Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.pdf

(940 KB) Pobierz
9066268 UNPDF
DANIEL DEFOE
PRZYPADKI
ROBINSONA KRUZOE
Opracował
Władyslaw Ludwik Anczyc
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Przedmowa
Któż z nas nie zna Robinsona Kruzoe? Komu czytanie tego dziełka nie przywodzi na myśl
najmilszych wspomnień młodocianych.
Półtora wieku upłynęło od chwili, jak utalentowane pióro Daniela Defoe skreśliło ten
utwór, drugie tyle przeminie, a Robinson zawsze stanowić będzie jedną z najulubieńszych,
najbardziej zajmujących i najlepszych książek dla młodzieży. Nie dość bowiem, że z łudzą-
cym prawdopodobieństwem opowiada przygody nieszczęśliwego rozbitka, ale zarazem ukry-
wa zręcznie zacną dążność obudzenia zamiłowania do pracy i uczciwości, nie grzesząc wcale
przeładowaniem morałami, jakimi czysto niezgrabni autorzy zniechęcają do czytania młode
umysły, nie osiągając wcale zamierzonego celu.
Dotychczasowe polskie przekłady wydawanego bądź z tłumaczeń francuskich oryginału
angielskiego, bądź z przeróbki niemieckiej Campego. Ani jedne, ani drugie, chociaż wykona-
ne starannie, nie odpowiadają dzisiejszym potrzebom.
D e f o e w pracy swojej popełnił wiele błędów pod wzglądem wiadomości przyrodniczych
i geograficznych, wynikających ze stanu, w jakim nauki, w czasie gdy pisał Robinsona, zo-
stawały. Nadto dzieło jest więcej dla starszych, aniżeli dla młodzieży pisane.
C a m p e, mając na względzie cele pedagogiczne, popsuł Robinsona, nadawszy mu za-
miast żywego opowiadania, formę rozmów, którą już dziś powszechnie zarzucono i wiele
szczytnych ustępów Defoego, jak np. nawrócenie się Robinsona, pominął lub lekko tylko
dotknął.
Inne przerobienie niemieckie, przez G. A. G r a e b n e r a dokonane, lub od dawniej-
szych lepsze i zalecające się poprawieniem naukowych błędów oryginału, jest jednak zbyt
rozciągłe, drobnostkowe, zbyt moralizujące. Robinson Graebnera jest przy tym Niemcem
flegmatykiem, miękkim, bojaźliwym i jesteśmy pewni, że by się naszej energicznej dziatwie
nie podobał.
Wezwani przez wydawców do wypracowania nowego przekładu, staraliśmy się połączyć
żywość Defoe z celami pedagogicznymi tłumaczy niemieckich, usiłujących dać obraz pier-
wiastkowego rozwoju człowieka i trudności, z jakimi walczyć musiał dla zaspokojenia pierw-
szych potrzeb życia. Dlatego też nie od razu, jak Defoe, podajemy mu w rękę narzędzia,
odzież, broń i pokarmy europejskie, ani też, jak Graebner, nie pozbawiamy go ich aż prawie
do końca pobytu na wyspie, ale dopiero przez siedem lat życia pełnego trudów i niewygód
pozwalamy mu dochodzie stopniowo do ich posiadania. Na koniec krótką tylko wzmianką
zbywamy późniejsze podróże Robinsona na Wschód, które niemieccy tłumacze Robinsona
dla dzieci zupełnie pomijają, a Defoe zanadto ze szkodą jednolitości dzieła rozszerza.
Robinson tłumaczony jest na języki wszystkich narodów cywilizowanych. W Niemczech
nawet włączono go do książek elementarnych dla szkół niższych. Wszędzie atoli oryginał
uległ znacznym zmianom, stosownie do ducha miejscowego. Nie kierowaliśmy się wcale za-
rozumiałością, odstępując, o ile potrzeba wymagała, od oryginału, ale chęcią przysłużenia się
dziatwie naszej książeczką zajmującą i użyteczną, a odpowiednią postępowi wiadomości.
Warszawa, 5 stycznia 1867 r.
WŁADYSŁAW LUDWIK ANCZYC
4
I
Urodzenie moje. Chęć żeglugi. Rodzice sprzeciwiają się temu.
Ojciec, pragnąc, abym wyszedł na porządnego człowieka, starał się dać mi jak najlepsze
wychowanie. Trzymał nauczyciela, potem do szkół posyłał; ale nieszczęściem przed kilku
laty został porażony i nie mógł opuszczać swego pokoju przyległego do sklepu; matka mu-
siała zajmować się handlem i gospodarstwem. Sam sobie zostawiony, wymykałem się spod
oka ojca, a z matką robiłem, co mi się podobało, bo jak tylko zaczęła czynić mi najmniejsze
uwagi, zaraz udawałem chorego, a biedna kobieta, drżąc o życie jedynego syna, pozwalała na
wszystkie moje wybryki.
Więc też zamiast iść do szkoły, albo siedzieć nad książką, wymykałem się z domu i bie-
gałem do portu, gdzie mi się nadzwyczajnie podobało. Bo też w porcie było co widzieć: różne
okręty, jedno- dwu- i trzymasztowe, ogromne statki kupieckie rozmaitych narodów i zgrabne
łodzie nadbrzeżnych rybaków, różnokolorowe bandery, rozmaite ubiory majtków, wszystko
to bardzo ładne i zajmujące. Kiedy zaś przypadkiem okręt liniowy albo fregata wojenna za-
witały do portu, to już dla mnie była prawdziwa uroczystość.
Wdajże się przy tym w pogadankę z majtkiem, co to wrócił gdzieś z Indii albo Ameryki,
który się napatrzył czarnym jak kruk Murzynom, żółtym Chińczykom, albo czerwonym Ame-
rykanom, co to jak zacznie rozpowiadać o lasach brazylijskich, nieprzebytych, zarosły ol-
brzymimi drzewami, o różnobarwnych papugach, złotopiórych kolibrach, gromadach swa-
wolnych małpek, na których widok trzeba się brać za boki od śmiechu, to aż serce wydziera
się w tamte strony! Cóż dopiero, jeżeli stary sternik pocznie opisywać, jakie to swobodne i
wesołe życie prowadzi się na okręcie, jakie to wspaniałe miasta na Wschodzie, jaka żyzność i
bogactwo krain podzwrotnikowych, gdzie dość się schylić, ażeby zbierać złoto, perły, rubiny i
diamenty...
Kiedym się nasłuchał tych opowieści, to sobie miejsca znaleźć nie mogłem. Dom wydawał
mi się taki nudny, sklep tak obrzydliwy, a szkoła tak szkaradna, że nieraz płakałem po kątach,
desperując, że tutaj siedzieć muszę, zamiast bujać na prześlicznym okręcie po niezmierzonym
oceanie.
Nieraz, gdy ojciec był w dobrym humorze, zaczynałem rozmowę o żeglarstwie, unosiłem
się nad pięknością krajów zamorskich, ale starzec rozdrażniony stratą mego średniego brata,
jednym słowem usta mi zamykał.
– Milcz, mówił, nie waż się przy mnie morza wspominać, nienawidzę tego zdradzieckiego
żywiołu. Gdyby biedny Tom pozostał w domu, byłoby nam daleko lepiej, miałbym w handlu
wyręczyciela, a to przeklęte morze wydarło mi podporę mojej starości.
5
W roku 1654 ojciec mój był kupcem w Hull, mieście portowym we wschodniej Anglii.
Miał się wcale nieźle, bo prowadził znaczny handel towarami zamorskimi, ale nie był szczę-
śliwy. Z trzech synów ja tylko zostałem w domu: najstarszy brat zaciągnął się do marynarki
królewskiej i zginął w bitwie z Hiszpanami; średni, puściwszy się przed dziesięciu laty na
morze, przepadł, jak kamień w wodzie, a i ze mnie rodzice nie mogli się wielkiej spodziewać
pociechy, gdyż przyznam się, że byłem próżniakiem i unikałem pracy, jak zaraźliwej choro-
by.
Miałem już blisko lat osiemnaście, a jeszcze nie wiedziałem, czym będę. Ojciec chciał
mnie wykierować na kupca; matka wolałaby, żebym został duchownym; mnie zaś marynarka
zawróciła głowę. Próżniactwo moje nieraz ściągało na mnie surowe napominanie ojca, matka
parę razy płakała, usiłując obudzić we mnie chęć do pracy. Kiedy mówili, słuchałem ze skru-
chą, płakałem, także nieraz i ze szczerego serca przyrzekałem poprawę, ale te piękne zamiary
bardzo prędko wietrzały z mej głowy, i w parę dni potem broiłem po dawnemu.
Jednego razu powróciłem z portu nadzwyczaj rozdrażniony. Stary Smith, kapitan okrętu
kupieckiego, odbywszy świeżo podróż do Indii Wschodnich, więcej jak dwie godziny rozpo-
wiadał o łowieniu pereł przy wyspie Cejlon, polowaniach na słonie, o bogactwach i gościnno-
ści tamtejszych osadników. Nasłuchawszy się jego opowiadań, postanowiłem bez dłuższego
odwlekania zostać marynarzem i po powrocie oświadczyłem to stanowczo mojej matce.
Biedna kobieta struchlała na te słowa.
– Moje dziecko, zawołała ze łzami, czyż nie wiesz, że obaj twoi bracia na morzu zginęli,
że tylko ty nam pozostałeś? Czy masz zamiar wpędzić nas do grobu, opuszczając biedne sie-
roty? Porzuć tę myśl szaloną, jeżeli nie chcesz, żebym umarła.
– Ha, jeśli matka będzie się sprzeciwiała mojemu zamiarowi i nie wyjedna pozwolenia od
ojca, to ja się utopię i kwita, zawołałem ze złością. Ja nie chcę siedzieć w tym nudnym domu,
wolę umrzeć, aniżeli tutaj się mordować: raz niech się to skończy!.
Kochana matka, zastraszona tą pogróżką, poczęła mię ściskać, całować i zaklinać na
wszystko, żebym się opamiętał. Czułem, jak jej gorące łzy spadały mi po twarzy, ale ja nie-
godziwy nie wzruszyłem się tym wcale. Cierpienie drogiej matki wcale mię nie obchodziło,
upierałem się przy swoim. O jakże mię ciężko Bóg za to później ukarał!
Upór mój skłonił nieszczęśliwą kobietę, iż narażając się ojcu, poszła prosić go za mną. Sta-
rzec, usłyszawszy to, wpadł w gniew niepohamowany i kazał mnie natychmiast zawołać. Z
bijącym sercem wszedłem do pokoju, a ojciec, ujrzawszy mnie, gwałtownie krzyknął:
– Cóż to za głupstwa chodzą ci po głowie? Zachciało ci się żeglować, zostać marynarzem?
Czy myślisz, że cię od razu admirałem zrobią? Chcąc być marynarzem, trzeba znać matema-
tykę, astronomię i inne umiejętności; trzeba służyć długie lata na morzu, aby po tysięcznych
niebezpieczeństwach i trudach wyjść na kapitana okrętu. Chcąc być majstrem okrętowym
trzeba znać kowalstwo, ciesiołkę, mechanikę; a ty co umiesz? Bąki zbijać i gawronić się na
okręty; na przyszłego kapitana to trochę za mało. Bez nauki i pracy człowiek jest zerem i do
niczego nie dojdzie. Choćbym nawet i dogodził twoim zachciankom, powiedz mi, co będziesz
robił na okręcie? Możesz zostać ledwie majtkiem, skazanym na wspinanie się po masztach i
rejach przez całe życie, na nieustanne plagi i poniewierkę! Na to znowu ja nie przystanę. Wy-
bij sobie raz z głowy te wszystkie urojenia, bo nigdy, rozumiesz, nigdy nie pozwolę ci nogą
wstąpić na okręt. A ponieważ nie chcesz się uczyć, więc od jutra przestaniesz chodzić do
szkoły i wstąpisz do handlu. Pracuj, albo wynoś się z mojego domu, gdyż nie myślę dłużej
żywić próżniaka. A teraz precz!
Ostra przemowa ojca przeraziła mnie nadzwyczajnie; jak żyję, nie widziałem go w takim
uniesieniu. Wszystkie moje świetne projekty żeglowania na wyspę Cejlon rozpierzchły się,
jak mgła poranna; wiedziałem dobrze, że z ojcem żartów nie ma, więc nie mówiąc ani słówka
matce położyłem się spać, a nazajutrz rano stałem już za kasą w naszym sklepie.
Nowość zatrudnienia i praca zajęły mię zrazu bardzo. Przez kilka tygodni sprawowałem
się jak najlepiej; matka rosła z radości, a ojciec podczas obiadu łagodniej na mnie spoglądał.
O żegludze, przynajmniej w tym czasie, nie myślałem prawie. Prawda, że nieraz, ważąc kawę,
imbir lub goździki, przypominałem sobie te prześliczne kraje, gdzie te towary rosną, i nieraz
westchnąłem ciężko z tęsknoty za nimi, ale się też na westchnieniach kończyło.
I kto wie, czy nie wyszedłbym na kupca i obywatela miasta Hull, szanowanego przez całe
miasto, gdyby wypadek nie rozbudził na nowo chętki do żeglowania i nie nastręczył mi spo-
sobności do uczynienia zadość pragnieniom.
6
Zgłoś jeśli naruszono regulamin