A my żyjemy dalej - wspomnienia więźnia Majdanka - Jan Zakrzewski(2).txt

(588 KB) Pobierz
JAN ZAKRZEWSKI
A my żyjemy dalej...
Wspomnienia więźnia Majdanka

+&4*hC*
WYDAWNICTWO LUBELSKIE

Okładkę i stronę tytułową projektował ZBIGNIEW STKZAŁKOWSKI
Redaktor MIECZYSŁAW ZAPAŁ
Redaktor techniczny MIROSŁAW OGŁAZA
Korekta
KRYSTYNA AUGUSTYNEK
ELŻBIETA LIPNIEWSKA
WYDAWNICTWO    LUBELSKIE_J_ŁUg^Li!!!
Ark. druk.  12,25. Papier druk.      tij        * В2Х104 cm. Oddano do składama U sty -^
Dru* ukończono w sierpmu_l9£[_Jj_^_------------
bTul^l^is^^^y^rl^nc ^-PKWN' Lublin, ul. Unicka 4. Zam. nr 110.
KONIEC WOLNOŚCI
•

W WIĘZIENIU
~lerr Zakrzewski? — zapytał mnie gość w cywilu.
—  Jawohl! — odpowiedziałem.
Natychmiast dwóch w mundurach SS obstąpiło mnie, a ten w cywilu mówi:
—  Also mit!
Działo się to 5 sierpnia 1941 roku w moim mieszkaniu przy ulicy Boularda we Lwowie. Natychmiast zaprowadzono mnie do czarnego samochodu marki „Mercedes". Ten w cywilu syknął przez zęby:
—  LonckistraBe.
Wiedziałem, co to znaczy: więzienie przy ulicy Łąckiego.                        ^,
Auto pomknęło szybko w kierunku ulicy Kopernika i stanęło przy gmachu dawnej komendy policji, przy ulicy Leona Sapiehy. Otwierają się drzwi i kraty. Jakiś drab mówi do mnie po polsku:
—  Opróżnić kieszenie.
W tym momencie skoczyła na mnie moja Lora — spaniel. W jaki sposób pies dostał się do wnętrza więzienia, ; pozostaje dla mnie do dziś zagadką. Jeden z esesmanów zamierzał psa kopnąć, lecz ten w cywilu powstrzymał go i krzyknął:
—  Lass! Den Hund nehme ich fur mich! (Zostaw! Psa wezmę dla siebie!)
7
Lora łasiła się, liżąc swym szorstkim językiem moją twarz, ręce i nogi. Ze wzruszenia nie wiedziałem, co robić. Drab w mundurze krzyknął:
.— No prędzej!
Kiedy opróżniłem kieszenie, zaczął mnie rewidować, sprawdzając, czy wszystko wyjąłem. W tym momen-0ie uderzył mnie w twarz.
— A to co? — zapytał wskazując na zegarek, który
miałem i o którym zapomniałem.
Wierna Lora skoczyła na draba, lecz ten złapał ją za kark i wyrzucił za kratę. Zdjąłem zegarek i natychmiast poprowadzono mnie korytarzem do jakiegoś pomieszczenia. Przez chwilę słyszałem jeszcze skomlenie i szczekanie psa. Drab przyprowadził jakiegoś więźnia, ten  natychmiast  przystąpił   do   strzyżenia.   Następnie zaprowadzono mnie na pierwsze piętro. Klucznik esesman otworzył drzwi. Zdążyłem przeczytać numer celi: 236.  Przestąpiłem próg,  drzwi  zamknęły  się za mną. Spojrzałem  w  okno   zakratowane   i  «siatkowane.   Po szczytach dachów zorientowałem się, że cela, w której się znalazłem, wychodzi na ulicę Leona Sapiehy, róg
Łąckiego.
Pierwszy raz w życiu znalazłem się w więzieniu. Rozejrzałem się pó celi. Miała wymiary około 4 na 6 metrów. Okno było odemknięte na jakieś 5—8 cm, tj. do oporu kraty, przez tę' szparę wpadało do celi powietrze. W kącie obok drzwi, po lewej stronie, stał jakiś kubeł. Upłynęło może 5 minut, gdy jeden z uwięzionych zapytał mnie: —■ Długo tak pan będzie stał?
Poszedłem na środek celi i przywitałem się z towarzyszami niedoli. Było ich sześciu. Nie znałem ani jednego. Zaczęli mnie pytać, kiedy i za co zostałem aresztowany. Odpowiedziałem, że dzisiaj, a za co? No, chyba  za   to,   że  jestem   Polakiem,   dla  hitlerowców
S
to wystarczający powód. Ktoś stwierdził, że odpowiedź moja jest zbyt filozoficzna.
—, Wybaczcie — powiedziałem. — Jestem zbyt przejęty tym, co mnie spotkało. Jak się trochę otrząsnę i jako tako odzyskam równowagę, wówczas pogadamy i bliżej poznamy się.
Pod wieczór przyniesiono jakąś lurę, którą nazwano-kawą. Po tej „kolacji" —■ spanie. W celi ani jednego sprzętu. Złożyłem marynarkę, która miała mi służyć za poduszkę, i na podłodze ułożyłem się do snu. Ale nie mogłem zasnąć. Leżąc rozmyślałem o tym, co mnie spotkało. Zastanawiałem się, kto doniósł do gestapo o mojej bytności we Lwowie i kto podał im miejsce mego zamieszkania. Kiedy usnąłem, nie wiem. Rano pobudka. Drzwi celi otworzyły się. Jeden z kolegów krzyknął:
—  Achtung!
Wszyscy stają na baczność, a on melduje:
—  Herr Unterscharfuhrer, Zelle 236, sieben Haftlin-ge, alles in Ordnung! (Panie plutonowy, cela 236, siedmiu więźniów, wszystko w porządku!)
„Herr Unterscharfuhrer" popatrzył na nas i poszedł dalej. Przed progiem dwóch więźniów rozlewa kawę do puszek po konserwach i daje nam po kawałku chleba.
Około południa do naszej celi przybyło dalszych 14 więźniów. Było nas już 21 osób. Zaduch okropny, pot leje się ciurkiem po całym ciele, do tego smród z kibla niemożliwy. Był okres, że na przestrzeni 24 metrów kwadratowych było nas trzydziestu sześciu.
Na obiad dają nam tzw. mehlzuppe, czyli wodę zagotowaną z otrębami. Myć nam się wcale nie pozwalają. Koszule nasze z brudu nabrały stalowego koloru. Za to podłoga musi błyszczeć. W tym celu dali nam dwie butelki, i przez cały dzień polerujemy nimi   .
9
klepkę po klepce. Tak mijają tygodnie. Wody nie o-trzymujemy. Czasami tylko, w drodze łaski, dwa razy w tygodniu wylewają na nas pół wiadra wody. I to ma być mycie.
Zdążyliśmy się już dokładnie poznać. Od czasu do czasu w nocy wyciągają kogoś z celi, a rano przyprowadzają zbitego, zmaltretowanego, bez przytomności. Wówczas cały dzień w celi panuje cisza i każdy myśli, kiedy na niego przyjdzie kolej.
Po czterech czy pięciu tygodniach dowiedziałem się, że zostałem aresztowany przez grupę „Nachtigall". Tak więc   miałem   ,,zaszczyt"   być   aresztowany   przez   ten sam batalion, dowodzony przez profesora doktora The-■ odora Oberlandera, który w dniach 2—4 lipca 1941 roku w jarach Wzgórz Wóleckich urządził masakrę wybitnych uczonych — profesorów Uniwersytetu im.  Jana Kazimierza we Lwowie i Politechniki Lwowskiej. Jak mi wiadomo,  poniosły wówczas śmierć takie sławy,  jak: profesorowie Witold Nowicka, Tadeusz Ostrowski, Kazimierz Bartel,  Antoni Łomnicki,  Roman Witkiewicz, Tadeusz  Boy-Żeleński  i  wielu  innych.   Była  to  rzeź Bogu ducha winnych ludzi, nie mająca, modni zdaniem, sobie równej. Jedynym ich przestępstwem było to, że byli Polakami i uczonymi na miarę światową. W masakrze tej brał udział sam dr Oberlander. ,
Grupa „Nachtigall" weszła do Lwowa natychmiast po wkroczeniu armii niemieckiej. Składała się z ukraińskich nacjonalistów, szkolonych specjalnie do tego rodzaju akcji, a lista uczonych lwowskich , była już wcześniej przygotowana w Krakowie. Gdy dowiedziałem się, że i ja zostałem przez tę grupę aresztowany, ciarki przeszły po moim ciele. Przypomniałem sobie, co w pierwszych dniach okupacji opowiadali . .szeptem mieszkańcy okolicy Wóleckiej  i co mówili o
10
ulicy   Abrahamowiczów,   gdzie   w   II   Domu   Technika i' bursie obrał sobie kwaterę  dr Oberlander.
Czekałem tylko chwili, kiedy zostanę wezwany na przesłuchanie. Co ze mną będzie? W tym napięciu u-pływał dzień po dniu.
Już myślałem, że zapomnieli o mnie, gdy oto na początku września 1941 roku zostałem wywołany z celi. Po czterech tygodniach usłyszałem po raz pierwszy swoje nazwisko. Ogarnął mnie niepokój. Dreszcz przechodził przez całe- ciało. Dokąd mnie wzywają? Co mnie czeka?
Na korytarzu podszedł do mnie esesman i powiedział, krótko:
— Komm!
Schodzimy schodami na dół. Krata otwiera się, korytarz, druga krata. Jesteśmy przy wyjściu. Esesman wszedł do jakiegoś pokoju, po chwili wychodzi. Znów otwiera się krata i przyłączył się drugi esesman. Jesteśmy na ulicy. Na chwilę zamroczyło mnie świeże powietrze. Esesman prowadzi w prawo. Skręcamy w stronę ulicy Pełczyńska ej, do dawnego gmachu Miejskich Zakładów Elektrycznych, obecnej siedziby gestapo. Przechodząc korytarzem widzę ludzi stojących twarzą do ściany z rękami założonymi na kark. Esesmani zaprowadzili mnie na drugie piętro i kazali zaczekać. Po chwili wezwano mnie do pokoju, w którym za biurkiem siedział jakiś potężny drab w mundurze SS. Kiedy wszedłem drab wysunął szufladę biurka, a w niej zobaczyłem dwa pistolety, harap, jedną rękawiczkę skórzaną z naszytymi kawałkami skóry i kastet. Potem wyciągnął z teczki zapisany pismem maszynowym papier i podał mi. Przez chwilę nic nie widziałem; litery były jakby zamazane, skakały i zachodziły jedna na drugą. Nie mogłem się skupić, przed oczami miałem to kastet, to harap,  to rękawicę i pi-
li
stolety. Naraz usłyszałem: „Also!" Ten krzyk wyrwał mnie z odrętwienia. Próbowałem się skupić, ale i tak nie wiedziałem dokładnie, co czytam. Zdołałem tylko zorientować się, że był to protokół zawierający spis rzeczy, jakie znajdowały się w moim mieszkaniu w dniu aresztowania. I znowu usłyszałem ponaglające: „Also unterschreiben!" (Podpisać!) Szybko podpisałem. Drab ów schował papier i zaczął bawić się „zabawkami" znajdującymi się w szufladzie. Po jakichś pięeiu minutach — dla mnie. to było pięć wieków — wszedł mój konwojent, wyprowadził mnie z pokoju i sprowadził do piwnic. Mocnym uderzeniem w kark zostałem wepchnięty do celi piwnicznej. Tam
już  czekało  na mnie  dwóch  rosłych osiłków,  którzy
zaraz wzięli  się   „do  roboty".   Posypały  się  na  moją
głowę  ciosy.  Z nosa  i  z  uszu  zaczęła mi się  sączyć
krew. Po chwili dali spokój.
Do celi wszedł ten, który był przedtem w pokoju
na piętrze. W ręku miał harap. O Boże, co to będzie?
— pomyślałem. — Te draby gotowe zakatować mnie
na śmierć!
—  Kannst   du  deutsdh  sprechen?   (Mówisz  po  niemiecku?) — zapytał ten z harapem.
—   Etwas (trochę) — odpowiedziałem.
—  Gdzie jest profesor Stanisław Zakrzewski? — pytał dalej po niemiecku.
Zacząłem mówić, że profesor Zakrzewski już od trzech lat nie żyje i że to nie jest żaden mój krewny (profesor Stanisław Zakrzewski —• wybitny historyk — był wykładowcą Uniwersytetu Jana Kazimierza). Zapytał więc, gdzie jest mój ojciec.
—  Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
—  Jak to, nie wiesz?! — krzyknął i zaczął mnie smagać tym harapem. A zaraz potem jeszcze raz zapytał:
12
—  Gdzie twój ojciec?
Znowu zacząłem tłumaczyć,, że nie wiem, że ojca widziałem ostatni raz w lipcu lub na początku sierpnia 1939 roku i od tamtej pory nie wiem, co się z nim dzieje.
Dolali mi jeszcze, a na odchodne powiedzieli:
—  Dzisiaj masz dość, może sobie przypomnis...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin