trochę miał w czubie. Nie uwierzycie mi, panowie, gdzie leżała tego przyczyna! Wybaczam wam to, bowiem i mnie było trudno rzecz tę pojąć. Nie mogłem jej sobie długo wytłumaczyć, aż z nagła i niespodzianie klucz do tej zagadki znalazłem.

       Od czasu do czasu generał lekko unosił kapelusz. Widziałem to nieraz i nie brałem mu tego za złe. Rzecz prosta, iż rozgrzewało mu się czoło, rzecz prostsza jeszcze, iż je chciał ochłodzić. Wreszcie kiedyś zobaczyłem, że wraz z kapeluszem podnosi się przymocowana doń srebrna blaszka, którą generał miał załataną czaszkę, i wówczas zawsze kurzy mu się ze łba opar wypitych przez niego mocnych trunków. Szepnąłem o tym paru przyjaciołom i oświadczyłem gotowość zaraz, a był to już wieczór, prawdziwość moich słów udowodnić.

       Stanąłem wiec z moją fajką za generałem i właśnie, gdy opuszczał z powrotem kapelusz, podpaliłem kawałkiem papieru unoszący się opar. Wtedy ujrzeliśmy niewidziane i piękne widowisko. Słup pary nad głową bohatera przemienił się w słup ognisty, a opar snujący się pomiędzy włosiem kapelusza zabłysnął modrym, najpiękniejszym blaskiem, wspanialej lśniąc niźli aureola wokół głowy największego ze świętych. Eksperymentu tego nie sposób było przed generałem zataić. Lecz stary bynajmniej się o to nie gniewał i dozwolił nam nieraz jeszcze powtarzać doświadczenie, które dodawało mu tyle dostojnej powagi.

      

      

Opowieści myśliwskie

      

      

       Pomijam milczeniem poniektóre wesołe przypadki, które nas przy takich to okazjach spotykały, mam bowiem chętkę opowiedzieć wam, panowie, o co ucieszniejszych i osobliwszych myśliwskich przygodach.

       Nie zda się to wam dziwne, żem zawsze lgnął do zacnych kompanów, którzy wolną, bezkresną leśną dziedzinę należycie umieją szacować. Zarówno rozmaitość rozrywek, jak i niezwyczajne wprost szczęście, które towarzyszyło każdemu mojemu poczynaniu, sprawiły, iż po dziś dzień z rozkoszą to wszystko wspominam.

       Kiedyś, o świcie, ujrzałem przez okno mej sypialnej komnaty, iż stadko dzikich kaczek, rzekłbyś, pokryło całkiem wody ogromnego stawu, który leżał nie opodal. W mgnieniu oka pochwyciłem z kąta skałkówkę, szusmąłem ze schodów na łeb, na szyję i najnieopatrzniej w świecie trzasnąłem głową o framugę drzwi. Alem się ni na moment nie zatrzymał, choć zdało mi się, żem iskrami i gwiazdami z oczu sypnął.

       Przykładam broń do oka, celuję i patrzcież, do licha! Wraz z tylko co doznanym gwałtownym wstrząsem odleciał krzemień od kurka! Co miałem czynić? Nie sposób było czas tracić. Szczęściem miałem jeszcze w pamięci, co mi się świeżo z oczami przydarzyło. Odrywam tedy panewkę, celuję do dzikiego ptactwa i walę się pięścią w oko. Starczyło w nim jeszcze iskier! Huknął strzał. Trafiłem kaczek par pięć, cztery cyranki i parę kurek wodnych.

       Przytomność umysłu jest mężnych czynów podnietą. Żołnierze i żeglarze wielekroć zawdzięczają jej swe ocalenie, a myśliwi swe szczęście.

       Zdarzyło się, iż w jednej z moich myśliwskich wędrówek dotarłem do wiejskiego jeziora, po którym tu i tam pływało sobie kilkadziesiąt dzikich kaczek. Były jednak tak rozproszone, że nie mogłem położyć więcej niż jedną jednym strzałem. Na domiar złego ostał mi się tylko jeden nabój w mojej flincie. Zdałoby się jednak ustrzelić ich więcej, bom się wkrótce spodziewał odwiedzin całej hurmy przyjaciół i znajomków. Nagle wpadło mi na myśl, że mam przecie w mej myśliwskiej torbie jeszcze jeden kawałek słoniny, który mi pozostał z zabranej na polowanie przekąski. Przywiązałem tedy słoninę do psiej smyczy, którą rozplotłem, co najmniej czterykroć ją podłużając.

       Co uczyniwszy, skryłem się w sitowiu, przy samym brzegu, wystawiłem mój kawałek słoniny na smyczy i ku mojej uciesze widzę, że najbliżej pływająca kaczka żwawo się doń zbliża i łyka. Za nią podpływają inne, gdy przywiązany do smyczy gładki kęs w nieprzetrawionym stanie szybko się z kaczki drugim końcem wyśliznął, łyka go druga, trzecia i tak dalej po kolei. Mówiąc krótko, kęs przewędrował przez wszystkie kaczki, ani jednej nie ominąwszy, i nie odczepił się nawet od smyczy!

       Były na nią nanizane jak perły na sznurek. Przyciągnąłem je więc pięknie-ładnie do brzegu i owinąwszy się wokół ramion i piersi sześciokrotnie sznurem ruszyłem ku domowi.

       Drogi miałem jeszcze szmat przed sobą i męczyli mnie setnie ciężar tylu kaczek. Wyrzucałem sobie już prawie, iż ich tyle połapałem. Wtedy przydarzyło mi się coś, co mnie w pierwszej chwili wprawiło w niemały ambaras. Kaczki bowiem były wszystkie

       jeszcze żywe i, otrząsnąwszy się z pierwszego oszołomienia, jęły krzepko bić skrzydłami, unosząc się ze mną wysoko w powietrze.

       Niejeden by się zatracił w podobnych okolicznościach, ja jednak wykorzystałem je, jak mogłem najlepiej, na mój pożytek. Jąłem bowiem wiosłować po powietrzu połami mego kabata, w stronę domu się kierując.

       Gdym się tak w górze nad moim domem już znalazł, trzeba się było jakoś opuścić, szkody sobie nie czyniąc. Ukręciłem więc łeb jednej kaczce, potem drugiej, trzeciej i innym. I w ten sposób miarowo i łagodnie osunąłem się poprzez komin mego domu na sam środek kuchennego paleniska, w którym na szczęście nie zdążono jeszcze rozpalić ognia. Kucharz mój niemało się zdumiał i najadł się tęgiego stracha.

       Podobny przypadek miałem ze stadem kuropatw. Wyszedłem sobie, by nową flintę wypróbować, i już wystrzelałem niewielki zapas śrutu, gdy ni stąd, ni zowąd furknęło mi spod nóg spłoszone stadko kuropatw. Chętka mnie wzięła mieć je dziś jeszcze, wieczorem, na stole i sprawiła, że wpadł mi do głowy koncept, którego — pod słowem! — możecie i wy zażyć, panowie, gdy się wam po temu przydarzy okazja-

       Gdym tylko obaczył, gdzie siadły kuropatwy, żwawo nabiłem moją broń, lecz nie śrutem, ale stemplem, który, tak szybko, jak tylko mogłem — zaostrzyłem nieco od górnego końca i podszedłem bliżej do kuropatw. Gdy się tylko poderwały, nacisnąłem cyngiel i ujrzałem z radością opadający opodal powoli mój stempel, a\ na nim siedem kuropatw, zdumionych może, że je tak przedwcześnie jeden rożen zjednoczył.

       Słusznie powiadają: „Radź sobie na świecie, jako możesz".

       Innym znów razem w okazałym rosyjskim lesie wyskoczył na mnie wspaniały, srebrny lis. Aż żałość brała na myśl, że ktoś mógłby się poważyć tak kosztowne futro kulą czy śrutem przedziurawić.

       Jaśnie Wielmożny Przechera stanął tuż przy drze-wic, a ja w okamgnieniu wyciągnąłem kulę z lufy, załadowałem w nią tęgi gwóźdź, dałem ognia i tak celnie trafiłem, żem lisią kitę przygwoździł do pnia. Po czym podszedłem do lisa, wyjąłem kordelas, przeciąłem na krzyż skórę na lisim pysku, chwyciłem harap i wychłostałem zwierza z jego futra tak grzecznie, że prawdziwie było co podziwiać.

       Nieraz przypadek i szczęście popełnione błędy naprawiają. Miałem się o tym wkrótce przekonać, gdy w ogromnym lesie ujrzałem kłusującego warchlaka i podążającą za nim maciorę. Strzeliłem i spudłowałem. Warchlak wyrywa sam naprzód, maciora przystanęła i znieruchomiała, jakby wrosła w ziemię. Gdym się jej przyjrzał z bliska, poznałem, iż bestia była ślepa i trzymała ogonek swego warchlaka w pysku. Warchlak zaś prowadził ją z synowskiego obowiązku.

       Że zaś moja kula przeleciała pomiędzy obojgiem, przecięła tę linkę, której koniec wciąż jeszcze dzierżyła w zębach maciora. Przewodnik już jej nie prowadził, więc przystanęła. Ja zaś chwyciłem za koniuszek dziczego ogona i poprowadziłem na nim stare,

       bezradne stworzenie bez trudu i sprzeciwu wprost do domu.

       Choć wielce niebezpieczna jest dzika maciora, o wiele jeszcze niebezpieczniejszy jest srogi odyniec. Spotkałem takowego kiedyś w lesie, gdym, na moje nieszczęście, nie był gotów ani do ataku, ani do obrony.

       Ledwo udało mi się smyrgnąć za drzewo, gdy rozjuszony zwierz z całą mocą zadał cios z boku. Jego kły wryły się jednak w drzewo, tak że ani ich wyrwać, ani ciosu powtórzyć już nie był w mocy. — Ha — ha! — pomyślałem. — Mam cię, bratku! — W okamgnieniu pochwyciłem kamień, jąłem nim kuć jak młotem po kłach i zbiłem je razem tak, że odyniec ujść mi już nie mógł. Musiał czekać cierpliwie, ażem z pobliskiej wsi wózek i powrozy ściągnął, aby go zdrowym i całym do domu dostawić, co się też udało wyśmienicie.

       Bez wątpienia słyszeliście, waćpanowie, o patronie strzelców i myśliwych, świętym Hubercie, jako tez i o wspaniałym jeleniu z krzyżem świętym pomiędzy rogami, który mu się ongiś w lesie objawił.

       Temu to świętemu Hubertowi zwykłem rok w rok w zacnej kompanii, hołd składać, a co się tyczy jelenia — tom go oglądał chyba z tysiąc razy: zarówno na kościelnych malowidłach, jak i na haftowanych wstęgach orderowych jego rycerzy. Tak że, na honor i sumienie prawego myśliwca! — sam już nie wiem, czy przed laty bywały takie zdobne w krzyż święty jelenie, czy też może są i dziś jeszcze,

       Pozwólcie więc, że wam opowiem raczej o tym com na własne oczy widział. Kiedyś, gdym już cały mój ołów wystrzelał, wyskoczył na mnie niespodzianie najpiękniejszy w świecie jeleń. Spojrzał mi w oczy tak, jakby go ani grzało, ani ziębiło nasze spotkanie

       zdawało się, że wie dobrze o mojej pustej ładownicy. Natychmiast nabiłem flintę prochem i pełną garścią pestek wiśniowych, które wyłuskałem z miąższu tak prędko, jakem tylko zdołał. I wpakowałem mu cały nabój w sam środek czoła, pomiędzy rogi. Strzał niemal go ogłuszył, zachwiał się, lecz umknął mi przecież.

       W rok czy dwa lata później znalazłem się znów na łowach w tymże samym lesie. I wyobraźcie sobie — zjawia się oto okazały jeleń, a pomiędzy rogami ma drzewo wiśniowe, na dziesięć stóp wysokie albo i wyższe. Przypomniała mi się więc moja przygoda: ten jeleń wydał mi się dawno należną zdobyczą, powaliłem go tedy jednym strzałem i miałem zeń pieczeń i sok wiśniowy naraz. Drzewo było bowiem bujnie okryte owocem tak rozpływającym się w ustach, jakiegom nigdy dotąd nie jadł. Kto wie, czy nie w podobny sposób jakiś zapalony święty myśliwiec, miłujący łowy biskup czy opat, osadził krzyż pomiędzy rogami jelenia świętego Huberta?

       W palącej potrzebie, gdy chodzi o wóz czy przewóz, co się nierzadko i najdzielniejszemu myśliwcowi przytrafić może, będzie się on imał każdego sposobu i próbował wszystkich, by nie stracić dobrej okazji.

       Nie raz i nie dwa byłem ja sam narażony na taką pokusę.

       Cóż powiecie, panowie, na przykład o takim wydarzeniu? W pewnym polskim lesie zabrakło mi prochu, właśnie kiedy się ściemniało. Gdym już do domu wracał, wyszedł mi naprzeciw srogi niedźwiedź z rozwartą paszczą, jakby już miał mnie żywcem pożreć. W pośpiechu, daremnie szukałem po kieszeniach kuł i prochu. Nie znalazłem nic prócz dwóch zapasowych skałek od flinty, które myśliwy na

       wszelki wypadek ze sobą zwykle zabiera. Cisnąłem jedną z nich z wielką mocą w otwarty pysk potwora i trafiłem prosto do przełyku. Nie spodobało się to niedźwiedziowi, zakręcił się tedy na odsiebkę, tak że mogłem teraz do jego tylnej furty celować. Wszystko udało się nadzwyczajnie i świetnie. Nie dość, że krzemień trafił do środka; ale z pierwszym krzemieniem się zderzywszy, buchnął ogniem i z hukiem gwałtownym rozsadził niedźwiedzia. Choć i tym razem wyszedłem cało, nierad bym powtarzać tej sztuczki ani zadzierać z niedźwiedziem bez innych sposobów obrony.

       Snadź przypadł mi los taki, że mnie najdziksze i najstraszliwsze bestie wtedy spotykały, gdym nie miał możności wziąć ich na sztych: tak jakby im wrodzona zmyślność moją bezbronność zdradzała. Kiedyś, gdym krzemień z mej flinty wyśrubował, by go nieco naostrzyć, nagle zaryczał na mnie straszliwy, olbrzymi niedźwiedź.

       Wszystko, com mógł uczynić, to czym prędzej na drzewo wskoczyć i stamtąd sposobić się do

       obrony. Na nieszczęście, gdym się na drzewo wspinał, spadł mi na ziemię nóż, któregom właśnie używał, i oto nie miałem nic, aby przykręcić przy gwincie strzelby śrubę, która i tak się ciężko obracała. Pod drzewem stał niedźwiedź i mógł się każdej chwili tu do mnie wdrapać. Nie chciało mi się znów z oczu iskier krzesać,

       jakem był to kiedyś uczynił, bo nie bacząc nawet na nieprzyjazne okoliczności, owa próba pociągnęła za sobą silny ból oczu, który mnie dotychczas jeszcze niezupełnie opuścił. Spoglądałem wiec tęsknie na mój nóż, który tam, w dole, tkwił w śniegu na sztorc. Ale całe to tęskne spoglądanie nie pomogło mi ani trochę. W końcu strzelił mi do głowy niezwykły, a szczęśliwy pomysł. Skierowałem wprost na trzonek noża strumień płynu, którego w wielkim strachu ma się zawsze pod dostatkiem, a że mróz był wtedy wielki, płyn zamarzł w jednej chwili i lód wydłużył mój nóż aż do dolnych gałęzi drzewa. Chwyciłem za trzonek, który mi tak wybujał, i ostrożnie, bez wielkiego trudu wyciągnąłem nóż ze śniegu. Zaledwie jednak przykręciłem nim śrubkę, niedźwiedzisko wdrapało się na drzewo.

       — Zaprawdę, trzeba być mądrym jak niedźwiedź, by upatrzyć tak sposobną porę! — pomyślałem i uczęstowałem jegomościa Burego kulami tak serdecznie, żem mu wspinanie się na drzewa wybił ze łba na wieki wieków. »

       Innym razem doskoczył do mnie straszliwy wilk tak niespodzianie, iż nie pozostawało mi nic innego, jak idąc za pierwszym odruchem wbić mu pieść w rozwarty pysk. Broniąc się, pchałem ją głębiej i głębiej, aż wepchnąłem ramię prawie że do wilczych łopatek. Cóż miałem czynić dalej? Trudno rzec, by mi to niewygodne położenie przypadło do smaku.

       Pomyślcie tylko! Skroń w skroń z wilkiem! Mierzyliśmy się wzrokiem, wcale nie tkliwie. Jeślibym tylko wyciągnął rękę z jego wątpi, skoczyłby mi, bestia, tym-ci zajadlej do gardła. Jasno i wyraźnie można to było z jego jarzących się ślepi wyczytać.

       Co tu dużo gadać: chwyciłem go za trzewia i wykręciłem na wywrót jak rękawicę. Leż!

       Nie mogłem jednak powtórzyć tej sztuczki z wściekłym psem, który wkrótce potem napadł na mnie w wąskim petersburskim zaułku.

       — Nogi za pas! — pomyślałem. By łatwiej przed nim umknąć, zrzuciłem z siebie płaszcz i uciekłem do domu co sił w nogach.

       Po czym rozkazałem moim lokajom przynieść mi płaszcz z powrotem i wraz z inną odzieżą powiesić w garderobie.

       Nazajutrz napędził mi tęgiego stracha wrzask mego Jana:

       — Na rany boskie, panie baronie! Płaszcz pana barona się wściekł!

       Skoczyłem ku niemu co duch i widzę: cała moja odzież wala się po podłodze, porozrzucana na strzępy. Jan ani się na grosz nie omylił: płaszcz się wściekł. Właśnie gdym nadbiegał, rzucił się na mój paradny mundur i bez litości porwał go i poszarpał.

      

Dwa psy i jeden koń

      

      

       Z tych wszystkich opresji, moi panowie, wyszedłem jednak, choć zwykle dopiero w ostatniej chwili, szczęśliwie. Wspomagał mnie bowiem los, który umiałem sobie zjednać moim męstwem i przytomnością umysłu. Te zalety, jak wiecie, cechują zawsze szczęśliwego myśliwca, żeglarza i żołnierza. Byłby to jednak wielce nieopatrzny, godny nagany łowca, admirał czy generał, który by się we wszystkim zdawał na los czy swoją szczęśliwą gwiazdę, a zaniedbał umiejętności i praktyk prowadzących do powodzenia.

       Przecież przygana 'taka nie może tyczyć mnie, słynąłem bowiem zawsze zarówno z mojej świetnej sfory i broni, jak i ze szczególnej zręczności, z jaką umiałem tę ich doskonałość wykorzystać. Chlubić się tedy mogę prawdziwie, żem uwiecznił pamięć mego imienia wśród lasów, pól i łąk.

       Nie będę się rozwodził o drobnych osobliwościach mojej stajni, psiarni czy zbrojowni, w czym się lubują jaśnie wielmożni koniarze, psiarze i myśliwi.

       Dwa jednak psy tak się w służbie u mnie wyróżniły, że zawsze, więc i przy tej okazji, wspomnieć o nich muszę.

       Pierwszy był to niezmordowany legawiec, tak posłuszny i ostrożny, że zazdrościł mi go każdy,

       kto go tylko zobaczył. Był przydatny zarówno w dzień, jak i w nocy: gdy bowiem noc nadchodziła, zawieszałem mu latarnię u ogona i mogłem z nim jeszcze ^ lepiej polować niż przy świetle dnia. ^

       Kiedyś, wkrótce po moim ożenku, małżonce mojej i zachciało się polowania. Wyjechałem naprzód wierzchem, by wypatrzyć jakąś zwierzynę w polu. Nie minęło i parę chwil, a mój pies wystawia stado ze stu ', chyba kuropatw. Stanąłem: czekam i czekam na małżonkę, która z moim porucznikiem i stajennym wkrótce po mnie wyjechać miała.

       Nikogo ani widu, ani słychu. Niepokój mnie wreszcie chwycił, zawracam więc i gdzieś w połowie drogi słyszę wielce żałośliwe skomlenie. Wydało mi się to całkiem niedaleko, choć wokoło nie było widać żywej duszy. Zsiadłem więc z konia, przyłożyłem ucho do ziemi i nie dość że dolatuje do mnie ' z głębi lament, ale poznaję głos mojej małżonki, porucznika i stajennego. Wraz rozeznaję, iż opodal znajduje się kopalnia węgla i nie wątpię już ani przez chwilę, że moja nieszczęsna małżonka i jej świta do niej wpadli.

       Puszczam się więc cwałem ku najbliższej wsi, aby sprowadzić górników, którzy po długiej, wielce mozolnej pracy w dziewięćdziesięciosążniowej głębokości szybu wreszcie nieszczęśników na światłość dzienną wydobyli.

       Wyciągnęli najpierw stajennego, potem jego konia, potem porucznika, potem jego konia, potem moją małżonkę, a na końcu wreszcie jej turecką szkapę.

       Rzecz osobliwa: w tym straszliwym upadku ludzie i konie nie ponieśli prawie żadnego szwanku oprócz paru małych zadraśnięć. Tym więcej jednak najedli się nadzwyczajnego strachu.

       Możecie sobie wystawić, że o żadnym polowaniu nie było już co myśleć. Prawie pewien jestem, żeście w czasie tej opowiastki zdążyli zapomnieć o moim psie: nie bierzcie mi tedy za złe, że i ja o nim nie myślałem.

       Obowiązki wymagały ode mnie, abym zaraz następnego ranka w podróż wyruszył. Powróciłem

       z niej dopiero po dwóch niedzielach. Byłem w domu zaledwie od paru godzin, gdym zauważył, że mojej Diany nie ma. Nikt się o nią nie zatroszczył, a teraz, ku memu wielkiemu strapieniu, nigdzie jej znaleźć nie było można. Wreszcie przyszło mi do głowy: a nuż pies wystawia jeszcze kuropatwy?

       Strach i nadzieja pognały mnie w tę samą okolicę i patrzcie: pies, ku mojej niewymownej radości, stoi w tym samym miejscu, gdziem go przed czternastu dniami zostawił!

       — Pyf! — krzyknąłem, pies skoczył i miałem dwadzieścia pięć kuropatw na strzał. Ale biedne zwierzę z największym trudem przyczołgało się do mnie: tak było zgłodniałe i wynędzniałe. Aby psa do domu zabrać, musiałem go na siodło wziąć, ale możecie sobie, moi panowie, łacno wystawić, że na tę niewygodę z wielką radością się zgodziłem.

       Po paru dniach troskliwej opieki psisko stało się znów rześkie i żwawe, a po paru tygodniach pomogło

       mi odgadnąć zagadkę, której, bez jego pomocy, nigdy by się rozwiązać nie dało.

       Właśnie przez dwa tygodnie uganiałem się za pewnym zającem. Mój pies płoszył go, wodził wkoło, lecz ani razu nie udało mi się wziąć go na cel. Spotkało mnie w życiu nazbyt wiele osobliwych przypadków, abym był skory wierzyć w jakieś czarodziejstwa, ale prawdziwie trudno to było ludzkimi zmysłami ogarnąć.

       Wreszcie jednak zając zapędził się 'tak, żem go zdołał ustrzelić. Padł i — co powiecie, panowie? — ujrzałem, że mój zając miał cztery łapy pod grzbietem, a cztery — na grzbiecie. Gdy mu się sfatygowały dwie dolne pary, obracał się na wznak jak zwinny pływak, co i na brzuchu, i na plecach pływać umie, i puszczał się dalej — hajda! — jeszcze bardziej rączo na wypoczętych łapach.

       Nigdy potem nie spotkałem się już z takim zającem, a i tego nie byłbym oglądał, gdyby nie znakomite zalety mego psa. Przewyższał on bowiem we wszystkim swój ród i ani bym się zawahał nazwać go najpierwszym z psów, gdyby nie jeden z moich chartów, który także o ten honor mógł się ubiegać.

       To bydlątko bardziej jeszcze niż urodą odznaczało się osobliwą rączością. Zachwycilibyście się, panowie, gdybyście je widzieli, i nie dziwiłoby was, że tak je kochałem i tak często brałem je z sobą na łowy.

       Biegał ten chart w mojej służbie tak szybko,

       często i długo, że starł sobie nogi aż do brzucha i pod koniec życia służył mi już za jamnika przez parę ładnych lat.

       Ongiś, gdy jamnik ten był jeszcze chartem — mimochodem powiedziawszy była to suka — puścił się więc za zającem, który mi się wydał gruby niezwyczajnie. Żal mi się zrobiło mojej biednej suki, która była szczenna, a chciało jej się popisywać zwinnością. Ledwie mogłem za nią konno w wielkiej odległości nadążyć. Z nagła usłyszałem ujadanie całej chyba sfory psów, lecz tak słabe i tkliwe, żem od razu pojął, co to znaczy. Gdym jednak podjechał bliżej, ujrzałem cud nad cudy. Zajęczyca porodziła w biegu małe zajączki, a moja suka — oszczeniła się.

       Do tego wszystkiego zajęcy było tyle, co psiaków. Gdy zające obyczajem zajęczym rzuciły się do ucieczki, suka ze szczeniętami nie tylko jęła je gonić, ale je i schwytała. Ja zaś pod koniec polowania, które zaczajeni z jednym psem, miałem ich teraz sześć oraz sześć upolowanych zajęcy.

       Wspominam tę niepowszednią sukę równie mile, jak mojego bezcennego i znakomitego litewskiego wierzchowca. Los mi go nadarzył, abym przy tej okazji okazał z niemałą chwałą mą jeździecką sztukę. Właśniem wtedy w wielkich dobrach hrabiego Przebowskiego  na Litwie bawił i zapijałem w salonach

       z damami herbatę, panowie zaś zeszli na podwórzec, by obejrzeć pełnej krwi źrebca, którego właśnie ze stajen wyprowadzono. Z nagła usłyszeliśmy wołanie o pomoc. Zbiegam po schodach na dół i widzę źrebca tak nieujeżdźonego i dzikiego, iż nikt do niego ani zbliżyć się, ani go dosiąść nie śmie. Najbardziej zdeterminowani jeźdźcy stoją strwożeni i zmieszani, lek i niepokój mąci wszystkie spojrzenia, lecz ja jednym skokiem rzucam się na grzbiet konia i nie tylko tym niespodzianym skokiem go poskramiam, ale przyprowadzam do posłuszeństwa i spokoju zażywając najlepszych forteli jeździeckiego kunsztu.

       Aby popisać się przed damami i uwolnić je od wszelkiego niepokoju o moją osobę, zmusiłem konia, by ze mną przez okno do salonu wskoczył. Okrążyłem go parękroć to stępa, to kłusem, to galopem, wreszcie skoczyłem na stół i przerobiłem na nim pokrótce całą szkołę jazdy, co damy niezwyczajnie ubawiło. Młody rumak pokazywał wszystkie sztuki nad podziw zgrabnie, tak że nie stłukł żadnej filiżanki ani dzbanka. To postawiło mnie tak wysoko w łaskach dam i hrabiego, że ten z właściwą mu dwornością uprosił mnie, bym źrebca od niego przyjął w darze i na wyprawę przeciw Turkom, która wkrótce miała być pod dowództwem hrabiego Müncha rozpoczęta, po zwycięstwa i laury wyruszył. Przed wyprawą, w której spodziewałem się po raz pierwszy wykazać moje żołnierskie walory, trudno było o dar milszy i wróżący mi więcej sukcesów. Koń tak uległy, tak rączy i tak ognisty — wraz

       Bucefał2 i jagniątko —: stawiał mi nieustannie przed oczy zarówno bohaterską powinność żołnierską, jak i niezwykłe, bojowe czyny młodego Aleksandra.

       Wyruszaliśmy na plac boju, aby, miedzy innymi, honor rosyjskiego oręża, który w wyprawie cara .Piotra nad Prut nieco był ucierpiał, do dawnego blasku przywrócić. Udało się to nam znakomicie w rozlicznych, uciążliwych, lecz wielce chlubnych bitwach, pod wodzą wielkiego feldmarszałka, o którym uprzednio wspomniałem.

       Ludziom niższej rangi skromność zabrania przypisywać sobie znakomite czyny i zwycięstwa. Ich bowiem chwała zwykła iść na rachunek wielkich wodzów, o których zdatności rzec by się dało to i owo, a zwłaszcza — dość opacznie przypisuje się ją monarchom i monarchiniom, co tylko na paradach proch wąchają, w bitwach nigdy nie byli, a żołnierzy oglądają jedynie, gdy zaciągają wartę przed ich pałacem, nigdy zaś w bojowym szyku.

       Nie roszczę sobie więc pretensji do sławy z powodu naszych chwalebnych starć z wrogiem. Czyniliśmy wszyscy swoją powinność, co w mowie obywatela i żołnierza, jednym słowem: każdego prawego człowieka, wyraża, znaczy i zawiera bardzo wiele, chociaż ci, co przy kawie zwykli politykować, marne i nędzne mają o tym pojecie.

       Ponieważ miałem pułk huzarów pod moją komendą, chodziłem z nimi na podjazdy, w których cała sprawność i taktyka zależały od mego własnego męstwa i rozumu, mam tedy prawo zapisać te sukcesy na rachunek mój i moich dzielnych towarzyszy, których wiodłem ku podbojom i zwycięstwom.

       Kiedyś, gdyśmy wpędzili Turków do Oczakowa, gorąco było wielce w pierwszych szeregach. Mój ognisty litewski wierzchowiec o mało co nie zaniósł mnie wtedy do piekielnych otchłani. Stałem na odległych czatach, gdy nagle nieprzyjaciel zbliża się ku mnie w chmurze kurzawy. Nie mogłem przeto wypatrzyć ani jego liczby, ani zamiarów. Przesłonić się taką samą chmurą pyłu byłoby dla mnie wcale łatwą sztuczką, lecz wtedy nie dowiedziałbym się niczego więcej i zgoła nie byłbym bliższym celu, jaki miałem wykonać. Rozkazałem tedy moim flankierom3 z obu skrzydeł rozproszyć się w lewo i w prawo i wzbić tyle kurzu, ile się tylko uda. Ja sam natomiast wyruszyłem wprost na nieprzyjaciela, by mu się przypatrzyć z bliska.

       To mi się też udało, gdyż nieprzyjaciel trzymał się i walczył tylko tak długo, póki go przed mymi flankierami strach nie obleciał i nie zmusił do ucieczki w ,rozsypce. Nadeszła chwila, by wrogom spaść na kark! Rozbiliśmy ich w puch i przepędziliśmy nie tylko do twierdzy, ale — czegośmy się zgoła nie spodziewali i nie przewidzieli — dalej jeszcze. Ponieważ mój litewski wierzchowiec był bardzo rączy, pędziłem więc pierwszy w pościgu, a widząc, jak nieprzyjaciel pięknie przed nami ku bramie umyka, roztropnie postanowiłem zatrzymać się na rynku i otrąbić zbiórkę. Zatrzymałem się tedy i —

       pomyślcie, panowie — jakem się zdumiał, gdym spostrzegł, że nie ma wokół mnie ni żywego ducha: ani mego trębacza, ani żadnego innego huzara. — Czyżby się rozbiegli po ulicach? Co się z nimi stało? — pomyślałem. Wedle mego mniemania nie mogli być stąd daleko i rychło winni mnie dogonić. Wyglądając ich, podjechałem na moim zdyszanym koniu ku studni na rynku, aby go napoić. Pił bez miary, łapczywie, zdawało się, że nigdy nie zdoła ugasić pragnienia. Nie było w tym nic przeciwnego naturze, ale gdym się za moimi huzarami obejrzał, wiecie, panowie, com zobaczył? Zad, grzbiet i lędźwie biednego zwierzęcia były oderwane, i to tak, jakby je kto równo odciął. Nieszczęsne k...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin